„Indiana Jones i artefakt przeznaczenia” - recenzja

Autor: Marcin Andrys Redaktor: Motyl

Dodane: 30-06-2023 23:50 ()


Od premiery Poszukiwaczy zaginionej arki minęły 42 lata i chyba nikt nie przypuszczał, że po takim czasie Harrison Ford jeszcze raz nałoży fedorę, do paska przytroczy bicz i wbije się w skórę najsłynniejszego filmowego archeologa. Indiana Jones zaliczył jeden powrót po kultowej trylogii z lat osiemdziesiątych, ale trzeba powiedzieć szczerze, że mimo wielkich chęci Stevena Spielberga, Królestwo Kryształowej Czaszki pozostawiało wiele do życzenia. Zatem czy jest sens powracać jeszcze raz do wysłużonej postaci i męczyć Harrisona Forda w jesieni jego życia?

Malkontenci zapewne znajdą przysłowiową „dziurę w całym”, ale do piątej części przygód Indiany trzeba podejść z sentymentem i pewnym zrozumieniem, że kreowanemu przez Forda bohaterowi należał się inny finał niż ten pokazany przed piętnastu laty. Dobrze się zatem stało, że Spielberg oddał pałeczkę Jamesowi Mangoldowi, który mógł nieco świeższym spojrzeniem popatrzeć na zasłużoną dla kina postać i dać jej godne zwieńczenie wieloletnich przygód. Twórca docenionego Logana przy tym nie zapomniał o prawidłach kina nowej przygody, a także zachował spójność z oryginalną trylogią i wszystkie te elementy, za które pokochaliśmy Indianę Jonesa.

Fabuła obrazu przerzuca nas do końca drugiej wojny światowej, gdzie Indy wraz ze swoim przyjacielem Basilem (w tej roli świetny Toby Jones), pragnie wyrwać z rąk nazistów Włócznię Lucjana zwaną też Włócznią Przeznaczenia (ta sama, która przysporzyła kłopotów Constantine’owi). Tradycyjnie hitlerowcy zwożą wszelkie dobra kultury do Rzeszy, a przy okazji wspomnianej włóczni wierzą, że skrywa potężną moc. Jak się jednak okazuje, to nie włócznia odgrywa tu znacząca rolę, a tarcza Archimedesa - Antykithira. Później akcja przeskakuje o dwadzieścia pięć lat i trafiamy do 1969 roku, gdy Amerykanie świętują pierwszy spacer swoich chłopców po Księżycu. Temat tarczy wraca ze zdwojoną siłą, bo poszukuje jej chrześnica Jonesa – Helena, a także byli naziści, którzy wierzą, że za sprawą wynalazku Archimedesa uda im się odkręcić losy przegranej wojny. Nie trzeba zgadywać, że od tej pory dostajemy ciąg pościgów, strzelanin, odkrywania nowych sojuszników, powrotu starych przyjaciół, a także kilka naukowych łamigłówek do odgadnięcia i odnalezienia spuścizny starożytnego matematyka oraz filozofa. I rzecz jasna powstrzymania powracających niczym zaraza nazistów.

Harrison Ford z pewną pieczołowitością, by nie rzec, z ukrytą ironią wypowiada niejednokrotnie słowo naziści, jakby puszczał do widza oczko, że za wszelkie zło ponownie odpowiedzialni są poplecznicy Hitlera, a on i tak, mimo upływu lat, poradzi sobie z nimi. Drugim charakterystycznym zwrotem, którym grany przez niego bohater kwituje przeznaczenie odnalezionych skarbów, dzieł sztuki, jest nieśmiertelne, że ten oto artefakt powinien trafić do muzeum. Kwestie pojawiające się w poprzednich filmach tutaj też rozbrzmiewają z podobną, komiczną siłą. Bo Ford nie zapomniał, jak gra się Indianę Jonesa, a Mangold pozwolił mu brylować w swoim pożegnalnym walcu. Widać to już od samego początku, gdy w scenie otwierającej możemy podziwiać odmłodzonego Forda. I trzeba przyznać, że prezentuje się rewelacyjne, a jedyną rzeczą, która zdradza wiek aktora, jest jego już wysłużony głos. W różnych produkcjach aktorzy byli odmładzani czy postarzani, ale tu odmłodzenie Indy’ego wypadło gładko. Rzecz jasna nie zawsze było różowo z użyciem CGI, jak w przypadku sceny na pociągu, ale w produkcji nie czuje się nadużywania efektów specjalnych, a plany zdjęciowe w Maroku i Sycylii świadczą również o tym, że Mangold nie przepada za green screenem i stawia na plenery.

