„Kiwu” - recenzja

Autor: Paweł Ciołkiewicz Redaktor: Motyl

Dodane: 05-01-2022 23:37 ()


Pamiętacie ostatnie medialne relacje o dramatach rozgrywających się w Kongo? Informacje o paleniu wiosek, mordowaniu mężczyzn, gwałceniu kobiet i małych dziewczynek? Relacje dotyczące społecznych kosztów pozyskiwania surowców, bez których nie mógłby się rozwijać przemysł elektroniczny? Nie? Oczywiście, że nie pamiętacie. Nie możecie ich pamiętać, bo takich relacji w mediach po prostu nie ma. Nie ma medialnych spektakli z sal sądowych. Nie ma gorących informacji z ostatniej chwili o kolejnych masakrach. Dziś królują informacje o pandemii, ale nawet i w tym przypadku można odnieść wrażenie, że omija ona jakoś Afrykę, bo informacji na temat jest – nomen omen – jak na lekarstwo. Poza tym możemy dowiedzieć się, ile zarobił jakiś piosenkarz za swój występ, poznamy kolejne skrajnie głupie i nikomu do niczego niepotrzebne wypowiedzi celebrytów, usłyszymy również co nieco o żałosnych poczynaniach polityków. Tym jesteśmy karmieni na co dzień do obrzydzenia. Nie wystarczą bowiem same informacje, konieczne są przecież komentarze, analizy i opinie powielane w nieskończoność. Nie dowiemy się natomiast o kolejnej zgwałconej dziewczynce, nie poznamy historii życia mężczyzny zabitego podczas eksterminacji kolejnej wioski, który przed śmiercią został zmuszony do oglądania tego, co napastnicy robią z jego żoną. Nie dowiemy się również, że do tych zdarzeń dochodzi za sprawą działalności korporacji uzależnionych od pozyskiwania koltanu, minerału niezbędnego do budowy urządzeń elektronicznych. Ten temat postanowił jednak podjąć Jean van Hamme i stworzył scenariusz absolutnie wstrząsający. „Kiwu” opowiada właśnie o tym, jak wygląda mroczna strona dzisiejszej, uśmiechniętej i kreatywnej kultury zachodu, rozwijającej się głównie za sprawą napędzanych elektroniką mediach społecznościowych.
 
François Daans to młody i ambitny pracownik działu marketingu koncernu Metalurco. Pewnego razu szef wysyła go z misją do Kongo. Ma tam znaleźć nowego dyrektora produkcji działającego na terenie Kiwu – rolniczego regionu tego państwa obfitującego w złoża koltanu. Poprzedni został bowiem zabity… na stanowisku pracy. Niby wszystko się tu zgadza, tyle tylko, że szef nie wyjaśnił swojemu podwładnemu, na czym owa praca polegała. Otóż w zakresie obowiązków zabitego było koordynowanie palenia wiosek, zabijania mieszkających w nich mężczyzn i gwałcenia kobiet oraz małych dziewczynek. A wszystko to po to, by przejmować kontrolę nad terenami bogatymi w koltan. Podczas jednej z takich akcji Ernest Malumba – wspomniany „dyrektor produkcji” – zostaje zabity przez kilkunastoletniego chłopaka. W ten sposób młody Jeremie uchronił swoją dziesięcioletnią siostrę Violette przed brutalnym gwałtem i sprzedażą w charakterze niewolnicy, ale naraził się na śmiertelne niebezpieczeństwo.
 
Drogi dwójki dzieci oraz Daansa musiały się oczywiście przeciąć w Kiwu. Violette zostaje potrącona przez samochód, w którym podróżował Daans wraz ze swoim przewodnikiem. Mężczyźni zawożą ją do szpitala, gdzie okazuje się rana odniesiona podczas wypadku stanowi jej najmniejszy problem. Dziewczyna widziała bowiem masowy mord dokonany na mieszkańcach swojej wioski i prawie stała się ofiarą gwałtu. Teraz dodatkowo została rozdzielona ze swoim bratem i nie wie nic o jego losach. Daans stopniowo poznaje jej historię oraz dowiaduje się jak naprawdę wyglądają realia wydobycia koltanu w Kiwu. Oczywiście postanawia on rzucić pracę w korporacji i pomóc dziewczynce. Owszem, jego udziałem stają przygody typowego bohatera komiksowego, ale w gruncie rzeczy nie o to tutaj chodzi. To tylko pretekst do tego, by opowiedzieć inną historię. Bo tak naprawdę „Kiwu” to nie jest komiks o perypetiach młodego, przebojowego Belga. To nie jest nowa wersja przygód Tintina (swoją drogą po lekturze „Kiwu” przygody Tintina w Kongo zyskują zupełnie inną wymowę). To wstrząsająca opowieść o wyzysku, mordach, gwałtach i trudnym do wyobrażenia bestialstwie, jakie dokonuje się tam przy przyzwoleniu i akceptacji władz. To próba ukazania uwarunkowań, które sprawiają, że takie rzeczy mogą dziać się tam w biały dzień.
 
