„Ekspedycja. Bogowie z Kosmosu” - retrospektywne wspominki

Autor: Miłosz Koziński Redaktor: Motyl

Dodane: 25-06-2020 20:14 ()


Wiecie, na czym nauczyłem się czytać? Głupie pytanie, oczywiście, że nie wiecie. Na komiksach. Widząc w telewizji i na rozmaitych wyrobach szeroko rozumianego merchandisingu sylwetki superbohaterów marzyłem o zanurzeniu się w świecie herosów. Mój ojciec lubił komiksy, ale nie te zachodnie i dlatego w domu znalazło się kilka zeszytów polskich opowieści obrazkowych, a między nimi Funky Koval i opatrzona rzucającą się w oczy pomarańczową okładką z postacią dziwacznego insekta Walka o planetę, trzeci zeszytów kultowej już Ekspedycji. Cóż, dla mojego pięcio-, sześcioletniego mózgu był to nie do końca zrozumiały odlot – kosmici, lasery, roboty. Tyle zapamiętałem. Lata później udało mi się w gminnej bibliotece dorwać jeszcze kilka zeszytów tej serii, jednak nigdy wszystkich, a moja pierwsza styczność z serią daleka była od porządku chronologicznego. Jeszcze później plułem sobie w brodę, że nie skompletowałem serii, gdy wydawano ją w ramach niezbyt dobrej jakości zeszytów dołączanych do jednego z polskich magazynów. Przegapiłem dwutomowe wydanie przygotowane w 2003 roku przez wydawnictwo Muza, a to ostatnio do najtańszych nie należy. Jak się jednak okazało, w 2015 całość dzieła zebrała i wydała w jednym opasłym tomiszczu oficyna Prószyński i S-ka. Gdy wracając pamięcią do komiksowych lektur młodości, rzuciłem o niechcenia okiem na allegro i zorientowałem się, że oto po 25 latach mogę powrócić za sprawą Ekspedycji do lat szczenięcych i wreszcie uzupełnić luki w historii nie wahałem się ani chwili. Tom przeczytałem (a w zasadzie łapczywie wchłonąłem) w jedno słoneczne popołudnie. Co przyniosła mi moja sentymentalna podróż do przeszłości?

Po kilku godzinach lektury wiedziałem już, że dzieło, które kiedyś miałem za wybitne, nie jest pozbawione wad. Nie są to wady, które przekreślałyby lub umniejszałyby wartość Ekspedycji. Bynajmniej. Będąc jednak kilkukrotnie starszy niż w czasie pierwszej lektury dzieła polskiego trio: Arnold Mostowicz, Alfred Górny (scenariusz) oraz legendarny i niestety nieżyjący już Bogusław Polch (rysunki) podchodzę do niego nieco bardziej trzeźwo i jestem w stanie dostrzec jego braki. W poniższych akapitach opowiem pokrótce o każdym z albumów i moich odczuciach z nimi związanych, a na koniec o tym, co w Ekspedycji gra i nie gra globalnie.

Tym, którzy nie wiedzą, czym jest Ekspedycja (choć podejrzewam, że tekst ten czytają głównie ludzie, którym komiks ten jest znany) śpieszę z wyjaśnieniem. Ekspedycja to ośmioczęściowa seria przestawiająca losy członków tytułowej wyprawy, którzy z rozkazu Wielkiego Mózgu, uosobienia logiki i intelektu, przybyli w zamierzchłej przeszłości na naszą planetę, by pobudzić i przyspieszyć rozwój inteligentnej cywilizacji. Koncepcja ta głosząca wpływ istot pozaziemskich na życie w czasach przedhistorycznych zwana paleoastronautyką była swojego czasu niezwykle silnie propagowana przez szwajcarskiego pisarza Ericha von Danikena, którego to zresztą zdjęcie zdobiło pierwsze zeszytowe wydania serii, i który „pobłogosławił” twórcom Ekspedycji silnie zresztą pracami Szwajcara inspirowanej. Wykorzystując pomysły i koncepcje Danikena, twórcy zabrali nas w podróż sięgającą od czasów pierwszych człekokształtnych do czasów biblijnych.