Reżyser nie tylko z lubością sięga po dorobek swojego poprzednika i czerpie ze starszych filmów, robiąc nawiązania, puszczając oczko do widza, przywracając dawnych bohaterów w epizodycznych rolach. Odcina się od poprzedniej części, sprytnie tłumacząc brak syna Indy’ego, co owocuje też zgorzknieniem i brakiem chęci udziału bohatera w kolejnej przygodzie i jest solidnym fabularną podbudową. Impulsem do działania i podróży jest jego chrześnica, silna kobieta, która nie jest bez skazy, łączy w sobie cechy awanturniczego, wręcz zawadiackiego bohatera, który prócz szlachetności kryje w sobie cechy łotrzyka. Dlatego też grana przez Phoebe Waller-Bridge Helena tak doskonale uzupełnia się z postacią Forda. Nie brakuje też młodocianego pomocnika, bo córka chrzestna Jonesa ma pod swoimi skrzydłami Teddy’ego, który może kojarzyć się z lubianym Short Roundem. No i są oczywiście naziści, z których na czoło wysuwa się Mads Mikkelsen, czyli przeciwnik aktorstwa metodycznego. O ile w Tajemnicach Dumbledore’a jako czarny charakter się nie sprawdził, tak tutaj mundur byłego nazisty pasuje na nim jak ulał. Wizualnie i charakterologicznie. Mamy też kilka innych pionków na fabularnej szachownicy, ale należy ich postrzegać jako pomocnicze źródła służące do osiągnięcia celu przez poszukiwaczy zaginionego artefaktu.

Mangold odrobił pracę wzorowo. Bo zachował spójność z oryginalną trylogią, utrzymał stylistykę tamtych filmów, zadbał, aby napięcie nie opuszczało nas przez cały seans, wyszedł też obronną ręką z pokazania starego Indiany Jonesa. Bo twórcy nie tuszują ograniczeń Forda, wręcz niekiedy je uwypuklają. A aktor jak na swoje jeszcze niespełna osiemdziesiąt lat prezentuje wyborną formę (scena bez koszulki dobitnie to pokazuje), bije od niego żywotność, co widać też na planie jego następnej produkcji. Ford po prostu żyje kinem, co niejako daje mu niezbędnego paliwa do kolejnych wyzwań. Mangold ma też rękę do scen akcji, ta z udziałem bohaterów w wąskich, marokańskich uliczkach jest nie tyle sprawnie zmontowana, ile też ekscytująca. Nie można też zapomnieć o finałowej potyczce, która jest odważnym twistem, sprawnie rozpisanym, a przede wszystkim zagranym bez pudła. Na pewno nie mają co tutaj szukać wielbiciele innowacyjnych czy eksperymentalnych elementów, bo Mangold postawił na obraz w starym stylu, z przygodą trzymającą się kupy, sympatycznymi postaciami, żywymi dialogami i niezapomnianą ścieżką dźwiękową, którą skomponował weteran branży, niepowtarzalny John Williams. Jedyne, co można mu zarzucić, to że mógł sobie pozwolić na trochę więcej humoru.

Ostatnia wyprawa do świata Indiany Jonesa to pasjonująca przygoda ze wszystkimi plusami i minusami tej konwencji. Jednak na tyle udanie skrojona, że przyciąga uwagę widza, nie nuży, a po finalnym ujęciu pozostawia uczucie niedosytu, że to już ostatni raz, kiedy Ford sięga po swoją nieśmiertelną fedorę. I niech ten widok zostanie z wami na długo, bo nie ma nic złego w sentymencie czy nostalgii, zwłaszcza przy takim bohaterze jak Indiana Jones.

Ocena: 7,5/10

Tytuł: Indiana Jones i artefakt przeznaczenia

Reżyseria: James Mangold

Scenariusz: James Mangold, Jez Butterworth

na podstawie postaci wymyślonych przez George'a Lucasa i Philipa Kaufmana

Obsada:

  • Harrison Ford
  • Mads Mikkelsen
  • Phoebe Waller-Bridge
  • Thomas Kretschmann
  • Boyd Holbrook 
  • Toby Jones
  • Karen Allen
  • Antonio Banderas
  • John Rhys-Davies
  • Ethann Isidore
  • Shaunette Renée Wilson

Zdjęcia: Phedon Papamichael

Muzyka: John Williams

Montaż: Andrew Buckland, Michael McCusker, Dirk Westervelt

Scenografia: Anna Pinnock

Kostiumy: Joanna Johnston

Czas trwania: 154 minuty

 

Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.

Galeria


comments powered by Disqus