„Cyberpunk 2077” tom 1: „Trauma Team” - recenzja

Autor: Miłosz Koziński Redaktor: Motyl

Dodane: 30-04-2021 20:03 ()


Komiksów wydawanych jako rozmaite suplementy dla gier komputerowych jest na rynku całkiem sporo. Czasem ich celem jest uzupełnienie fabuły danej produkcji, czasami przedstawienie zupełnie nowej historii osadzonej w wirtualnym uniwersum. Głośny i kontrowersyjny Cyberpunk 2077 studia CD Projekt RED również doczekał się swojego własnego komiksowego tie-inu i to właśnie dzisiaj weźmiemy go sobie pod lupę.

Cyberpunk to znany i multimedialny gatunek, za którego ojców uważa się powszechnie takich autorów jak William Gibson, Bruce Sterling czy Bruce Bethke. Cyberpunk jako konkretny twór to również system RPG stworzony w 1988 roku przez Mike’a Pondsmitha. I to właśnie w uniwersum tegoż systemu osadzona jest zarówno gra polskiego studia, jak i recenzowany dzisiaj komiks.

Trauma Team to w cyberpunkowym świecie Pondsmitha organizacja paramedyczna, która za wygórowane stawki ichniej subskrypcji ubezpieczenia zdrowotnego wyciągnie klienta z najgorszej opresji – choćby zrobić to mieli, kładąc trupem każdego, kto stanie na drodze do ich subskrybenta i umierając w imię platynowego pakietu VIP klienta. Na swój sposób stanowią uosobienie absurdalnie drapieżnego i odczłowieczonego kapitalizmu, w ramach którego pieniądz leży u podstaw wszystkiego – jeśli stać cię na subskrypcję, to Trauma Team dołoży wszelkich starań, abyś przeżył i płacił dalej, jeśli nie to bez cienia wątpliwości i żadnego poszanowania dla przysięgi Hipokratesa pozwolą sczeznąć ci w przydrożnym rowie. Tak skonstruowana wizja świata i rządzących nim reguł jest doskonałym źródłem inspiracji i wyjątkowo żyzną glebą, na której kultywować można niezwykłe historie. Dlatego też smuci nieco fakt, że opowiedziana w recenzowanym komiksie historia oraz jej obsada trącą nieco sztampą i banałem. Fabuła jest banalna – zespół Trauma Tam otrzymuje zgłoszenie i rusza na ratunek swojemu klientowi. Nie można nawet dramatycznie powiedzieć „... ale sytuacja się komplikuje”, bo wyciąganie pacjentów za uszy z samego środka strzelanin w centrum wrogiego terytorium to dla pracowników TT chleb powszedni, więc już od samego początku wiadomo, czego będzie się można spodziewać – walki, pościgów, komplikacji i bohaterów padających jak muchy po to, by w finale ocalona została garstka z nich walcząca heroicznie przeciwko przeważającym przeciwnościom losu. Już to grali – w wielu wydaniach i aranżacjach. Na plus policzę jednak to, że Cullen Bunn sprezentował czytelnikom historię może i oklepaną i niespecjalnie odkrywczą, ale zrobił to porządnie. Czytając Trauma Team, czułem się tak, jakbym jadł po raz enty ulubionego burgera – niby wciąż to samo, te same znane smaki, ale jednak daje uczucie satysfakcji. I ponieważ komiks czytałem z przyjemnością, to nie mogę przyczepić się do tego, że scenarzysta niczym mnie nie zaskoczył. Ot takie bardzo solidne rzemiosło z niezłym tempem narracji, przyzwoitymi dialogami i w miarę ciekawą akcją.

