Philip K. Dick, Roger Zelazny „Deus Irae” - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 22-06-2021 23:51 ()


Mimo że na pewnych etapach twórczej aktywności Philip K. Dick realizował swoje koncepty z niewiarygodnym wręcz tempie (by wspomnieć choćby „Cudowną broń”), to jednak miewał także momenty twórczego zastoju (notabene na ogół spowodowanych nadużywaniem substancji halucynogennych). Niekiedy część utworów musiała „odczekać” na stosowny moment, bądź też bywały do tego stopnia przerabiane, że przeobrażały się w zupełnie nowe projekty („Wolne Radio Albemuth”/”Valis”). 
 
Powieść „Deus Irae” to pod tym względem rzecz szczególna i to co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze stanowi rzadki przypadek zawiązania przez Dicka kooperacji z innym autorem docenionym na niwie literackiej science fiction. Mowa o Rogerze Zelaznym, wsławionym nade wszystko długowiecznymi Kronikami Amberu”. Mimo że nie był on współtwórcą tzw. pierwszego wyboru (tym bowiem był Ted White, który wycofał się z tej inicjatywy po dwóch latach rozczarowującej dlań współpracy), jego determinacja i samozaparcie sprawiły, że owo zamierzenie doczekało się swojego szczęśliwego zwieńczenia. Drugi wyjątkowy powód to czas tworzenia niniejszego utworu, jak na standardy Dicka (pomijając rzecz jasna pisaną przezeń dla samego siebie „Egzegezę”) nadspodziewanie długi. Sam bowiem pomysł tego typu współpracy zaistniał już w roku 1964, tj. ledwie rok po otrzymaniu przezeń nagrody Hugo za „Człowieka z Wysokiego Zamku” oraz w momencie pierwszej prezentacji „Trzech stygmatów Palmera Eldritcha”. Był on wówczas zatem (a przynajmniej tak to z „zewnątrz” wyglądało) w znakomitej formie twórczej, gotów do kolejnych wyzwań porównywalnych ze wspomnianymi chwilę temu utworami. A jednak pracę nad powieścią zatytułowaną pierwotnie mocno „po dickowsku” („The Kneeling Legless Man”) przeciągnęły się aż do połowy kolejnej dekady. Toteż w momencie premiery jej pierwodruku (tj. w roku 1976) zapewne wielu z wielbicieli literackich dokonań „Konioluba Grubasa” zasadnie zadawać mogła sobie pytanie, czy aby na pewno warto było tak długo czekać…
 
Toteż z miejsca wypada stwierdzić, że zdecydowanie było warto. Nie dość na tym „Deus Irae” to powieść z potencjałem, by do niej powracać. Dzieje się tak za sprawą już tylko sugestywnego świata przedstawionego, wzorcowej wręcz rzeczywistości postapokaliptycznej, porównywalnej z najbardziej udanymi tego typu kreacjami we wspomnianym nurcie fantastyki (by przywołać choćby „Kantyczkę dla Leibowitza” Waltera M. Millera czy autorską serię komiksową Hermanna Huppena „Jeremiah”). Mamy tu bowiem do czynienia z rzeczywistością po wszechogarniającym konflikcie zbrojnym, zamieszkiwaną przez resztki przetrzebionej w jego toku ludzkości, skupionej w na ogół izolujących się enklawach. Jedną z nich jest Charlotesville, jak na ówczesne standardy całkiem ludna osada usytuowana na terenie niegdysiejszego stanu Utah. To właśnie w niej zamieszkuje centralna osobowość tej powieści, tj. Tibor McMasters, twórca docenianych kompozycji malarskich, a zarazem genetyczna ofiara skutków oddziaływania postnuklearnej radiacji. Przyszedł on bowiem na świat bez rąk i nóg, acz niejako dla równowagi obdarowany talentem, o którym chwilę temu była mowa. Dzięki osobliwemu zaprzęgowi z „użyciem” krowy zachowuje on względną mobilność i to właśnie dzięki temu udogodnieniu będzie on władny wyruszyć w podróż swojego życia. Tej zaś celem będzie dotarcie do tytułowego „Boga Gniewu” w osobie Carletona Lufteufela, sprawcy eskalacji konfliktu, o którym była mowa i tym samym „koordynatora” III wojny światowej. Tibor ma bowiem wykonać fresk ukazujący rzeczonego, jako że „przebóstwiony” za życia stał się on obiektem kultu wpływowej wspólnoty religijnej znanej jako „synowie gniewu”. Jak to w przypadku tzw. utworów drogi bywa, także w tym przypadku zasadnie spodziewać się można, że owa podróż upłynie nie bez znamion fabularnych zawirowań oraz niekoniecznie przez głównego protagonistę pożądanych „atrakcji”.
 
