„Klub detektywów” - recenzja

Autor: Piotr Dymmel Redaktor: Motyl

Dodane: 12-07-2020 23:38 ()


W zeszłym roku pół świata zachwyciło się zgrabnym filmowym retro kryminałem Riana Johnsona „Na noże”. Ekscentryczny detektyw Benoit Blanc grany przez Daniela Craiga podążał śladem morderstwa pisarza kryminałów. Podejrzani byli wszyscy członkowie najbliżej rodziny, śledztwo toczyło się, jak wymaga tego konwencja, na terenie rozległej posiadłości i sprowadzało się do szeregu rozmów, relacji, jak w klasycznym rozdaniu fabularnym Agathy Christie chciałoby się rzec. Sukces filmu nominowanego do Oscara dowiódł, że moda na klasyczny kryminał retro nie mija. Ludzie nadal potrzebują w swoim życiu obecności genialnych detektywów – ekscentryków, którzy na podstawie chmury poszlak odsłaniają tajemnicę zbrodni.

Do podobnych wniosków musiał dojść francuski scenarzysta i rysownik Jean Harambat, który stoi za wydanym właśnie przez Marginesy komiksem „Klub detektywów”. Różnica względem wspomnianego filmu „Na noże”, a głębiej jego literackich inspiracji jest taka, że Harambat odwrócił sytuację i swoją fabułę ufundował na odwróceniu perspektywy: w „Klubie detektywów” bohaterami opowiedzianej historii są autorzy kryminałów, a nie ich literackie wytwory. Jest to ciekawy zabieg, który przy głębszym zastanowieniu wydaje się oczywisty i logiczny. Skoro Agatha Christie czy Gilbert K. Chesterton byli w stanie powołać do życia tak oryginalne persony, jak Hercules Poirot czy ojciec Brown to jak bardzo oryginalnymi osobami musieli być oni sami?

Żeby jednak tytułowy klub miał rację bytu, do wspomnianej dwójki Harambat doprosił mniej emblematycznych reprezentantów klasycznej powieści kryminalnej, chociaż znawcy tematu nie powinni być doborem autorów zaskoczeni. W skład klubu wchodzą bowiem Dorothy L. Sayers, John Dickson Carr, A. E. W. Mason, Ronald Knox i Emma „baronowa” Orczy. Nie mam zamiaru ukrywać, że znam twórczość tych autorów, z wymienionych kojarzę jedynie baronową, ale to nie szkodzi – Jean Harambat postarał się o to, byśmy na początku historii poznali skrócone biogramy wszystkich pisarzy.

Historia przedstawia się tak. Autorzy klasycznych kryminałów z Christie i Chestertonem na czele należą do Klubu Detektywów, historycznie istniejącego stowarzyszenia autorów powieści detektywistycznych, którego działanie zainicjowano pod koniec lat 20. XX wieku. Powagę komiksowego klubu gwarantuje „dekalog Knoxa”, czyli dziesięć reguł powieści kryminalnej napisanych przez Ronalda Knoxa w celu zachowania czystości gatunku, formalnej tamy względem pokus nieczystej konkurencji w obszarze pomysłów na intrygi itd. Takie kodeksy w środowisku pisarzy kryminałów to nie taki znów, odosobniony ewenement. Swego czasu własny kodeks sformułował Raymond Chandler, a S. S. van Dine swoją listę reguł opublikował w 1928 roku na łamach „American Magazine”.

Do komiksowego klubu detektywów należą wyłącznie autorzy brytyjscy, ale oto jesteśmy, jako czytelnicy, świadkami odstępstwa od normy. Początkowa scena komiksu to rytuał przyjęcia nowego członka Klubu, Amerykanina Johna Carra. Żeby tego było mało, w najmniej odpowiednim momencie, mechaniczny ptak wlatuje do siedziby klubu, przynosząc wiadomość od Mr Rodericka Ghylla, ekscentrycznego (a jakże!) miliardera, który zaprasza autorów kryminałów na swoją wyspę. Chce im pokazać przyszłość, czyli robota, który na podstawie kilku słów kluczowych jest w stanie rozwiązać każdą intrygę kryminalną. Blady strach pada na szacowne grono, bo oczami wyobraźni widzą, czym to grozi. Co gorsza, to tylko jedno z szeregu niemiłych zaskoczeń. Kolejnym jest obecność służącego Ghylla, powściągliwego Chińczyka Fu, a jak wiadomo, jednym z żelaznych prawideł kodeksu Knoxa jest punkt, że w intrydze kryminalnej nie może występować Chińczyk. Zapytacie jednak, gdzie tu kryminał? Oto i on: nocą ginie Ghyll. W jego pokoju autorzy kryminałów zastają wybite okno i perspektywę skalistego urwiska pod nim, o które rozbijają się morskie fale. Miliarder utonął, roztrzaskał sobie głowę, skoczył, ktoś go wypchnął? Czy było to samobójstwo? Może morderstwo? Tęgie umysły epoki biorą się do pracy, a my z wypiekami na twarzy do lektury.

