„Powóz lorda Bradleya" - recenzja

Autor: Jarosław Drożdżewski Redaktor: Motyl

Dodane: 14-02-2017 17:08 ()


O „Powozie lorda Bradleya” pierwszy raz usłyszałem podczas MFKiG 2015, kiedy to Waneko przyjechało z tym tytułem do Miasta Włókniarzy. Przedstawiciel wydawnictwa na konferencji wydawców mangowych, w kilku słowach zachęcił do przeczytania komiksu, twierdząc, że jest to tytuł tak wstrząsający, że aż ciężko go polecić...

Od tamtego czasu tytuł ten krążył po mojej głowie, co krok przypominając o sobie, więc kwestią czasu było, kiedy po niego sięgnę, aby przekonać się na własnej skórze czy rzeczywiście jest to tak ciężki i kontrowersyjny tytuł, jak się o nim mówi i pisze. Dziś, gdy jestem już po lekturze tej mangi, stwierdzam, że po części zasłużył na swoją sławę, natomiast nie jest to jednak manga idealna.

Za „Powóz lorda Bradleya” odpowiada mangaka Hiroaki Samura, człowiek, którego inną mangę, „Miecz nieśmiertelnego” wydawał wiele lat temu Egmont. Nie jest to, więc osobnik anonimowy dla miłośników japońskiej sztuki komiksowej. W 2015 roku do tego nazwiska powróciło Waneko, dając możliwość zapoznania się z innym jego dziełem, jakże odmiennym od poprzedniego. Problem z przytoczeniem zarysu fabuły jest taki, że zaraz na początku mangi ma miejsce akcja, która definiuje tę historię, będąc jednocześnie jej największym plusem i zaskoczeniem. W większości wypadków jest tak, że to, co najciekawsze dzieje się im bliżej końca. W wypadku tego tytułu jest odwrotnie, wszystko, co najmocniejsze ma miejsce zaraz na wstępie. To trochę tak jak u Hitchcocka, czyli na początku następuje trzęsienie ziemi. Od mistrza kina różni go jednak to, że po tym rozpoczęciu nie jest już tak mocno, jak u reżysera choćby „Ptaków”. Z powodu wymienionego wyżej, powstrzymam się od przybliżania zarysu fabuły. Ktoś, kto będzie chciał, może zawsze zerknąć na opis przygotowany przez wydawcę.

Wspomniałem chwilę wcześniej, że tytuł ma wstrząsający początek i tak jest zdecydowanie, bez dwóch zdań. Próżno jest chyba szukać na naszym rynku drugiego takiego japońskiego komiksu, którego fabuła, czy główna oś fabuły, tak mogą wstrząsnąć czytelnikiem. Jest to zło w najczystszej postaci, sprowadzające na czytelnika depresję, które de facto ciężko jest zapomnieć. Jeśli miałbym do czegoś porównać „Powóz Lorda Bradleya”, to byłaby to książka genialnego pisarza specjalizującego się w powieściach grozy Jacka Ketchuma. Książką tą jest „Dziewczyna z sąsiedztwa”. Gwarantuje wam, że osoba, która weźmie się za tę powieść, nigdy jej nie zapomni, natomiast absolutnie jej nie polecam. Lektura jest niesamowicie trudna, a ciężko jest też poradzić sobie z emocjami jej towarzyszącymi. Ja nie zapomnę jej nigdy i tylko cieszę się, że sięgnąłem po nią w wieku już dojrzałym, gdyż nie wątpię, że potrafi ona mieć ogromny wpływ na ludzką psychikę. Podobne odczucia miałem podczas lektury pierwszych rozdziałów mangi. Zło, poczucie niesprawiedliwości i bezradność spływają na nas litrami tak, że ciężko jest to wszystko ogarnąć. Choć Samura nie pokazuje najbardziej brutalnych i dramatycznych scen wprost, pozostawiając nam pole do interpretacji i wyobraźni, to chyba jest to w tym najgorsze. Wiemy, co się dzieje, a że wyobraźnia potrafi płatać figle, to podsuwa nam najbardziej obrzydliwe obrazy, których nie chcielibyśmy widzieć. Ta projekcja jest nam całkowicie zbędna i bardzo męczy. Stworzenie takiej wizji w naszym umyśle jest zarazem jednak olbrzymią zaletą japońskiego mangaki. W końcu nie każdy to potrafi.