Całość rozpoczął album „Lądowanie w Andach”, w którym poznaliśmy po raz pierwszy głównych bohaterów i który przedstawiał czytelnikom intrygujące założenia fabuły. Des, rodzima planeta kosmitów, obumiera, więc Wielki Mózg (swoją drogą nazwa w dzisiejszych czasach nieco trącąca myszką i kiczowata) postanawia rozpropagować inteligentne życie we wszechświecie, wysyłając wyprawy badawczo-naukowe, które przyspieszyć mają naturalną ewolucję. Członkami właśnie takiej wyprawy są bohaterowie, którym przyjdzie nam towarzyszyć, a wśród nich: Ais – dowódca, a zarazem jedyna kobieta uczestnicząca w wyprawie, Enes i Rub – jej zastępcy oraz naukowiec Zan. Po wylądowaniu na Ziemi w grupie zaczynają pojawiać się rozłamy i tworzyć konflikty dotyczące tego, jak i czy w ogóle niebezpieczna misja powinna być kontynuowana. Tego albumu akurat nie miałem okazji czytać nigdy wcześniej, więc najłatwiej jest mi go oceniać na chłodno. I patrząc trzeźwo widać gołym okiem, że w pierwszym albumie autorzy borykali się jeszcze z pewnymi problemami, starając się skrystalizować konwencję i stworzyć ramy dla swojej historii. Fabuła tej wczesnej publikacji stara się łączyć paleoastronautykę z intrygą, romansem, społecznym komentarzem, a nawet odrobiną akcji. Niestety, ponieważ autorzy starają się do albumu upchnąć bardzo dużo, to wiele wątków potraktowanych jest po łepkach. Nie jest to jeszcze „to”, ale w „Lądowaniu w Andach” wyraźnie widać podwaliny pod przyszłe opowieści.

Serie kontynuuje album „Ludzie i potwory”, w którym poznajemy wyjątkowo ważną postać Sathama – antagonisty, który będzie towarzyszył nam do samego końca sagi kosmitów z planety Des i służyć będzie jako wieczne zarzewie konfliktu i głos kuszący do złego. Wstyd to przyznać, ale nad wyraz wyraźną aluzję co do charakteru tego bohatera w postaci wiele mówiącego i znajomo brzmiącego imienia dopiero załapałem, gdy miałem naście lat i akurat wróciłem do tego albumu. Tym razem fabuła kręci się wokół prób przejęcia władzy nad światem przez Sathama przy pomocy sztucznie wyhodowanych potworów, dalszych ingerencji kosmitów w rozwój ludzkości i tajemnicy zaginionej załogi kosmolotu, który miał dostarczyć na Ziemię posiłki i sprzęt. Tym razem scenariusz jest bardziej spójny, problemy i intrygi autentyczniejsze, historia bardziej skupiona na konkretnych tematach niż na gdybaniu, a narracja lepiej poprowadzona. I choć postać Sathama początkowo wydaje się po prostu złym megalomaniakiem działającym zgodnie z maksymą „najpierw świat, później kosmos!” to czuć w niej potencjał, który wykorzystany zostanie w kolejnych zeszytach. Po prostu widać wyraźny skok jakościowy.

„Walka o planetę” była moją pierwszą stycznością z Ekspedycją. Patrząc na nią po latach, uważam, że to wciąż świetny komiks, który ustrzegł się wielu wad swoich poprzedników. Być może dlatego, że oferuje najmniej złożoną opowieść ze wszystkich części serii. Ot prace nad rozwojem Niebieskiej Planety postępują, gdy nadchodzi ostrzeżenie o nadciągającym statku obcych. Insektopodobni kosmici pojawiają się, zostają odparci w walce, ich statek i baza, jaką założyli na księżycu, zostają zniszczone. Prosto i skutecznie. Praktycznie zupełnie bez uciekania się do paleoastronautycznych wątków. I pomimo pewnych fabularnych głupstewek i uproszczeń jest to solidna, klasyczna opowieść o walce z najeźdźcami z kosmosu, którą po prostu dobrze się czyta. Dużo dobrej akcji, trochę dramatycznych zwrotów i kapka heroicznego poświęcenia (dla mojego kilkuletniego mózgu zupełnie niepojęta – to jeden z głównych bohaterów może zginąć?) składają się na solidną lekturę – lekką i przyjemną, w sam raz przed nadchodzącymi wydarzeniami.