No dobra, a co z postaciami? Zaprezentowani w dziele Cullena Bunna bohaterowie to zespół paramedyków na usługach tytułowej organizacji. I poza tym niewiele można o nich powiedzieć. Wszyscy z wyjątkiem głównej bohaterki skryci za pancernymi przyłbicami wydają się jedynie źródłem ekspozycji i mięsem armatnim czekającym aż scenarzysta ciśnie ich bezceremonialnie pod fabularny nóż. A główna bohaterka? Cóż, świat cyberpunka to miejsce brutalne i ponure, więc aby nie wpędzić czytelnika w chroniczną depresję, ktoś musi w nim odgrywać rolę jednoznacznie pozytywnego bohatera. Taka też jest rola Nadii, jedynej ocalałej z oddziału Trauma Team, który został eksterminowany, ratując klienta, wracająca do służby i dołączająca do nowego zespołu. Czy prezentuje jakieś ciekawe cechy charakteru? A skąd. To idealistka, dla której więzi z przyjaciółmi z zespołu są ważniejsze od służbowych obowiązków i zdrowia klienta i która nie przejdzie obojętnie obok ludzkiego nieszczęścia, nawet jeśli owo nieszczęście składek Trauma Team nie opłacało. Nie to, że nie pochwalam takiego zachowania – po prostu zastanawiam się, jak taka harcereczka była w stanie uchować się w nieludzkim świecie wielkich korporacji? Klient, którego ratują, pełniący w fabule rolę podmiotu moralnie niejednoznacznego, też do postaci specjalnie oryginalnych nie należy – z jednej strony zimny i skalkulowany, z drugiej strony miewający przebłyski miłosierdzia i przyzwoitości. Takich postaci również widzieliśmy w najrozmaitszych tworach fikcji bez liku. Można powiedzieć, że dzięki temu, kim jest i jak pogrywa sobie z protagonistami, jest marginalnie ciekawszy niż główna bohaterka, ale to tak jakby powiedzieć, że jest najwyższym z siedmiu krasnoludków. Zbiorowy antagonista w postaci gangu Animalsów istnieje tylko po to, by ginąć z rąk protagonistów i okazjonalnie uszczuplić ich grono w kluczowych momentach, jest pozbawiony głębi i jakiejkolwiek w zasadzie charakteryzacji. I wiecie co? Pomimo tego, że od kilku zdań wylewam na postacie i ich charakteryzacje wiadro recenzenckich pomyj, to i tak czytając komiks, bawiłem się dobrze. Co z tego, że bohaterowie są mało odkrywczy? Co z tego, że wielu z nich prezentuje głębię psychologiczną kałuży w upalny lipcowy dzień? Co z tego, skoro postacie przedstawiono przekonująco, a lektura sprawiła mi przyjemność?

O oprawie będzie krótko – po części dlatego, że ta recenzja i tak nabrał już sporej objętości, a po części dlatego, że dużo łatwiej jest się nad czymś pastwić, niż coś chwalić. A w kwestii oprawy Trauma Team naprawdę jest co pochwalić. Za rysunki odpowiada znany z komiksu „Giants” Miguel Valderrama. I co tu dużo mówić – facet spisał się na medal i podejrzewam, że ogromna część przyjemności, jaką sprawiło mi obcowanie z recenzowanym komiksem, to zasługa oprawy. Rysunki – miodzio. Szkice są pełne detali, a jednocześnie bardzo dynamiczne i skonstruowane w sposób, który bez problemu pozwala śledzić akcję. W każdym bez mała kadrze znaleźć można jakiś detal, który przykuje uwagę – czy to ciekawy miejski pejzaż, jakiś technologiczny gadżet, które są wszakże niezwykle ważne dla przesiąkniętego technologią świata cyberpunka czy fragment spektakularnie rozrysowanej walki. Pojazdy, broń, scenografie, ubrania, cybernetyczne wszczepy – każdy z tych elementów narysowany został z pieczołowitością, która sprawia, że nawet najmniej istotne elementy komiksowej rzeczywistości stają się intrygujące i godne uwagi. Wszystko to naszkicowane delikatną konturówką, która nadaje całości lekkości i dynamiki. A mowa ciała i ekspresja bohaterów (przynajmniej tych nieskrywających się za hełmami)? Po prostu super. Całość zaś skąpano w szalonej, neonowej palecie barw, która doskonale pasuje do konwencji i opowieści. Nie skłamie, mówiąc, że to jeden z najbardziej cieszących oko komiksów, z jakimi miałem ostatnio do czynienia.

Wciąż czytacie? Brawo, schlebiacie mi, ale podsumujmy już moje wypociny. Trauma Team to komiks, który udowadnia, że nie we wszystkim trzeba być najlepszym. Zaskakującym, oryginalnym, intrygującym. Czasem wystarczy powtórzyć to, czego dokonano już wielokrotnie, ale zrobić to porządnie. Solidnie. W sposób, który sprawi docelowemu odbiorcy przyjemność. Owszem, sięgając po dzieło Bunna/Valderramy nie przeżyjecie zapewne czytelniczego katharsis i nie doznacie olśnienia, ale mogę z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić, że będziecie się bawić całkiem nieźle. A o to chyba nam przede wszystkim chodzi.

 

Tytuł: Cyberpunk 2077 tom 1: Trauma Team

  • Scenariusz: Cullen Bunn
  • Rysunki: Miguel Valderrama
  • Przekład: Zofia Sawicka
  • Wydawca: Egmont
  • Data wydania: 14.04.2021 r. 
  • Oprawa: miękka ze skrzydełkami
  • Objętość: 96 stron
  • Format: 167x255
  • Druk: kolor
  • Papier: kreda 
  • ISBN: 978-83-281-5887-0
  • Cena: 39,99 zł 

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji.

 

Galeria


comments powered by Disqus