„Rzeźnia numer pięć” – recenzja

Autor: Piotr Dymmel Redaktor: Motyl

Dodane: 16-03-2022 16:16 ()


Billy Pilgrim przeżył w czasie drugiej wojny światowej bombardowanie Drezna, które zrównało miasto z ziemią. Dwadzieścia lat później zostaje porwany przez kosmitów z planety Tralfamadoria, a rok później jako jedyny pasażer wychodzi cało z katastrofy lotniczej. Udało mu się nawet poznać Kurta Vonneguta, który go wymyślił i umieścił w roli głównego bohatera powieści „Rzeźnia numer pięć, czyli krucjata dziecięca”. Zdarza się.

Zdarza się też, że co jakiś czas dostajemy komiksowe adaptacje literatury, czego „Rzeźnia numer pięć” autorstwa Ryana Northa (scenariusz) i Alberta Monteysa (rysunki) jest kolejnym przykładem. Pisać o samej powieści Vonneguta zbytnio sensu nie ma, bo to książka mocno zakorzeniona w XX-wiecznym kanonie literackim i świadomości czytelników. Warto jednak zaznaczyć, iż „Rzeźnia” powszechnie klasyfikowana, zresztą słusznie, jako jeden z najważniejszych tekstów antywojennych, jest w planie szerszym wielką medytacją nad istotą ludzkiego życia. I chociaż wojna jest niezbywalnym ludzkim doświadczeniem i aktywnością, o czym boleśnie przekonujemy się obecnie, nie wyczerpuje sensów książki, bo ta utrwala każdy etap życia bohatera z równą uwagą, powstrzymując się od wartościujących ocen i natężenia emocjonalnego. Dzieje się tak, ponieważ Billy Pilgrim (pielgrzym) posiadł zdolność „wypadania z czasu” i przeżywania każdego etapu swojego po wielokroć. Dzięki tym wędrówkom został pozbawiony twardego „tu i teraz”, które dałoby mu komfort podsumowań i krytycznego oglądu całości życia. Pilgrim wie jedynie, że wszystko, co nas spotyka „zdarza się” (powracające w powieści jak mantra stwierdzenie), a poszczególnych etapów bytowania nie skleja w całość wyższy sens czy konieczność. Oczywiście, pięknie byłoby, gdyby takowy sens istniał – chociażby pod postacią mniejszego cierpienia, jakie spotyka nas w życiu (słynne epitafium, które pojawia się na powieściowym nagrobku Pilgrima „Wszystko było piękne, nic nie bolało”). Ale jest, jak jest. To też się zdarza. Ten dystans skrajnego realisty zaliczanego w poczet autorów parających się fantastyką, gorzka ironia zahaczająca o cynizm przyniosły Vonnegutowi sławę i jak sam nie omieszkiwał ironicznie nadmieniać, pieniądze.

Czy pieniądze przyniesie autorom komiksowej adaptacji „Rzeźni” wydana przez Egmont publikacja – pojęcia nie mam. Na pewno jednak powinna przynieść im rozgłos, bo „Rzeźnia numer pięć” jest komiksem kapitalnym i wiernym duchowi literackiego pierwowzoru. Jak pisze we wprowadzeniu Ryan North, laureat Eisnera i scenarzysta „Rzeźni”, „jest to adaptacja o schizofrenicznej formie”, ale nie dajmy się zwieść tym wybiegom, bo jest to komiks bardzo precyzyjnie pomyślany i poprowadzony. Fabuła podporządkowana jest naczelnej zasadzie pierwowzoru, czyli co rusz doświadczamy z Pilgrimem „wypadania z czasu”, ale właśnie w tej kwestii komiks jako medium pokazuje swoją siłę, z tego rodzaju fabularnymi zawijasami radząc sobie doskonale. Zresztą autorzy na każdym kroku dbają o to, żebyśmy się nie czuli w świecie Vonneguta zagubieni. Mamy więc tuż po prezentacji we wprowadzeniu do głównej fabuły postaci drugoplanowych (w życiu Pilgrima często pierwszoplanowych) graficznie zwizualizowaną chronologię życia głównego bohatera oraz objaśnienie postrzegania czasu wedle Tralfamadorczyków przyswojonej przez Pilgrima, co ma nas oswoić z konstrukcją opowieści. Uzbrojeni w tę wiedzę możemy wyruszyć na front drugiej wojny światowej, by wraz z głównym bohaterem i jego trójką towarzyszy pełznąć mozolnie przez grudniowy śnieg, gdzieś na tyłach wroga, poprzez niemiecką pustkę. Stamtąd płynnie przeniesiemy się do epizodu z wczesnego dzieciństwa, a później wraz z Pilgrimem przysiądziemy u łóżka jego zniedołężniałej matki. I tak dalej, i tak dalej.

Owe skoki czasowe pracują bez zarzutu, bo, jak wspomniałem, komiks jest idealnym wprost medium do tego typu rozwiązań formalnych. Albert Monteys płynnie łączy ze sobą epizody, łamiąc chronologię czy to przy pomocy powtórzonego w różnych epizodach życia analogicznych gestach postaci, wyrazie twarzy, postawie. W jakimś stopniu „Rzeźnia” podobna jest do ubiegłorocznej rewelacji „Życia i czasów Charliego Chan Hock Chye” Sonny’ego Lewa, bo Monteys równie udanie żongluje stylistykami i technikami, by podbić jakość konkretnych wątków i odróżnić je od reszty. Dzieje się to na mniejszą skalę niż w dziele Lewa, ale co do zasady jest to analogiczna strategia. W ogóle niemal każdy panel czy ciąg kadrów to małe popisy inwencji w zakresie kompozycji. Moje ulubione to te prezentujące w kilku kadrach główne cechy charakteru poszczególnych bohaterów, z którymi w danym momencie życia styka się Pilgrim. Zawiera się w nich mistrzowska lapidarność wyrazu pożeniona z maksymalnym ładunkiem treści. Zwróćcie choćby uwagę na okładkę komiksu. Nominowany do nagrody Eisnera Monteys tak dobrze czuje się w tej farsowej opowieści, że nawet pokusił się o zobrazowanie stanu śmierci Pilgrima, bo czemu nie? Śmierć przecież też się zdarza. Wszystko to razem, włącznie z próbą zwizualizowania języka obcej cywilizacji splata się w wartką, pełną dramatycznego nerwu opowieść – śmieszną, straszną, groteskową i pozbawioną sensu. Chyba że po prostu sensów nie umiemy odcyfrować, bo co na przykład mają nam do powiedzenia ptaki, wydając dźwięki brzmiące, jak „it, it?”.

Doskonały komiks, rewelacyjna adaptacja. Zdarza się.

 

Tytuł:  Rzeźnia numer pięć

  • Scenariusz: Kurt Vonnegut, Ryan North
  • Rysunki: Albert Monteys
  • Przekład: Jacek Żuławnik
  • Wydawca: Egmont
  • Data publikacji: 23.02.2022 r. 
  • Oprawa: twarda
  • Druk: kolor
  • Objętość: 192 strony
  • Format: 170x260
  • ISBN: 978-83-281-5094-2
  • Cena: 79,99 zł

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji


comments powered by Disqus