„Thor”: „Miłość i grom” - recenzja
Dodane: 08-07-2022 21:59 ()
Taika Waititi powraca do świata mitologii nordyckiej w interpretacji Marvela. Po odświeżającym przygasły cykl Ragnaroku przygody naczelnego młotkowego Domu Pomysłów otrzymały drugie życie, a Chris Hemsworth nabrał ochoty na dalsze paradowanie w pelerynie z ukochaną siekierą w dłoni. To zresztą zaskakujące, ale syn Odyna jako pierwszy z herosów Marvela doczekał się czwartego solowego filmu (wyrównał dokonania Supermana z Christopherem Reeve’em oraz serii z Batmanem w latach 90.). Kevin Feige i spółka postanowili kuć żelazo, póki gorące i skoro zmiana stylu dokonana przy okazji poprzedniej części zagrała, to można kontynuować ten trend. Można, ale z głową i pomysłami, które zagwarantują widzom niezapomniany seans. A tego, niestety, w Miłości i gromie zabrakło.
Thor po pokonaniu Thanosa wspólnie ze Strażnikami Galaktyki przemierza wszechświat, pomagając w potrzebie uciśnionym. Podczas jeden z misji otrzymuje sygnał S.O.S. od niegdysiejszej wojowniczki, Lady Sif. Jakiś nieznany przeciwnik dziesiątkuje zastępy bogów. Thor również znajduje się na jego liście, a przy tym w niebezpieczeństwie znajdują się jego ziomkowie w Nowym Asgardzie, azylu, który znaleźli na Ziemi. Wyprawa na błękitną planetę doprowadza do konfrontacji syna Odyna z Gorrem Bogobójcą. Asgardczycy nie muszą się jednak obawiać dzierżącego nekromiecz i owładniętego obsesją zemsty przerażającego potwora, gdyż są chronieni przez Potężną Thor. Zaskoczeń nie ma końca, a gdy bladolicy złoczyńca porywa miejscowe dzieci, Thorowie, Walkiria i uprawiający natrętne gawędziarstwo Korg wyruszają ku gwiazdom szukać sojuszników walce z nieobliczalnym wrogiem.
Miłość i grom pozostawia mieszane uczucia z kilku powodów. Pierwszym i chyba najważniejszym jest prosta fabuła, która nie gwarantuje takich emocji jak w przypadku Ragnaroku. Angażując Christiana Bale do roli Bogobójcy, aż prosiło się z jego odrażającej i niepokojącej prezencji wycisnąć, ile tylko się uda. Poza konfrontacją na planecie spowitej mrokiem ukazaną w monochromatycznym stylu Waititi nie sięga po dosadniejsze środki wyrazu, do znudzenia szafując wyświechtanymi żartami. Komizm czy to słowny, czy sytuacyjny był nieodłącznym elementem Ragnaroku, ale tam nie bił po oczach tak prostacką formułą, jaką wybrał twórca Jojo Rabbit w niniejszej produkcji. Miast tego Gorr mający budzić niewyobrażalną grozę i zasiewać strach w sercach swoich przeciwników, może co najwyżej patrzeć jak ogłupiały na radosne pląsy swoich oponentów. Chyba nie taki zamiar przyświecał twórcy tego filmu. Bale wycisnął ze swojego przykrótkiego występy wszystkie możliwe soki, nadał złoczyńcy Marvela wiarygodności, a motywacja jego ekranowej inkarnacji jest autentyczna, czyniąc z postaci Gorra postać tragiczną i autodestrukcyjną. Kochającego ojca, który zawierzył niegdyś swój los bogom, by później po niewyobrażalnej stracie w chwili największej rozpaczy stać się ich najzacieklejszym wrogiem.
