Agata Suchocka "Woła mnie ciemność" - fragment

Autor: Initium Redaktor: Motyl

Dodane: 13-02-2018 11:39 ()


Już 14 lutego będzie miała miejsce premiera powieści Agaty Suchockiej Woła mnie ciemność. To książka dla czytelników dorosłych, i to też nie wszystkich. Autorka łamie w niej niejedno tabu.

Woła mnie ciemność to przesycona emocjami i pełna erotycznego napięcia powieść drogi, zapis moralnego upadku i wędrówki ku zagładzie początkowo niewinnego bohatera, który porzuca wpojone mu za młodu ideały. Rozbrzmiewająca muzyką i przepojona gotycką atmosferą historia, nawiązująca do klasycznych powieści grozy – z bohaterami, w których można się zakochać już od pierwszych stron − gwarantuje mnóstwo zwrotów akcji i kunsztowną ucztę dla zmysłów.

Autorka zabiera nas do świata Armagnaca Jardineux, potomka plantatorskiej rodziny z Luizjany, który wyrusza w podróż do Europy, by zdobyć wykształcenie i posmakować rozrywek. Tymczasem wojna secesyjna pustoszy Południe, pochłaniając rodzinny majątek i na zawsze oddzielając go od bliskich. Zarówno krewni, jak i rodzinna fortuna pozostają tylko wspomnieniem. Armagnac, samotny w obcym Londynie, tropi smutki w alkoholu. Jedyne, co potrafi i na czym może zarobić na życie, to z wirtuozerią grać na fortepianie. Dzięki temu talentowi poznaje młodego skrzypka oraz jego mecenasa − tajemniczego lorda Huntingtona, który wynosi go na salony. Wkrótce Armagnac odkrywa, że dawna tajemnica związała losy jego babki z Huntingtonem. Lektura starego pamiętnika zasiewa w sercu pianisty ziarno niepokoju. Czy to możliwe, że wiele lat temu babka opisywała tego samego mężczyznę, który teraz bawi się jego losem?

Woła mnie ciemność to pierwszy tom cyklu Daję ci wieczność.

Z okazji premiery książki wydawnictwo Initium udostępnia fragment powieści.

Zapraszamy!

 

Agata Suchocka

Woła mnie ciemność

Daję ci wieczność – Akt 1

 

IV

 

– Lord wkrótce do nas dołączy.

Lothar powoli odkrajał kęsy, jadł niespiesznie i elegancko. Z trudem powstrzymywałem wilczy apetyt, w duchu śmiejąc się z siebie. Byłem przecież wykształconym człowiekiem, a dwa dni postu zrobiły ze mnie prostaka.

Lord Edgar Francis Huntington.

Wyobraziłem sobie starego zarozumialca, któremu wydaje się, że może dysponować ludźmi, że może ich kupować i sprzedawać jak przedmioty. Lothar stał się w moich oczach jedną z zabawek, które umilały tamtemu chwile starości, ja natomiast miałem zostać kolejną. Skąd we mnie tyle cynizmu, podejrzliwości i nieufności? Nie zastanawiałem się nad tym zbyt długo, gdyż przez cały czas myślałem głównie o nazwisku Huntington, o tym, że gdzieś już je słyszałem – nie, widziałem zapisane… Ale gdzie?

– Bardzo pan zamyślony. – Lothar uniósł do ust kolejny malutki kęs. – Chyba nie denerwuje się pan aż tak?

Milczałem. Owszem, denerwowałem się, choć nie wiedziałem dlaczego. Irracjonalny lęk przed spotkaniem z mecenasem sprawiał, że ciężkie, srebrne sztućce ślizgały się w moich spotniałych dłoniach. Kamerdyner Lothara obserwował nas z ukrycia, co raz pojawiając się jak widmo i ukradkiem dolewając wina do kieliszka gospodarza.

Rozglądałem się po jadalni, urządzonej wystawnie i dostatnio: otaczały nas meble z egzotycznego drewna, zastawa o złoconych rantach, najlepsze kryształy – dyskretne przejawy bogactwa, z którym nie chciano się afiszować. Na ścianie wisiały oleje przedstawiające ruiny i krajobrazy skąpane w świetle księżyca, każdy szczegół oddany wyraźnie jak na dagerotypie. Była w nich jakaś melancholia, która nie sprzyjała apetytowi; nie pasowały do jadalni, a jednak wyeksponowano je właśnie tutaj, jakby specjalnie miały przypominać o tym, że życie nie polega jedynie na doczesnych przyjemnościach.