Mam nadzieję, że tym opisem udało mi się oddać ducha opowieści, którą naszykował Harambat. „Klub detektywów” to bowiem bezpretensjonalna rozrywka, ale przyrządzona z dużym wyczuciem konwencji i potwierdzona literacką biegłością scenarzysty. Jean Harambat jako odwieczny wróg zza Kanału La Manche dworuje sobie przednio z angielskiego stylu bycia, nurkując po uszy w konwencjonalnych rozmowach, paradoksach, ciętych ripostach, jakich nie szczędzą sobie komiksowe postaci. Dialogi w tym komiksie to czyste złoto. W zasadzie mamy tu do czynienia z nieustannym ping-pongiem towarzyskim, w którym paradoksy, sentencje, aforyzmy płyną wartko i prawie każdy z nich jest podany w punkt. Śledzenie fabuły „Klubu detektywów” daje masę radochy, bo tajemnica nie jest tutaj źródłem satysfakcji, tylko to, jak ta opowieść jest przez Harambata podawana.

Fabułę popycha do przodu duet Agatha Christie – Gilbert K. Chesterton, którego dynamika zasadza się na ledwo skrywanej sympatii i kilogramach uszczypliwości. Przypominają trochę niezapomniany duet Murray – Quatermain z „Ligi niezwykłych dżentelmenów” Alana Moore’a. Są równie pocieszni w damsko-męskich przepychankach, chociaż nie przekraczają progu erotycznej zażyłości. Oprócz nich narratorem opowieści jest tajemnicza postać od początku obecna w komiksie, której personalia poznamy pod koniec fabuły. Chyba że jak rasowi detektywi, domyślimy się tego wcześniej.
Jest szansa, że nic zabawniejszego i inteligentnego nie przeczytacie tego lata. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że „Klub detektywów” to trochę snobistyczna błyskotka, bo uznania szuka wśród miłośników klasycznej, angielskiej powieści detektywistycznej, której urok tworzyła nie tylko sama intryga kryminalna, ale też ten cały, swoisty anturaż, na który składa się sposób bycia, wysławiania się bohaterów literackich; komizm, którego źródłem jest przesadna powściągliwość itd. Jeśli to wszystko znajdzie swojego odbiorcę, „Klub detektywów” będzie wymarzonym prezentem na letni, wakacyjny wieczór. Ja się bawiłem świetnie.

Świadomie dotychczas nie wspominałem o stronie plastycznej komiksu, bo jestem przekonany, że to nie ona jest tutaj źródłem czytelniczej satysfakcji. Lekko karykaturalne rysunki, bardzo oszczędne w operowaniu detalem, z mechanicznie kładzionym kolorem wydają się spełniać jedynie rolę przekaźnika historii: nie zachwycają, ale też nie przeszkadzają w zabawie – działają trochę na zasadzie grafiki obecnej w serii konsolowych gier „F1” – nikt nie zwraca uwagi na grafikę otoczenia, gdy bolid wchodzi z zawrotną prędkością w zakręt. W przypadku „Klubu detektywów” bolidem jest narracja.
Oddzielne słowa uznania należą się tłumaczowi „Klubu detektywów”, Pawłowi Łapińskiemu, który stanął na wysokości zadania. Jego przekład jest zabawny, jednocześnie starając się być przekładem utrzymanym w poważny tonie powieści detektywistycznej. Co, rzecz jasna, jest dodatkowym źródłem komizmu.

 

Tytuł: Klub detektywów

  • Scenariusz: Jean Harambat
  • Rysunki: Jean Jacques-Rouger
  • Tłumaczenie: Paweł Łapiński
  • Wydawca: Wydawnictwo Marginesy
  • Data publikacji: 08.07.2020 r.
  • Format: 195x260 mm
  • Liczba stron: 136
  • Oprawa: miękka ze skrzydełkami
  • Druk: kolor
  • ISBN-13: 9788366500587
  • Cena: 49,90 zł 

Dziękujemy wydawnictwu Marginesy za udostępnienie komiksu do recenzji.

Galeria


comments powered by Disqus