Waititi nie doszacował możliwości Gorra, przerzucił ciężar opowieści na parę herosów dzierżących odpowiednio Mjolnir i Stormbreaker (masa żartów na tle tych potężnych broni wyczerpuje się po jednym gagu). Na tym polu poradził sobie połowicznie, odzyskując dla serii Jane Foster. Chyba nie było lepszego momentu na ściągnięcie do przygód syna Odyna Natalie Portman, która pierwszy raz w serii pokazała, że jeśli ma dobrze rozpisaną postać, to stać ją na więcej, niż do tej pory pokazała. W dużej mierze Miłość i grom to opowieść o niej, o jej podwójnej walce z nieobliczalnym przeciwnikiem i siłami zła. Fartownie Waititi nie stawia tych dwóch wrogów na równi, bo sceny z cierpiącą Portman są przejmujące, dojmujące, wyciskają łzy, a jednocześnie przez pryzmat konfrontacji z podstępnym przeciwnikiem pokazują ogromne pokłady miłości. Miłości, która również odgrywa tu znaczącą rolę, zarówno w wymiarze fizycznym, jak i metaforycznym. Dlatego też trudno ocenić jednoznacznie najnowszą odsłonę przygód gromowładnych. Z jednej strony czuć autorski sznyt nowozelandzkiego reżysera, z drugiej jego dzieło wygląda jak pstrokata szmaciana lalka pozszywana z różnych pomysłów, które niekoniecznie ze sobą współgrają. Jedne trafiają w sedno, drugie chybiają celu niczym Stormbreaker omijający głowę Thanosa.
W tym stylistycznym galimatiasie na plus należy odnotować wizualny przepych Wszechmiasta z udaną, parodystyczną rolą Russella Crowe’a jako omnipotentnego Zeusa, pokazującą obraz boskiego zepsucia. Fantastycznie jak zwykle Waititi dobrał utwory, a przeplatujące się rockowe brzmienia Guns N’ Roses wymieszane z ABBĄ stanowią muzyczny przewodnik po najbardziej emocjonujących scenach filmu. Na przeciwległym biegunie znajduje się rozczarowujący fragment ze Strażnikami Galaktyki, nakręcony bez polotu i z mało śmiesznymi dowcipami. Równie dobrze mogłoby go nie być. Mając takiego przeciwnika jak Gorr w arsenale antagonistów Marvela, żarciki i gagi powinny stanowić jedynie tło, a nie dominującą stronę obrazu. Szczęśliwie finał opowieści został udanie wyważony, a sceny po napisach sugerują, że powrót do uniwersum Asgardu może przynieść jeszcze niejedno zaskoczenie.
Waititi nie wykorzystał potencjału skrywanego w postaci stworzonej przez Jasona Aarona, przywrócił do łask Jodie Foster, tfu Jane Foster, a przy okazji pokazał, że jest nieszablonowym twórcą, który w Marvelu może namieszać, jeśli nikt go nie ogranicza, tudzież zastępy montażystów nie tną za bardzo materiału wyjściowego. Fanom Ragnaroku Miłość i grom powinna przypaść do gustu, ale uczucie niedosytu pozostanie. Miejmy nadzieję, że Waititi piątym Thorem wzbije się na wyżyny swoich możliwości. Bo że kolejna odsłona powstanie, nie ma żadnych wątpliwości.
Ocena: 6,5/10
Tytuł: Thor: Miłość i grom
Reżyseria: Taika Waititi
Scenariusz: Jennifer Kaytin Robinson, Taika Waititi
Obsada:
- Chris Hemsworth
- Natalie Portman
- Tessa Thompson
- Christian Bale
- Taika Waititi
- Russell Crowe
- Jaimie Alexander
- Kieron L. Dyer
- Sam Neill
- Matt Damon
- Luke Hemsworth
- Melissa McCarthy
Muzyka: Michael Giacchino, Nami Melumad
Zdjęcia: Barry Baz Idoine
Montaż: Peter S. Elliot, Tim Roche, Matthew Schmidt, Jennifer Vecchiarello
Scenografia: Katie Sharrock
Kostiumy: Mayes C. Rubeo
Czas trwania: 119 minut
Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji
comments powered by Disqus