Relacja z I-ego Festiwalu Muzyki Filmowej w Krakowie - koncert na zakończenie.
Dodane: 10-06-2008 11:24 ()
Redakcja tekstu: Elanor
W dniach 29-31 maja w Krakowie odbył się I Krakowski Festiwal Muzyki Filmowej. Mimo, że był to debiut tego festiwalu na krakowskiej mapie kulturowej, publiczność została od razu rzucona na głęboką wodę. W czwartek - w pierwszy dzień festiwalu - w krakowskiej filharmonii odbył się koncert jubileuszowy honorujący 100-lecie muzyki filmowej, podczas którego zaprezentowano różnorodne tematy z filmów od początku istnienia tego gatunku. W piątek na błoniach z kolei odbył się koncert muzyki filmowej kompozytora Erica Serry, który zresztą sam go poprowadził. Eric Serra najbardziej znany jest z muzyki do filmów Luca Bessona („Leon Zawodowiec”, „Joanna D'arc”, „Piąty Element”). Na zakończenie festiwalu przygotowano coś, czego w Europie jeszcze nie było. Dane mi było uczestniczyć w tym finałowym koncercie, z którego to wrażenia opisuję poniżej.
Wielka scena ustawiona na krakowskich błoniach robiła wrażenie. Dobrze widoczna z każdego miejsca, wielki ekran i mnóstwo miejsc siedzących - wszystko to już od początku zapowiadało wyjątkowe wydarzenie. A jakie? Seans I części Władcy Pierścieni z muzyką zagraną przez Sinfoniettę Cracovię na żywo. Trudno powiedzieć czy publiczność przybyła na ów pokaz z miłości dla filmu, dla muzyki, dla orkiestry, czy też znalazła się tu przypadkowo, ściągnięta przez znajomych oferujących wygrane lub otrzymane bilety za friko. Jakkolwiek by nie było, ludzi się trochę zebrało (choć sporo miejsc, głównie bocznych, było wolnych).
Nie będę ukrywał, że z niecierpliwością czekałem na ten pokaz i nie znalazłem się tu przypadkowo. Wraz z kilkunastoosobową ekipą znajomych (pozdrowienia dla Lamberta i Butana) zasiedliśmy na miejscach na godzinę przed rozpoczęciem pokazu. Czas szybko jednak upłynął i krótko po godzinie 21, kiedy zmrok niemal już zapadł, zaczęło się. Zaczęło się od przekazu telewizyjnego (ponoć na żywo) od kompozytora muzyki do Władcy - Howarda Shore'a. Zbyt napięty grafik nie pozwolił mu osobiście uczestniczyć w tym wydarzeniu, wyjaśnił jednak, że będzie to pierwszy tego typu pokaz w Europie (a ledwie kilka odbyło się na świecie), na koniec życzył oczywiście przyjemnego oglądania i słuchania.
300-osobowa orkiestra zaczęła swój show wraz z pierwszymi sekundami filmu. Przyznam szczerze, że w pierwszych minutach byłem nieco skonsternowany bowiem muzyka brzmiała zupełnie inaczej niż na płycie czy w filmie. Szybko jednak przeszedłem nad tym do porządku dziennego, w końcu to muzyka na żywo, bez elektroniki, bez masteringu cyfrowego, czyli bez żadnych bajerów, czysta orkiestra. Całość pokazu podzielona była na dwie części (z 15 minutową przerwą pomiędzy). Muszę przyznać, że słuchanie czegoś takiego na żywo wywołuje ciarki na plecach, w szczególności przy graniu najbardziej znanych tematów czy też najbardziej potężnych w swoim brzmieniu. I wiele razy tak się właśnie czułem. Bite 3 godziny radości spowodowały, że zapomniałem o zmęczeniu całonocną podróżą (po koncercie Blackmore's Night, o którym piszę tutaj).
Niemniej jednak muszę co nieco ponarzekać, nie wszystko bowiem odbyło się idealnie. Największą wpadką (choć wywołało to wesołość) była awaria nagłośnienia trwająca jakieś 5 minut. Nie przerwano jednak projekcji, orkiestra dalej grała, film dalej leciał (i całe szczęście) choć dźwięki ledwo co dochodziły (złośliwie można stwierdzić, że tym samym udowodniono że nie ma tu żadnego playbacku). Reszta to już moje subiektywne zdanie - po pierwsze mogło być głośniej, właściwie to oczekiwałem że będzie bardzo głośno (ponoć na Ericu Serrze tak było) a było... średnio na jeża. To mnie zawiodło. Po drugie, nie zagrano całej muzyki, orkiestra czasami cichła, mimo tego, że w samym filmie podkład muzyczny był - może to kwestia odpoczynku, może nie dało się grać przez cały czas, niemniej jednak dla mnie był to minus. Po trzecie wyłapałem parę fałszywych nut, składam to jednak na karb tremy i tego, że po raz pierwszy przyszło muzykom grać taką partyturę. Wreszcie, brakowało mi jednego instrumentu - kotłów. Zamiast tego słychać było mizerny bębenek, a pamiętając doskonale jaką świetną atmosferę tworzyły kotły na płycie mogłem się czuć niedowartościowany.
Tyle narzekania, cała reszta wypadła znakomicie. Najbardziej muszę pochwalić chór. Bezsprzecznie był najlepszym elementem orkiestry. Wreszcie można było odróżnić poszczególne słowa wyśpiewywane w partiach nań rozpisanych (genialny "The Bridge of Khazad-Dum"). Również fajnie wypadli soliści, choć chłopiec-solista nie ustrzegł się paru fałszów, nie czepiajmy się jednak za bardzo. Na koniec zaśpiewana została piosenka Enyi - "May it be" oraz przypomnienie najlepszych tematów z filmu (czyli tak jak to ma miejsce na napisach końcowych). Burza oklasków żegnała Sinfoniettę Cracovię.
Na koniec wspomnę o pewnych smaczkach, które zupełnie przypadkowo przygotowała... pogoda. Wprowadziło to w pewnych momentach fantastyczną atmosferę. Zdarzyło się bowiem iż kiedy na ekranie Hobbici prowadzeni w dziczy przez Aragorna zaczęli podróżować przez tereny przyprószone śniegiem akurat w tym momencie powiał dość mroźny wiaterek. Takie podmuchy kilkakrotnie jeszcze idealnie wpasowywały się w wydarzenia na ekranie (atmosfera grozy pod bramą do Morii czy też wędrówka przez Caradhras). Niby przypadek, ale ile radości.
Bardzo się cieszę, że I Krakowski Festiwal Filmowy doszedł do skutku i od razu z tak znamienitym programem. Ustawiło to wysoko poprzeczkę przed potencjalnymi następnymi edycjami – które, mam nadzieję, się odbędą. Żałuję, że nie byłem na czwartkowym koncercie filharmonicznym, lecz nie można mieć wszystkiego. To był stanowczo udany weekend i z czystym sercem polecam kolejne tego typu imprezy nie tylko fascynatom.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...