– Przepiękne, prawda? – Lothar zawiesił wzrok na jednym z obrazów, powoli sącząc czerwone wino. – To prezenty od przyjaciela lorda. Przepięknie maluje, szczególnie portrety. Z pewnością będzie pan miał szansę obejrzeć je w posiadłości lorda. Jego kolekcja obejmuje szereg wizerunków protegowanych i znakomitości, które gościły w jego progach.

Były piękne i niepokojące zarazem, zdawało mi się, że emanuje z nich smutek artysty, który je namalował, jak gdyby…

– Arapaggio ucieszyłby się z pańskiego podziwu.

Zza moich pleców dobiegł cichy głos, szept niemalże, pobrzmiewający jakby ze studni. Wzdrygnąłem się i odruchowo wstałem, odsuwając krzesło z nieeleganckim zgrzytem.

Lothar również się podniósł, po czym skłonił głęboko, spuszczając wzrok.

– Lordzie Huntington, to pan Armagnac Jardineux. – Wskazał na mnie, obchodząc stół.

– Cudowne dziecko o imieniu wina… – Przybyły mężczyzna zlustrował mnie przenikliwym wzrokiem zmrużonych oczu, jasnych i błyszczących. Nawet w półmroku mogłem dostrzec ich głęboki, szmaragdowy kolor. – Trunku aromatycznego, słodkiego i uderzającego do głowy.

Nie wiedziałem, co bardziej mnie onieśmieliło – jego słowa czy zmysłowo uśmiechnięte usta, które je wypowiedziały.

Lord Edgar Francis Huntington wyglądał na najmłodszego z nas trzech. Niewysoki, smukły, odziany w czerń, o gładkiej twarzy okolonej jasnymi włosami, zdającymi się żyć własnym życiem. Poruszały się przy każdym jego niespiesznym kroku – jak włosy topielca na powierzchni wody. Uniósł do nich dłoń, okrytą białą rękawiczką, jakby nieświadomie próbował je ujarzmić, gdy lokaj odebrał od niego cylinder. Odprawił go niedbałym gestem. Twarz lorda była blada, jakby pokryta warstwą matowego pudru, co sprawiało wrażenie, że patrzy się na niego przez zaparowaną szybę. To musiał być bardzo staranny makijaż, dlaczego jednak tak młody człowiek się za nim ukrywał, nie byłem w stanie odgadnąć.

– Lothar bardzo pochlebnie wypowiada się o panu. – Lord wskazał gestem, żebyśmy usiedli, i sam zajął wolne miejsce u szczytu stołu.

Służący dyskretnie postawił przed nim talerz i napełnił kieliszek, lecz gość nie zwrócił na to uwagi. Ja też zapomniałem o jedzeniu, słuchając głosu mecenasa, w którym czaił się pomruk, jakby siedziała w nim jakaś bestia próbująca przemówić. Przeszedł mnie dreszcz – mówił do mnie chłopiec, a ja drżałem jak uczeń przed groźnym profesorem, nie, raczej jak bezbronny człowiek w obliczu drapieżnika.

– Jak zapewne pan wie, jestem mecenasem młodych artystów. Wielu muzyków zrobiło spektakularne kariery, zaczynając pod moimi skrzydłami.

Kiedy ich wspierałeś?, pomyślałem. Z kołyski?

Lord uśmiechnął się ponownie, a moje serce zmiękło, jakby tym uśmiechem rzucił na mnie urok. Patrzył mi prosto w oczy. W jego spojrzeniu była jakaś lubieżność, rozchylił nawet usta, jakby przyglądał się nagiej kochance, a ja poczułem, że pod wpływem tego wzroku rumienię się jak dziewica. Zdawał się zaglądać wprost do mojego umysłu.