Niestety po początkowych rozdziałach cały komiks, jego dramaturgia i budowane napięcie lecą na łeb na szyję. Im dalej w las, tym komiks staje się bardziej chaotyczny, brakuje mu tego, co miał na początku, co sprawia, że gdzieś uwaga czytelnika ulatuje. Co prawda, nadal można odnaleźć pewne genialne fragmenty (a nawet dawkę niewielkiego optymizmu), natomiast w konsekwencji tworzy się pewien bałagan, który powoduje, że komiksu tego nie można uznać za genialny. Dość powiedzieć, że miejscami zastanawiałem się, o co chodzi i czy na pewno dobrze czytam tę mangę. Moje uczucia wyjaśniły się nieco w posłowiu autora. Najpierw ostrzeżenie – jeśli nie chcecie sobie zepsuć zabawy, to nie czytajcie ani kolejnego fragmentu recenzji, ani też samego posłowia umieszczonego w mandze. Dotyczy to również sytuacji, gdy już będziecie po lekturze komiksu. Wówczas również darujcie sobie posłowie autora. Samura stwierdza w nim bez krzty wstydu, że tak naprawdę to sam nie wiedział, co chciał stworzyć i czym miał być ten komiks. Pomysły były różne od „Ani z Zielonego Wzgórza”, przez komiks erotyczny, a ostatecznie sam nie wie, co zrobił. I trochę tak jest, że manga ta jest mocno chaotyczna i bardzo nierówna, a posłowie tylko pogarsza jej jakość, gdyż ja się poczułem nieco oszukany, gdy tak mocno przeżywałem ten tytuł, a autor bez wstydu stwierdza, że jego powstanie to trochę przypadek.

Tytuł ten ma dość specyficzną konstrukcję, tzn. nie jest to spójna opowieść, a raczej zbiór luźnych rozdziałów, w których spoglądamy na główny wątek z perspektywy wielu osób. Pomysł całkiem niezły, natomiast wykonanie dużo słabsze, przez co brakuje mu w dalszych fragmentach dramaturgii. Momentami jest też nieco nieścisłości czy naiwności fabularnych, które można jednak zrzucić na karb tego, że to przecież „tylko” komiks i nie wszystko musi być tak bardzo racjonalne. Co ciekawe, spotkałem się też z porównaniem do wydarzeń historycznych, (historia tzw. Pocieszycielek), natomiast nie udało mi się zweryfikować informacji, czy autor czerpał z tego inspirację, choć jego wypowiedź na końcu mangi raczej temu przeczy.

Ogromnej dramaturgii mandze dodaje realistyczny styl rysunku Samury. Jego postacie są bardzo realne, co sprawia, że bez trudu identyfikujemy je z prawdziwym życiem. Dlatego może dobrze, że autor postanowił, że nie będzie pokazywał wszystkiego dosłownie, gdyż byłby to obraz niezwykle brutalny. Kreska, szczególnie na początku, wygląda nieco niedbale, przypominając szkicownik, ale wraz z upływem stron, przyzwyczajamy się do niej i doceniamy ją. Japończyk świetnie oddał ducha dawnej zachodniej Europy (Anglia, Francja?), wykorzystując do tego pojazdy i stroje postaci. Co ciekawe, jak na japoński komiks, na palcach jednej ręki można policzyć umieszczone onomatopeje, których tak po prawdzie nam nie brakuje. W rysunkach sporo jest za to dynamiki, choć jeśli trzeba to i w kadrach bardziej statycznych Hiroaki Samura się nieźle sprawdza.

Czy więc mogę z czystym sumieniem polecić ten tytuł? Zdecydowanie nie, przynajmniej z dwóch względów. Po pierwsze, nie każdy przetrawi główny wątek tej historii, a po drugie jest to manga bardzo nierówna. Po wstrząsie, którego doświadczamy na początku, autor ma problem z utrzymaniem naszej uwagi i poziomu zaciekawienia historii do końca. Decyzję o ewentualnej lekturze zostawiam więc wam, natomiast jedno można stwierdzić bez wątpienia. Z fragmentem opisu, umieszczonym na tyle obwoluty trudno się nie zgodzić:

„Przygotujcie się na jedną z najbardziej poruszających mang w historii, wobec której nie można przejść obojętnie, i która z pewnością na zawsze pozostanie w Waszej pamięci... Czy tego chcecie, czy nie.”

Naprawdę próżno na naszym rynku szukać mangi, która jest tak depresyjna i okrutna jak „Powóz lorda Bradleya”. Jeśli jesteście na to przygotowani, to możecie wyruszyć w drogę, podczas której czeka was jedynie pesymizm, obojętność na ludzką krzywdę, zezwierzęcenie, brutalność i ludzka krzywda. Jeśli nie, trzymajcie się od tej historii, ukazującej bezwzględne zło, jak najdalej...

 

Tytuł: „Powóz lorda Bradleya"

  • Scenariusz: Hiroaki Samura
  • Rysunki: Hiroaki Samura
  • Wydawca: Waneko
  • Premiera: 10.2015 r.
  • Oprawa: miękka
  • Format: A5
  • Papier: offset
  • Druk: cz-b
  • Stron: 200
  • Cena: 19,99

Dziękujemy wydawnictwu Waneko za udostępnienie egzemplarza do recenzji.


comments powered by Disqus