„Quantum of Solace” - recenzja
Dodane: 07-11-2008 17:20 ()
Nazywa się Bond, James Bond. Najbardziej rozpoznawalny agent Jej Królewskiej Mości ponownie gości na ekranach kin, w produkcji zatytułowanej „Quantum of Solace”. "Casino Royale" bardzo wysoko postawiło poprzeczkę przed kolejnymi filmami serii. Nie będę ukrywał, że Martin Campbell nakręcił jedną z najlepszych części cyklu. Jak zatem poradził sobie z wyzwaniem Marc Forster? Całkiem nieźle, biorąc pod uwagę, że widz ma w pamięci dzieło jego poprzednika.
„Quantum of Solace” rozpoczyna się dosłownie parę chwil po zakończeniu poprzedniego Bonda. MI6 postanawia przesłuchać tajemniczego Pana White'a, który jest zamieszany w śmierć Vesper. W trakcie rozmowy wychodzi na jaw, że należy on do przestępczej organizacji, o której zarówno FBI, jak i MI6 zbyt wiele nie wiedzą. Czyżby organizacja widmo? Bond stosując swoje metody, nie zawsze w zgodzie z przełożonymi, a także wiedziony chęcią zemsty za śmierć Vesper, natrafia na kolejny ślad. Jest nim charyzmatyczny właściciel korporacji Greene Planet - Dominic Greene. James ryzykując nawet swoją posadę będzie chciał odkryć prawdę, a przy okazji zniszczyć kolejne ogniwo kryminogennej organizacji.
Sam pomysł – połączenia fabuł obu filmów należy uznać za trafny. Jednakże chyba pierwszy raz w historii serii można powiedzieć, że mamy do czynienia z typowym sequelem. Powiązania są tak znaczące, iż takie wrażenie można odnieść już na samym początku. Forster nakręcił sprawne i widowiskowe kino akcji, lecz w przeciwieństwie do Campbella nie poradził sobie głównie z jedną rzeczą. W obrazie praktycznie brakuje dłuższych dialogów, które elegancko uzupełniałyby czystą akcję. W „Casino Royale” akcenty zostały rozłożone równomiernie i nawet gdy akcji było mniej, to obraz oglądało się z dużym zainteresowaniem. „Quantum of Solace” to niestety wyłącznie sama akcja. Oczywiście niepozbawiona humoru i typowych dla serii momentów, ale można rzec, że to już nie to samo. Bond zrozpaczony po śmierci Vesper, rzadziej niż nas do tego przyzwyczaił, spogląda na piękne kobiety, a z ekranu nie padają już słynne słowa – „Nazywam się Bond, James Bond”. Chyba największą bolączką wydaje się być również krótki czas trwania obrazu - niespełna ponad sto minut.
Najsilniejszą stroną produkcji jest rewelacyjne aktorstwo, które w połączeniu z niezłymi dialogami stanowi o obliczu filmu. Kto wątpił, że Daniel Craig będzie dobrym agentem 007 może teraz przyznać rację producentom, którzy dokonali takiego a nie innego wyboru. Aktor radzi sobie doskonale na każdym kroku - nie tylko podczas scen akcji, ale także potrafi zauroczyć widza miną czy zabłysnąć dowcipem. Wyśmienicie sekundują mu - wstrzemięźliwa w wydawaniu osądów i zawsze chłodna w kalkulacjach M – świetna kreacja Judi Dench, a także demoniczny Dominic Green - Mathieu Amalric, którego mogliśmy w tym roku oglądać w przejmującym obrazie "Motyl i skafander". Szkoda, że w przeciwieństwie do swojego poprzednika, Le Chiffre’a, nie otrzymał on zbyt wiele czasu. W małej acz niewielkiej roli świetnie wypada Gemma Arterton jako agentka Fields. Główna żeńska rola w filmie przypadła Oldze Kurylenko, która spisała się bez zarzutu, ale niczego wielkiego nie pokazała.
Do scenariusza tercetu twórców nie można się przyczepić, poza tym, że jest zbyt krótki. Widać, że film został pozbawiony kilku scen, które w „Casino Royale” świetnie współgrały z akcją. Myślę, że zabrakło odwagi przy konstruowaniu dłuższych dialogów. Powiedzmy sobie szczerze, Kurylenko nie posiada umiejętności aktorskich na miarę Evy Green, więc tutaj upatrywałbym ewentualnych luk w fabule. Z drugiej strony, po epizodycznej roli Gemma Arterton można ubolewać, że to nie ona zagrała główną dziewczynę agenta 007. Warto dodać, że z jej udziałem otrzymaliśmy scenę, która mocno przypomina podobną w „Goldfingerze” – takie sentymentalne nawiązanie do najlepszego „Bonda” z Seanem Connerym.
Marc Forster nakręcił poprawny film, Craig w roli Bonda czuje się niezmiernie pewnie i praktycznie to on rządzi i dzieli na ekranie. Pozostała część obsady znajduje się w jego cieniu. Ponownie można mówić o większym niż w przypadku filmów z Brosnanem realizmie - oglądamy sporo scen walki wręcz. Jeszcze nadal bez gadżetów, ale sekwencje akcji coraz bardziej obrazują granicę fizycznych możliwości człowieka.
„Quantum of Solace” nie powinno zawieść fanów agenta 007, ogląda się miło i przyjemnie. Niewykluczone, że niektóre wątki z tej części będą kontynuowane w kolejnej odsłonie. Jedno jest pewne, Bond powróci przynajmniej jeszcze raz.
Ocena: 5/10
Tytuł: Quantum of Solace
Reżyseria: Marc Forster
Scenariusz: Neal Purvis, Robert Wade, Paul Haggis
Obsada:
- Daniel Craig
- Mathieu Amalric
- Judi Dench
- Giancarlo Giannini
- Olga Kurylenko
- Jeffrey Wright
- Joaquín Cosio J
- Gemma Arterton
- Jesper Christensen
Zdjęcia: Roberto Schaefer
Muzyka: David Arnold
Montaż: Matt Chesse, Richard Pearson, Rick Pearson
Kostiumy: Lindy Hemming, Louise Frogley
Czas trwania: 106 minut
Korekta: Ivan
Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...