„Bunt olbrzymów” ponownie skierował historię na poważniejsze tory związane z przewodnim motywem ingerencji Desjan w życie na Ziemi. Pozbawieni towarzystwa kobiet swojego gatunku kosmici coraz pożądliwiej patrzą na ziemskie kobiety, które w wyniku przyspieszonej ewolucji i genetycznej manipulacji nie różnią się aż tak bardzo od Desjanek. Owoce tych zakazanych związków okazują się „dużym problemem” (tak, wiem, błysnąłem dowcipem). „Bunt olbrzymów” to pierwszy album, w którym istotną rolę zaczynają grać postaci istot, jakie wyhodowali metodą mutacji i krzyżówek kosmici pod przewodnictwem Ais, Enesa i Zana. Ziemianie po raz pierwszy dostają głos, a poziom ich społecznego i kulturowego rozwoju czyni ich podatnymi na manipulację, co zresztą natychmiast wykorzystuję Satham, który zgodnie ze swoim imiennikiem zaczyna działać subtelniej, podżegając, szerząc pogłoski i kusząc, zamiast hodować armię wyposażonych w działa laserowe morderczych bestii. Poziom komplikacji fabuły rośnie, atmosfera staje się bardziej ponura, a na pierwszy plan ponownie wychodzą wątki społeczno-etyczne. Akcja, brutalniejsza niż do tej pory, jest w albumie wciąż obecna w znacznej ilości, ale nie da się ukryć, że gra drugie skrzypce wobec pojedynku między Sathamem a członkami ekspedycji toczonym o serca, umysły i dusze nowo powstającej cywilizacji.

„Zagłada wielkiej wyspy” to album, który w moim odczuciu wieńczy pierwszy, główny i nadrzędny wątek Ekspedycji. Jest on zakończeniem na tyle dobrym i satysfakcjonującym, że przez wiele lat myślałem, że jest to ostatni z albumów tej serii. Ais zostaje wezwana przez Wielki Mózg na Des, gdzie dowiaduje się, że popełniła błąd, obdarzając pierwotnych ludzi inteligencją i wynosząc ich na wyższy poziom cywilizacyjny. Aby uniemożliwić raczkującej ludzkości rozpełznięcie się po wszechświecie, planiści z Des postanawiają unicestwić kolebkę ludzkości i wszystkich jej mieszkańców. Pełna wątpliwości Ais rozpoczyna rozpaczliwą walkę o to, by ocalić istoty, które powołała do życia. Pamiętam, że pierwsza lektura tego albumu była dla mnie szokiem. Przeczytałem go jeszcze niedługo po „Walce o planetę” i bez swoistej „strefy buforowej” w postaci „Buntu olbrzymów”, stopniowo wprowadzającego nowe i zdecydowanie bardziej poważne wątki i koncepcje, „Zagłada wielkiej wyspy” wydawała mi się wyjątkowo ponura i pesymistyczna. Bezduszność Wielkiego Mózgu, unicestwienie większości ludzkości, zniszczenie domu bohaterów, śmierć ukochanego głównej bohaterki – wszystko to składało się na wyjątkowo mocną historię, która daleka była od mojego wyobrażenia o tym, jak powinien wyglądać komiks – przecież bohaterowie musieli zwyciężyć i ocalić świat! Nawet dzisiaj, jako czytelnik dojrzalszy i zapoznający się z Ekspedycją w kolejności zamierzonej przez autorów, podtrzymuję swoją opinię. „Zagłada wielkiej wyspy” to bardzo sprawnie poprowadzona pomimo ilości wątków i postaci, mroczna i pełna starannie dawkowanego napięcia opowieść oferująca satysfakcjonujące, a jednocześnie wyjątkowo słodko-gorzkie zakończenie intrygującej historii. A także kilka dość oczywistych, ale nie nachalnych furtek, które pozwoliłyby na kontynuowanie opowieści.

