Druga recenzja książki "Wicher śmierci" t. 1 i 2 Stevena Eriksona

Autor: Heart Redaktor: druzila

Dodane: 14-04-2008 14:11 ()


„Wicher śmierci" jest kolejnym, siódmym już tomem Malazańskiej Księgi Poległych, na polskim rynku wydanym w dwóch tomach. Potępiając tę praktykę, (chociażby dlatego, że jedną książkę z dwóch łatwiej zgubić, niż jedną grubą, nie wspominając już o subiektywnym upodobaniu do cegieł) niniejszym pozwalam sobie na zawarcie obu tomów w jednej recenzji. Tak, jak być powinno.

Autor podejmuje opowieść przerwaną w „Przypływach nocy", znów otwarcie mówiąc o Letherze (w „Łowcach kości" dochodziły nas tylko echa wydarzeń w podbitym cesarstwie), do kotła wrzuca też jednak samych Łowców Kości, którzy przybywają, żeby wdeptać Edur w ziemię... ale nie uprzedzajmy faktów.

Oprócz wielkiej wojny, w powieść wplecione są wątki o mniejszej skali: wyprawa Silchasa Ruina (szukają ducha Scabandariego), wędrówka Trulla Sengara i Onracka, rejs Karsy Orlonga do Letheras, kampania Czerwonej Maski, od połowy pojawiają się losy malazańskiej ekspedycji... tak, widać pewną tendencję. Według mnie za dużo jest tu podróżowania, bo droga u Eriksona ciągnie się i ciągnie, a i opisy krajobrazów nie wynagradzają dłużyzny - to zdecydowanie nie Tolkien czy Williams. Oprócz nudnawych fragmentów mamy jednak jeszcze rozgrywki w stolicy cesarstwa: Tehola Beddicta i jego plan, Zbłąkanego, cesarza, konkubinę, kanclerza, tajną policję. Te wątki są znacznie żywsze, obfitują w wydarzenia, przypominając te z „Ogrodów Księżyca": tam tyle się dzieje! Poza tym nie sposób nie przyznać, że duet Tehol & Bugg jest jednym z sympatyczniejszych w sadze i to dzięki niemu jest w książce parę dowcipów, które autorowi się udają. Bo żołnierski „humor" Malazańczyków przejadł mi się parę tomów temu.

Dwie główne zalety cyklu: rozmach i różnorodność, realizowane są w „Wichrze śmierci" z różnym skutkiem. Rozmach roztapia się trochę w niekończących się sekwencjach wędrówki (będę się czepiał, bo wymęczyły mnie niczym dwie godziny chemii w niewietrzonej sali), różnorodność jest zachowana, ale w formie, która nie każdemu przypadnie do gustu. Autor zupełnie już stracił dyscyplinę i zmienia teraz bohaterów co dziesięć akapitów, potęgując tylko wrażenie chaosu (a nie sądzę, żeby to była paralela z fabułą), przy czym jest ich naprawdę wielu. Dobrze przynajmniej, że poszczególne zespoły postaci epizodycznych siedzą (mniej więcej...) w swoich rozdziałach. Ale... różnorodność jest zachowana.

Nie zawsze trzyma się kupy logika wydarzeń: ciężko tu wypisać, co konkretnie bez spoilerowania, ale radzę w trakcie lektury zwrócić uwagę na plan (hehe) Czerwonej Maski i jak się kończy, malazańską technikę mordowania smoków, nagłe zgony kilku postaci, podróż Silchasa Ruina (dlaczego nie poleciał?), czy wreszcie doprowadzenie do upadku imperium przez zakopywanie pożyczonego złota. Ta ostatnia kwestia jest zresztą sprytnie przemilczana, więc nie razi mocno - po prostu jak się zastanowić, to hej, czemu nie słyszałem o takim numerze w naszej historii? Jeśli jeden człowiek starczyłby, żeby powalić państwo... Kolejna sprawa to tempo, w jakim Malazańczycy wyciągają ze swoich szeregów wielkich magów. Tak, w „Wichrze..." mamy kolejnego po Sinn, i zapewne nie ostatniego. Aż dziw bierze na Y'Ghatan, skoro tylu ich w Łowcach Kości było.

Oddzielną kwestią jest poezja serwowana przez autora na początku rozdziałów; mianowicie konia z rzędem temu, kto mi ją wytłumaczy, bo ja po prostu nie rozumiem. Najzwyczajniej w świecie nie mam pojęcia, o co chodzi w wierszach i jak niby mają się one do opowieści; chyba, że mają odzwierciedlać chaos wątków - ale w takie strzały do samego siebie nie wierzę. W sumie to specyfika cyklu... chociaż przy pierwszych tomach zdarzało mi się dostrzegać powiązania między tymi lirykami a fabułą.

Przyznaję za to, że podobały mi się postacie, w tym akurat Erikson jest dobry - są charakterystyczne, niecodzienne, da się je lubić. Dobrze się czytało o starych znajomych; Szybkim Benie, Tocu czy Karsie Orlongu. Zwłaszcza za Karsę chwała autorowi, choć jego wątek jest zaniedbany i przez całą powieść praktycznie stoi w miejscu - wielki Toblakai nadal działa tak, jak nikt naookoło się nie spodziewa. Ładnie rozwinęła się ta postać, którą poznaliśmy jako dzikusa z gór - Karsa zyskał mądrość i jest teraz bardzo przekorną potęgą. Poza tym spodobały mi się nowe postacie kobiece - Nisall i Janath, zarysowane wiarygodnie i inteligentnie. Stanowią miłą odskocznię od wiecznie płaczącej Seren. Tehol i Bugg i trzymają poziom z „Przypływów nocy".

Dlaczego zatem, podsumowując, polecam książkę? Bardzo proste: dlatego, że jest częścią cyklu. Gdyby nie była, żałowałbym wydanych na nią pieniędzy, jako jednak, że jest... jej siła nie opiera się tylko na tym, co w niej zawarte, ale też na tym, co pamiętamy z poprzednich części. Wojna między Łowcami Kości a Imperium Letheryjskim jest bądź co bądź ważnym epizodem „Księgi..." i nie sposób go pominąć. Żeby jednak nie wywołać wrażenia, że powieść jest tylko oderwanym kuponem, muszę powiedzieć, iż jest zwyczajnie napisana nierówno; dlatego tylu rzeczy można się w niej czepić. Zdarzają się jej mocne momenty, ale są one przetykane marnymi - dlatego podczas lektury nie wahajcie się przeskakiwać co nudniejszych fragmentów. Sam nie mogłem tego robić, żeby w dokonać w miarę rzetelnej recenzji, a podejrzewam, że przyjemność z książki byłaby większa.

Jeśli zaś czytając tą recenzję wahałeś się, czytelniku, czy nie zacząć przygody z Malazańską Księgą Poległych od tomu siódmego... stanowczo odradzam, bo zrazisz się do naprawdę dobrego cyklu.

Jako powieść: 4/10.

Jako część cyklu: 6/10.

Zobacz też:

Recenzja książki „Wicher śmierci. Imperium"  

Recenzja książki „Wicher śmierci. Ekspedycja"

 

 

Tytuł: „Wicher śmierci. Imperium" oraz „Wicher śmierci. Ekspedycja"

Tytuł oryginału: „Reaper's Gale"

Autor: Steven Erikson

Tłumaczenie: Michał Jakuszewski

Wydawnictwo: Mag

Rok wydania: 2007

Oprawa: miękka

Liczba stron: 520 (t.1) i  773 (t.2)

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...