Jeśli mielibyśmy wskazać prawdziwych bohaterów tej opowieści, to byliby nimi dwaj lekarze, którzy naprawdę tam pracują i starają się jakoś naprawiać niewyobrażalne zło. Doktor Denis Mukwege to chirurg ginekolog i laureat Pokojowej Nagrody Nobla, który założył szpital w mieście Panzi w Republice Demokratycznej Konga. Ratuje w niej ofiary gwałtów, dokonywanych przez oddziały Rwandyjczyków. Drugim bohaterem jest profesor Guy-Bernard Cadiere, który regularnie współpracuje z doktorem Mukwege. Jean van Hamme daje czytelnikowi możliwość odwiedzenia ich kliniki i uczestniczenia w jednej z operacji. I jest to doświadczenie absolutnie druzgoczące. Opis ran, jakich doznała brutalnie zgwałcona kobieta, sprawia, że łzy cisną się do oczu, a gdy uświadomimy sobie, że takie operacje są tam na porządku dziennym, bo na porządku dziennym są bestialskie gwałty, to trudno w ogóle uzmysłowić sobie skalę tej tragedii. W albumie znajdziemy krótkie notki biograficzne o obu tych postaciach oraz tekst przybliżający kontekst zdarzeń napisany przez Colette Braeckman.
 
W przypadku tego komiksu bardzo ważna jest warstwa graficzna. Rysownik musiał zdecydować, jak pokazać akty bestialstwa, o których jest mowa w fabule. Można byłoby zapewne zrobić to, dosłownie zalewając plansze krwią i łzami ofiar oraz ozdabiając je ciałami mordowanych, ale to chyba nie byłoby dobre rozwiązanie. Mogłoby to bowiem wywołać kolejną niepotrzebną dyskusję o właściwościach medium komiksowego i odwrócić uwagę od spraw naprawdę ważnych. Z takiego założenia wyszli również twórcy i oszczędzili czytelnikowi widoków masakrowanych mieszkańców Kiwu. Przemoc jest tu ukazana w dość dyskretny sposób, co paradoksalnie jeszcze bardziej chyba działa na wyobraźnię odbiorcy. Christophe Simon wykonał świetną robotę. Jego delikatna realistyczna kreska sprawia, że dramat mieszkańców Kiwu staje się jeszcze bardziej namacalny. Nie ma tu miejsca na efekciarstwo. Rysownik w solidny, precyzyjny niemal dokumentalny sposób przedstawia miejscowe krajobrazy, architekturę oraz groźne oblicza miejscowych żołnierz, policjantów i bandytów. I choć autorzy zdecydowali się nie epatować czytelnika dosłownymi obrazami rzezi i gwałtów, to i tak to, co można zobaczyć na planszach komiksu, jest wstrząsające.
 
„Kiwu” to komiks, który bez wątpienia nikogo nie pozostawi obojętnym. Owszem, po lekturze pewnie dalej będziemy korzystać z laptopów, telefonów komórkowych, telewizorów i całej tej otaczającej nas elektroniki. To oczywiste. Niemniej jednak wyobraźnia pewnie zacznie nam częściej podsuwać obrazy palonych wiosek, zabijanych mężczyzn, gwałconych kobiet. Może zaczniemy interesować się trochę bardziej tymi zdarzeniami. Być może stopniowo zaczniemy sobie uświadamiać, jakie są realne koszty naszego wygodnego życia. To może być pierwszy krok, do zmiany świadomości, a może i podejmowania jakichś działań, które będą musiały być w przyszłości uwzględniane przez władze korporacji pośrednio – a może i bezpośrednio – odpowiedzialnych za te dramaty. Kto wie, może i jest to możliwe. Oczywiście nie sprawi tego jeden komiks, ale może ten jeden komiks stanie się kamyczkiem, który zapoczątkuje lawinę…  

 

Tytuł: „Kiwu”

  • Scenariusz: Jean van Hamme
  • Rysunki: Christophe Simon
  • Wydawca: Ongrys
  • Data wydania: 20.04.2021 r.
  • Objętość: 72 strony
  • Format: 220x295
  • Oprawa: twarda
  • Papier: kredowy
  • Druk: kolorowy
  • Cena okładkowa: 59 zł

Dziękujemy wydawnictwu Ongrys za udostępnienie komiksu do recenzji.


comments powered by Disqus