Niestety poziom kolejnych albumów w moim odczuciu znacząco spadł. Mini-trylogia „Planeta pod kontrolą”, „Tajemnica piramidy” oraz „Ostatni rozkaz” starały się korzystać ze sprytnie pozostawionych furtek i wprowadziły nowych bohaterów, których losy mieliśmy śledzić oraz starały się domknąć kilka z wątków, ale niestety nie uniknęły wielu potknięć. Akcja tych opowieści toczy się (prawdopodobnie, bo nigdy nie jest to powiedziane wprost) na terenach Mezopotamii i Egiptu, a fabuła obraca się wokół znanych biblijnych opowieści o budowie wieży Babel oraz wyprowadzeniu Hebrajczyków z Egiptu. A między nimi upchnięto jeszcze historię o budowie Wielkiej Piramidy. Niestety, ponieważ wiadomo, jak te historie się potoczyły i jaki był ich finał, to albumy te nie są lekturą aż tak ciekawą i wciągającą, a historia przybyszów z planety Des wydaje się momentami wciśnięta do fabuły na siłę i w mało przekonujący sposób. Scenarzyści usiłowali również wpleść do opowieści watek buntu robotów i kontynuować historię rasy tajemniczych insektów po raz pierwszy przedstawionych w Walce o planetę, ale nie można oprzeć się wrażeniu, że wątki te potraktowane zostały bardzo po łebkach, a autorzy nie byli w stanie opatrzyć ich stosowną i satysfakcjonującą konkluzją. Nowymi bohaterami są Aistar (połapanie się, że ma ona zapewne być analogiem babilońskiej bogini Ishtar tym razem zajęło mi mniej czasu) oraz Marduk, którzy, podobnie do swoich poprzedników, stają się ręką kierującą losami ludzkości – niestety, już nie tak subtelną – często posuwają się do działań brutalnych i na granicy moralności, dokonując czynów, nad których stosownością ich poprzednicy długo by się zastanawiali. Prominencji nabrali również sami ziemianie, choć żaden z nich nie jest postacią szczególnie interesującą. Poświęcono im wiele czasu, ale nie można oprzeć się wrażeniu, że ich obecność jest przede wszystkim pretekstem dla działań protagonistów. Choć w albumach tych znaleźć można kilka ciekawych fabularnych kąsków, to po lekturze stwierdziłem, że przygody Aistar i Marduka nie były godnym następcą.

I tak oto przebrnąłem, a wy drodzy czytelnicy wraz ze mną przez każdy z albumów z osobna. Natomiast co autorom Ekspedycji wyszło, a co nie w ujęciu globalnym? Patrząc na całą serię z szerszej perspektywy?