Biorąc pod uwagę odmienność twórczych temperamentów obu zaangażowanych w niniejszy projekt autorów, przyznać trzeba, że ich współpraca przejawiła się wyjątkowo udanym tekstem. Co więcej, z podwójną korzyścią dla Dicka, który według jednej z tradycji de facto asystował Zelaznemu przy jego pracy, a ponadto za sprawą dobrej woli tego drugiego otrzymał większą część autorskiego honorarium (Zelazny był świadom problemów finansowych, z którymi „Koniolub Grubas” wówczas się borykał). Gwoli ścisłości wypada jednak uwzględnić okoliczność, że „Deus Irae” zachowało pełnię struktury konspektu zaproponowanego wydawnictwu już w roku 1964. Znać zresztą tutaj trawiące wówczas Dicka obsesje – jak choćby na tle w jego mniemaniu przemożnego oddziaływania w naszej rzeczywistości złowrogiego, quasi-manichejskiego „bóstwa” (a którego oblicze miał ponoć widywać na nieboskłonie w trakcie pracy nad „Trzema stygmatami…”). Dają się także „słyszeć” echa jego opowiadań powstałych w toku lat 50., kiedy to zgodnie z duchem ówczesnej epoki często eksploatował motyw globalnego konfliktu z użyciem broni nuklearnej (m.in. zbiór „Wariant drugi”).

Można zatem zaryzykować twierdzenie, że przy okazji tej powieści mamy do czynienia ze swoistym „portalem” do wcześniejszego okresu twórczości Dicka sprzed prawdopodobnie najbardziej znaczącego epizodu w jego życiu, tj. domniemanej epifanii doznanej przezeń 20 lutego 1974 r. A jednak sygnalizowana kompletność realiów kreowanych, a nade wszystko wkomponowany w nią olbrzymi ładunek emocjonalny (fortunnie z dużym wyczuciem) sprawiają, że wizji tej nie sposób nie docenić także współcześnie. Trudno bowiem nie dostrzec w zasadniczym jej wątku kolejnego odniesienia ku dylematom Dicka, tj. dążenia (rzecz jasna po omacku) ku sednu natury rzeczywistości. Do tego bez względu na to kim (lub czym) okaże się „projektant i realizator całokształtu stworzenia”… Skrytym wśród trywializmów pozornej rzeczywistości „Bogiem-zebrą”, wewnętrznie „pokręconym” demiurgiem pokroju gnostyckiego Jaldabaota czy też bezwzględną, sztuczną inteligencją… I co więcej, człowiek jako istota osadzona w utkanej z iluzji pułapce (o czym więcej w późniejszej o mniej więcej pół dekady „Bożej inwazji”), dysponuje rozpaczliwie wręcz skromnymi narzędziami percepcji (analogicznie zresztą do głównego bohatera tego utworu).
 
Można zatem rzec, że w przypadku „Deus Irae” mamy do czynienia z umiejętnie ujętą syntezą wątków i motywów z różnych okresów twórczości Dicka. A przy okazji pogratulować Rogerowi Zelaznemu nie tylko udziału w tym wartościowym przedsięwzięciu, ale też uszanowania natury twórczości swego kolegi po piórze (a zapewne także cierpliwości w kontaktach ze wspomnianym). Klasyka, do której ewidentnie warto powracać.

 

Tytuł: „Deus Irae”

  • Tytuł oryginału: „Deus Irae”
  • Autor: Philip K. Dick, Roger Zelazny
  • Rysunki i kompozycja na okładce: Wojciech Siudmak
  • Tłumaczenie z języka angielskiego: Paweł Kruk
  • Przedmowa: Radosław Kot
  • Wydawca wersji oryginalnej: Doubleday
  • Wydawca wersji polskiej: Dom Wydawniczy REBIS
  • Data publikacji wersji oryginalnej: 1976
  • Data publikacji wersji polskiej: 11 maja 2021 r. 
  • Wydanie III poprawione (dodruk)
  • Oprawa: twarda z obwolutą
  • Format: 15,5 x 23 cm
  • Druk: czarno-biały
  • Papier: offset
  • Liczba stron: 272
  • Cena: 49,99 zł

Dziękujemy Wydawnictwu Rebis za udostępnienie egzemplarza do recenzji.


comments powered by Disqus