– Zbyt łatwo ulega pan pozorom, panie Jardineux! – Ten głos był jak narkotyk, czułem zawroty głowy, jakbym wypił za dużo wina, a przecież ledwie dotknąłem kieliszka! – Patrzy pan na moją twarz i widzi chłopca, proszę jednak mi wierzyć, przeżyłem o wiele więcej, niż jest pan sobie w stanie wyobrazić. Spotkałem na swojej drodze wielu przyjaciół i wrogów, zjeździłem Europę i Nowy Świat, wyrabiając sobie o nim obiektywne pojęcie, które – z całym szacunkiem – panu jest obce. Moja intuicja nigdy mnie nie zawiodła. Potrafię wyczuć talent i sprawia mi niesamowitą radość patrzenie, jak się rozwija. Pan, mój drogi Armagnac – zdawało mi się, że celowo zawiesił głos, przedłużając krótkim warknięciem moje imię – jest samorodnym talentem, któremu nie pozwolę się zmarnować, który musi zostać zapamiętany na wieki, który musi trwać…

– Nie słyszał pan jeszcze, jak gram – przerwałem mu, czując, że stracę przytomność, jeśli natychmiast nie przestanie mówić.

– Proszę więc coś zagrać i udowodnić mi, że się nie pomyliłem! – Wskazał sąsiedni pokój, w którym stał fortepian.

Wspomniał, że zwiedził Nowy Świat… Kiedy? W czasie wojny nikt tam nie podróżował, a przed wojną on zapewne był jeszcze dzieckiem. Ile miał lat?

Chwiejnym krokiem dobrnąłem do instrumentu i usiadłem, unosząc pokrywę znad klawiatury. Świat wirował, a przez moją głowę przebiegały niedorzeczne podejrzenia, że być może do wina dodano narkotyku.

Zacząłem grać. Melodia była chwiejna i niepokojąca, tak jak moje myśli. Struny drgały w dysonansach, które odbijały się od sufitu i wracały do mnie, sprawiając, że grałem jeszcze dziwaczniejsze i mniej skoordynowane dźwięki, nie słysząc nawet, czy układają się w melodię. Miałem wrażenie, że palce odmawiają mi posłuszeństwa, ale jednocześnie wygrywają właśnie to, co w tamtej chwili czułem. Zamknąłem oczy i pozwoliłem się ponieść tej niepokojącej muzyce, pozwoliłem jej prowadzić moje ręce, tak jakby to ona sterowała mną, a nie odwrotnie.

Nie wiem, jak długo grałem. Bałem się otworzyć oczy, aby nie napotkać spojrzenia lorda; czułem, jak mnie obserwuje, czułem ogień w jego oczach i zimny wzrok Lothara, który stał w cieniu pod ścianą.

Gdy przestałem grać i otworzyłem oczy, unosząc głowę, obaj na mnie patrzyli. Huntington stał teraz tuż przy instrumencie.

– Instynkt nigdy mnie nie zawodzi – rzekł cicho. Pomruk bestii ledwie słyszalny zza fasady nienagannej angielszczyzny.

Mój wyczulony muzycznie słuch przez cały wieczór doszukiwał się w jego głosie nut francuskiego, włoskiego, wychwyciłem nawet archaiczną twardość łaciny, którą katowano mnie w dzieciństwie. Z pewnością władał tymi wszystkimi językami i jeszcze kilkoma innymi, których nigdy nie słyszałem. Skąd jednak przyszło mi to do głowy, dlaczego byłem o tym nagle przekonany – nie wiedziałem. Chciałem, by mówił jeszcze, by nie przestawał mówić, choć jednocześnie bałem się znów zatracić w jego głosie. Cała moja wcześniejsza niechęć zgasła, uprzedzenia zniknęły, pragnąłem tylko poddać mu się, spełniać jego wolę, sprawić, by był zadowolony ze mnie i z mojej gry. Chciałem mu służyć.

Chciałem mu służyć?!

Zerwałem się z ławki i odwróciłem wzrok od tych płonących w półmroku oczu. Przez chwilę nie pamiętałem, gdzie jestem i co się działo przez ostatnie godziny. Poczułem panikę, jakby nagle w pokoju zabrakło powietrza, jakby wypełnił go dym. Na widok przyczajonego w kącie Lothara niemal krzyknąłem.

– Muszę… muszę już iść… – wymamrotałem.

Wyszedłem pospiesznie z pokoju i dalej przez korytarz, gdzie zerwałem z wieszaka płaszcz. Gdy zbiegłem ze schodów i uderzyło mnie mroźne, zapierające dech powietrze, zdałem sobie sprawę z tego, że zapomniałem kapelusza, ale myśl o wróceniu po niego wydała mi się niedorzeczna. Wiatr szarpał moje włosy, które wymknęły się ze wstążki, gdy grałem, kosmyki smagały moją twarz. Postawiłem kołnierz i rozejrzałem się za dorożką, jednak ulica była pusta, podobnie jak moje kieszenie. I tak nie miałbym czym zapłacić za kurs, ruszyłem więc pieszo w ciemność, klnąc pod nosem, gdy w mdłym świetle gazowych latarni zatańczyły pierwsze płatki śniegu.