Do pewnego momentu fabuła i ogólna koncepcja. Dlaczego tylko do pewnego momentu? Ekspedycja najwyższy poziom trzymała, gdy zajmowała się przede wszystkim problemami i przygodami przybyszów z planety Des. Póki, poza ogólna koncepcją, wątki paleoastronautyczne i przedstawione w komiksie „wydarzenia historyczne” stanowiły jedynie tło dla historii Ais i jej towarzyszy opowiadającej o konflikcie z Sathamem oraz w późniejszych albumach z Wielkim Mózgiem i nie były nachalnie wypychane na front. Ekspedycja parła naprzód pełną parą. Mówiąc krótko – na najlepszym poziomie utrzymywała się, opowiadając swoją własną historię i jedynie nawiązując delikatnie do mitu stworzenia czy mitu o Atlantydzie. Opowiadana historia była intrygująca i autentycznie zaskakująca, postacie może nie szczególnie głębokie, ale wyraźnie zarysowane, a dobre połączenie akcji, wątków dotyczących etyczności i moralności eksperymentu kosmitów oraz wewnętrznego konfliktu pomiędzy Desjanami i walki o to, w którym kierunku potoczy się społeczna i kulturowa ewolucja ludzkości, sprawiały, że pierwsze pięć albumów czytałem z fascynacją i nieustannym zaciekawieniem. Niestety, gdy ciężar fabularny przesunął się od albumu 6 wzwyż właśnie na wątki „historyczne” i gdy to właśnie do wydarzeń znanych z biblijnych i historycznych przekazów zaczęto dopasowywać postacie bohaterów, recenzowana pozycja straciła dużo ze swojej oryginalności i, w moich oczach, z atrakcyjności. Wplatanie kosmitów w historię budowy wielkiej piramidy można przeboleć, bo to akurat pseudomit dość rozpowszechniony, ale insynuowanie, że z Egiptu wyprowadzili hebrajczyków Desjanie, a nie Bóg jest tyleż oryginalne co kuriozalne. Scenarzyści najzwyczajniej w świecie nie zawsze potrafili sobie dobrze poradzić z połączeniem ugruntowanych w kulturze historii z własnymi pomysłami i w wielu przypadkach fabuła późniejszych albumów serii sprawiała wrażenie kleconej na siłę. Wydawało się, że scenariusze były konstruowane na zasadzie „mamy mit, dorzućmy tam kosmitów” zamiast pomyślenia o tym, w jaki sposób mit wyrosnąć mógł wokół bohaterów. Nie pomagało również to, że w końcowych albumach brakowało podyktowanego nadrzędnym konfliktem napięcia – Wielki Mózg nakazał nie niszczyć planety, więc skoro wiadomo było, że ludzkości, która rozpełzła się globie, nic nie zagraża, a obecność kosmitów ograniczono do zaledwie pary bohaterów i antagonisty to nie dało się nie odczuć tego, że gra toczy się o wiele mniejszą stawkę.

Pomimo ogólnej spójności fabuła nie zawsze potrafiła uchronić się od większych lub mniejszych głupotek i rozwiązań typu „deus ex machina”. Kilkukrotnie zdarzało się, że sytuację rozwiązywało wydarzenie, obiekt lub postać, która pojawiał się nagle, bez uprzedniego wprowadzenia i akurat tak się składało, że miała zdolność rozwiania problemów i wyciągnięcia bohaterów z tarapatów – jak choćby nagłe ujawnienie zdolności telepatycznych u naszych bohaterów. Nie były to jednak przypadki, które całkowicie burzyłyby poczucie spójności i przekreślałyby przyjemność z lektury. Scenarzystom ewidentnie nie szło również budowanie i przedstawianie relacji damsko-męskich – praktycznie każdy z „niby-romansów” zaprezentowanych w serii sprawia bardzo mocno wrażenie sztucznego i wymuszonego. Momentami obraz spójności burzy również sposób, w jaki przedstawiono ewolucję istot ludzkich, która toczyła się w takim tempie, jaki odpowiadał autorom (od małpoludów po „Adama i Ewę” w obrębie jednego zeszytu, od dosłownie pary pierwotnych ludzi do budującej kamienne miasto cywilizacji pomiędzy dwoma zeszytami, co prawda bez określenia dokładnych dat, ale z pewnością w czasie nie dłuższym niż kilka tygodni). Takie cywilizacyjne przeskoki wydają się trochę naciągane i potrafią namieszać w głowie czytelnikowi. Nie pomaga również to, że twórcy (zapewne świadomie) unikają podawania jakichkolwiek konkretnych dat - taka umowność czasu i jego przemijania burzy nieco fabularną iluzję i na pewno niektórym będzie przeszkadzać.

