„Pakt krwi” - recenzja
Dodane: 08-04-2017 11:20 ()
Rodzimi dystrybutorzy nie przestają mnie zadziwiać swoją głupotą, brakiem rozeznania w ofercie kina, zwłaszcza amerykańskiego, działając ewidentnie na swoją szkodę, a także rynku nad Wisłą. Tak tylko wypada nazwać wprowadzenie do kin filmu, który praktycznie na całym świecie został od razu strącony w niebyt internetu tudzież od razu zesłany do piekielnej otchłani. Pakt krwi nie jest przy tym trzecią, nigdy nienakręconą odsłoną Ghost Ridera z przyjemnie drewnianym Nicolasem Cage'em. To film o wiele gorszy, który nie wiadomo, po co w ogóle powstał.
Już pierwsza zapowiedź Paktu krwi (w oryginale Arsenal) zwiastowała, że otrzymamy kino najgorszej jakości. Historia dwóch braci, z których starszy starał się dać młodszemu szkołę życia, aby ten nie popełnił jego błędów w przyszłości. Po jakimś czasie ich drogi się rozeszły. Jeden całkowicie zszargał sobie opinię, będąc ćpunem i awanturnikiem, drugi wyszedł na ludzi, ciężko harując i prowadząc własną działalność gospodarczą. Braćmi pozostaje się jednak na zawsze i gdy jeden jest w potrzebie, ten drugi rusza od razu z odsieczą. Tym razem to starszy potrzebuje protekcji młodszego, ponieważ ciągnie się za nim niezałatwiona z młodości sprawa. Gdy Mikey wpada w tarapaty, z których sam się nie może wykaraskać, JP zrzuca maskę łagodnego braciszka.
Męczarnia – tak jednym słowem można skwitować seans Paktu krwi. Pisana na kolanie fabuła, z dziurami logicznymi wielkości uskoku San Andreas, miałcy charakterologicznie bohaterowie, a także koszmarne aktorstwo to kino sygnowane nazwiskiem Stevena C. Millera, który wychowany na filmach akcji i sensacjach, trafiających od razu na VHS, zapragnął stworzyć własny kryminał noir. Szkopuł w tym, że jego produkcja na żadnym etapie oglądania nie budzi zainteresowania widza, nie uświadczymy tu akcji poza nieciekawie zmontowanymi rozbryzgami krwi pokazanymi w slow motion. Do finałowej sceny film nie posiada żadnej wartej odnotowania sceny, o braku emocji już nie wspominając.
W pamięć zapadają dwie rzeczy. Kuriozalnie przeszarżowana, groteskowa i w pełni nieudana kreacja Nicolasa Cage'a, który z doklejonym wąsem i stylowo ohydną peruką stara się wywrzeć wrażenie nad wyraz ekspresyjną grą lokalnego bandziora w Biloxi. Zmanierowana i niewymuszenie komiczna rola to pokaz najgorszego aktorstwa, o który nie posądzałbym nawet Cage’a. Wcielanie się od wielu lat w ekranowych klaunów najwyraźniej zatarło jego talent, bo przecież wiadomo, że potrafi porządnie zagrać. Przykładem choćby całkiem udany występ w Joe. Drugim znanym aktorem zesłanym w niebyt niniejszej produkcji jest uwielbiany niegdyś John Cusack. Zresztą obaj z Cage'em zagrali w megahicie, jakim był Con Air – lot skazańców (w tym roku mija dwadzieścia lat od premiery). W Pakcie krwi rola Cusacka to nieporozumienie, postać napisana bez wyraźnej potrzeby dla rozwoju fabuły, aby zapewnić tylko angaż aktorowi. Mało tego, w żadnej scenie nie ma interakcji między nim a Cage'em. Zadziwiająca sytuacja, jakby w ogóle nie spotkali się na planie. Reszta anonimowej obsady gra tak, jak pozwalają im role, czyli nie jest warta odnotowania.
W natłoku partackich kreacji, pojawiających się i urywanych wątków, nielogiczności fabuły i zerowego napięcia Pakt krwi pretenduje do miana najgorszego filmu roku. Jego pojawienie się w kinach to nawet nie pomyłka, to galaktyczny błąd, za który ktoś powinien odpowiedzieć. Obraz Stevena C. Millera nie powinien trafić nawet na DVD, tylko gnić na półce z nieudanymi projektami w zapomnianym pawlaczu. Dziesięć milionów dolarów wyrzuconych w błoto. Po stokroć odradzam.
Ocena: 0/10
Tytuł: „Pakt krwi”
Reżyseria: Steven C. Miller
Scenariusz: Jason Mosberg
Obsada:
- Nicolas Cage
- John Cusack
- Johnathon Schaech
- Adrian Grenier
- Lydia Hull
- Heather Johansen
- Abbie Gayle
- William Mark McCullough
- Christopher Coppola
Muzyka: Ryan Franks, Scott Nickoley
Zdjęcia: Brandon Cox
Montaż: Vincent Tabaillon
Scenografia: Niko Vilaivongs
Kostiumy: Rachel Stringfellow
Czas trwania: 93 minuty
comments powered by Disqus