Zmierzałem śpiesznie w stronę domu, byle dalej od głosu Edgara Francisa Huntingtona, wprost do podłej kamienicy przy podłej uliczce, która co piątek zmieniała się w podły rynek pełen podłej jakości towarów, smrodu ryb, kóz i wrzeszczących wniebogłosy przekupek. Resztki śmieci nieuprzątniętych po targowym dniu i zwierzęce ekskrementy pokrywały się cienką warstwą śniegu.

Poczułem się tak, jakby ktoś siłą wyrwał mnie z przytulnego, pełnego dyskretnej elegancji mieszkania Lothara i cisnął wprost w ten cuchnący zaułek – a przecież sam uciekłem, sam się stamtąd wyrwałem, nie wiedząc nawet dlaczego.

Kim on był? Młodzik o płonących oczach i diabelskim głosie, który twierdził, że zwiedził świat i od lat wspierał muzyków, co było oczywistą niemożliwością. Kiedy, na miłość boską, miałby to robić? W ramionach mamki? Zza spódnicy guwernantki? Jego twarz wyglądała tak delikatnie, jakby nie zaznała jeszcze brzytwy! A jednak mu wierzyłem; miał w sobie dostojeństwo i powagę właściwe starcom, jakiś osobliwy majestat, coś, co sprawiało, że czułem się mały i niewiele znaczący, całkowicie mu podległy.

Co za bzdury!

Ze złością otworzyłem drzwi na ostatnim piętrze, ale na tyle cicho, by nie zbudzić starej ciotki, która noc myliła z dniem i wyrwana ze snu potrafiła się snuć po mieszkaniu tak długo, na ile pozwoliły jej powykręcane artretyzmem kończyny. Pokrzykiwała wówczas nieskładnie, biorąc mnie za zeszłego przed dekadami męża, a to była ostatnia rzecz, jakiej teraz potrzebowałem.

Ostrożnie okryłem pledem drzemiącą w fotelu przy dogasającym kominku staruszkę. W mieszkaniu było zimno i cuchnęło wilgocią, przeciągi wdzierały się przez nieszczelne okna. Wiedziałem, że w takich warunkach ciotka nie przeżyje zimy. Miała już chyba ze sto lat i trzymała się przy życiu jedynie siłą woli.

Mój mały pokoik był odrażającą, brudną norą w porównaniu z pełnymi dyskretnego uroku i wyszukanej elegancji pokojami Lothara. A przecież do niedawna sam mieszkałem wśród luksusów. Nagle wydało mi się to zupełnie nierealne, jakbym spędził w tym maleńkim pokoju ostatnie kilkanaście lat, a nie kilkanaście dni.

Zachciało mi się śmiać i płakać jednocześnie. W głowie rozkosznie pulsowało wyborne wino, a pełen żołądek sprawił, że stałem się ociężały i senny. Nie mogłem odpędzić od siebie wspomnień wieczoru, szarpały mną sprzeczne uczucia.

Kim byli ci mężczyźni? Czy nagłe perturbacje w moim życiu sprawiły, że zaczynałem tracić zmysły i kontrolę nad sobą? Jako młodzik przestałem przecież być tchórzem czy asekurantem i na niedorzecznych amerykańskich balach brylowałem, stając się duszą towarzystwa. Co się działo teraz, że traciłem głowę w obliczu dwóch kulturalnych dżentelmenów? Przecież nie byli nawet starsi ode mnie! Wiele jednak zmieniło się w ciągu ostatnich miesięcy, wszedłem w dorosłość jako bankrut i pijak, a moje wyrafinowanie przepadło wraz z majątkiem.

Nazajutrz musiałem tam wrócić po swój kapelusz. Nie było mnie stać na nowy, a za oknem na dobre rozszalała się zamieć. Nie zaznałem dotychczas takiej zimy, śnieg widziałem po raz pierwszy dopiero we Francji. Prawda, niestety, była taka, że nie było mnie stać już na nic. Nagle powróciły do mnie zapalczywe słowa Lothara o sławie, pieniądzach i… Jak on to ujął? O rządzie dusz.

Co to, do diabła, mogło znaczyć?


comments powered by Disqus