Natomiast tym, co nie zawodzi, jest oprawa graficzna autorstwa świętej pamięci Bogusława Polcha. Polch wielkim artystą był i wyraźni widać to w szkicach, jakie przygotował na potrzeby Ekspedycji. Widać w nich skalę i rozmach historii i opowiadanych wydarzeń, a nakreślone połączeniem delikatnej konturówki oraz barwnych plam rysunki są pełne ekspresji i detali. Jednak tym z czym Polch poradził sobie najlepiej, było przedstawienie obcej technologii i jej ewolucji na przestrzeni dziejów. Jego rysunki świetnie oddają to, jak wraz z rosnącym poziomem komplikacji rośnie również poziom technologiczny obcych. Wszystkie zaprojektowane przez Polcha pojazdy, broń i urządzenia perfekcyjnie łączą doskonale znane nam elementy użytkowe i estetykę podkreślającą ich cywilizacyjną odrębność, przez co są znajome i obce zarazem. No i jest jeszcze coś, co uważam za prawdziwe mistrzostwo – może zabrzmi to dziwnie, ale jak dla mnie nie ma na świecie nikogo, kto rysowałby równie fajne kamienie co Polch. Skaliste krajobrazy w jego wykonaniu to mistrzostwo. Wiem, że pewnie mało kto zwróci na to uwagę, ale mi one jakoś po prostu niesamowicie wpadły w oko. Co prawda z biegiem czasu szkice w Ekspedycji tracą odrobinę na jakości, ale nawet wtedy nie spadają one poniżej bardzo dobrego poziomu, który doskonale ilustruje historię i oddaje atmosferę publikacji. Jak już wspomniałem, obca technologia została przedstawiona wzorcowo, postaci i ich twarze są pełne ekspresji, a akcja odpowiednio dynamiczna. A wszystko to na świetnie skomponowanych kadrach, które pozwalają nam bezproblemowo śledzić historię. No i na szczęście brak tu karykaturalności i grubo ciosanych konturów, jakie pojawiały się w późniejszych pracach Polcha (Wbrew sobie, Wrogie przejęcie). Dorzućmy do tego bardzo dobrą kolorystykę i otrzymamy oprawę, która broni się świetnie do dziś mimo ponad 30 at od daty publikacji ostatniego z albumów.

Czytacie jeszcze? Nie zanudziłem was? Nawet jeśli to i tak czułem bardzo silną potrzebę podzielenia się swoimi wrażeniami z obcowania z tą kultową ikoną polskiego komiksu. Dostać w końcu w swoje ręce cały zbiór obrazkowych opowieści, na których na swój sposób się wychowałem, było dla mnie wyjątkowo nostalgicznym przeżyciem. Gdy przerzucałem palcami kolejne strony i wracałem wspomnieniami wiele lat wstecz, czułem takie dziwne ciepło. Czy Ekspedycja jest pozycją, po którą warto dzisiaj sięgnąć? Zdecydowanie tak i to nie tylko ze względu na wartość historyczną, sentymentalną czy ogólne zasługi dla polskiej sztuki komiksowej. To kawał solidnej literatury, która oprócz doznań wizualnych dzięki przygotowanym przez Polcha rysunkom dostarcza również pożywki dla mózgu i, przede wszystkim, solidnej dawki rozrywki na wysokim poziomie. Tak, Ekspedycja nie ustrzegła się w pełni błędów. Owszem, ostatnie trzy albumy odstają poziomem od reszty. Czy bywa momentami naiwna? Jak najbardziej (ale niezbyt często). Jednak mimo wszystkich swoich wad to wciąż wciągająca opowieść o niezwykłych wydarzeniach i bohaterach, która pomimo upływu lat ma wiele do zaoferowania nowym czytelnikom. A dla wielu czytelników zapewne jest to również niezwykła, sentymentalna podróż do przeszłości. Pozycja zdecydowanie warta posiadania w domowej biblioteczce.

 

Tytuł: „Ekspedycja. Bogowie z Kosmosu”  

  • Scenariusz: Arnold Mostowicz
  • Rysunki: Bogusław Polch  
  • Koordynacja projektu: Alfred Górny
  • Wydawca: Prószyński i S-ka
  • Data publikacji wersji oryginalnej: 1978-1982
  • Data premiery wersji polskiej: 4 maja 2015 r.
  • Oprawa: twarda 
  • Format: 22 x 29,6 cm
  • Papier: kredowy 
  • Druk: kolor
  • Liczba stron: 400
  • Cena: 99 zł

Galeria


comments powered by Disqus