„Durango” tom 11: „Kolorado” - recenzja
Dodane: 10-10-2016 21:02 ()
Czasy, gdy western uznawany był za jeden z najpopularniejszych gatunków w ramach kultury popularnej prawdopodobnie minęły bezpowrotnie. Pozostały jednak nierzadko bardzo udane utwory powstałe w okresie wzmożonego zapotrzebowania na tego typu fabuły. W tej grupie nie mogło rzecz jasna zabraknąć komiksów, wśród których, obok takich tytułów jak „Blueberry”, „Comanche” i klasyczne przygody Jonaha Hexa, wypada wymienić serię „Durango” w wykonaniu Yvesa Swolfsa.
Autor tego cyklu nie szczędził bowiem wysiłków, aby ze skrupulatnością godną starej szkoły frankofońskiego komiksu odwzorować realia Dzikiego Zachodu z początków XX w. Również w wymiarze fabularnym poszczególne epizody prezentują zadowalający poziom, mimo że część perypetii tytułowego rewolwerowca oparto na skądinąd znanych (a przy tym często eksploatowanych) schematach. W niczym to jednak nie ujmuje ogólnie wysokiej jakości tej serii, która w swojej klasie produkcji typowo rozrywkowej niezmiennie plasuje się na wysokiej pozycji. Wzmiankowany twórca przyzwyczaił zresztą odbiorców swych dokonań do starannych realizacji, czego dowodem są znane również polskiemu czytelnikowi serie takie jak „Książę nocy”, „Vlad” (we współpracy z rysownikiem Wernerem „Griffo” Goelenem) „Legenda”, „Dampierre” i oczywiście „Durango”.
Tak też się sprawy mają w niniejszym tomie przypadków „cyngla” do wynajęcia, który nawet przy okazji szemranych zleceń stara się kierować niepisanym kodeksem honorowym. Tym razem otrzymuje on ofertę od anonimowego zleceniodawcy wraz z połówkami studolarowych banknotów niczym w pamiętnym serialu „Zmiennicy”. Durango wyrusza zatem do wskazanej mu miejscowości Nortonville usytuowanej pośród Gór Skalistych na terenie stanu Kolorado. To właśnie tam ma nawiązać kontakt ze swym tajemniczym pracodawcą, zaznajamiając się równocześnie ze szczegółami zlecenia. Już pierwsze chwile spędzone w górniczym miasteczku wskazywać mogą, że nienadużywającego słów speca od rozwałki czekają nieliche przeboje. Nortonville, pomimo pozorów praworządności, to de facto miasto prywatne niejakiego, nomen omen, Nortona - zwanego przez swoich podwładnych „Cesarzem”. To właśnie rzeczony jest dysponentem większości gruntów i zabudowań wspomnianej miejscowości, a zwłaszcza usytuowanych w jej okolicy dochodowych kopalń. Przy czym podległą sobie przestrzenią zarządza za pomocą szeryfa Maxwella, bezwzględnie tłumiącego wszelkie przejawy niezadowolenia. Tym samym Nortonville, z racji znacznej odległości od siedziby stanowej administracji, nieprzypadkowo sprawia wrażenie despocji, w ramach której miejscowa ludność podlega ustawicznemu drenowaniu. Siłą rzeczy ta sytuacja przyczynia się do zaistnienia zaczątków opozycji wobec autokratycznego posesjonata. Niewykluczone, że to właśnie w tym gronie znajduje się zleceniodawca Durango.
„Kolorado” nie zawodzi. Być może opowieść nie jest aż tak dosycona licznymi zwrotami akcji co wręcz rekordowy pod tym względem album „Ostatni desperado”. Niemniej Swolfs dołożył starań, aby względnie niespiesznie rozwijana fabuła oferowała odpowiednio złożoną intrygę. Co więcej, otwarte zakończenie (a zarazem nie wolne od znamion dramatyzmu) wprost wskazuje na rozwój zawartych tu wątków w tomie kolejnym. Nie wszystkie spośród udzielających się tu postaci zostały w pełni rozwinięte (jak w przypadku przybyłego z Denver dziennikarza). Niewykluczone jednak, że na kartach „Dziedziczki” (tj. zapowiedzianego na grudzień albumu dwunastego) doczekamy się dowartościowania ich ról. Za to pełnokrwiście (choć może aż nazbyt archetypiczne) wypadają kreacje szeryfa Maxwella, jego zwierzchnika Nortona oraz latorośli „Cesarza”: zdecydowanej Celii i wykazującego słabość do hulaszczego trybu życia Matthew. Z kolei tytułowy bohater zachowuje pełnie dyskretnego uroku osobistego typowego dla małomównych twardzieli o złotym sercu. Niby nic nowego, a jednak w przypadku tej serii ów sposób portretowania jej protagonisty raz jeszcze sprawdza się bez zarzutu.
Nie mniej udanie prezentuje się efekt plastycznych wysiłków Swolfsa. Jak zwykle bowiem nie szczędził on swojego talentu, z precyzją nakreślając scenerie poszczególnych sekwencji tej opowieści. Trafnie ujęte emocje występujących tu postaci, rozległe plenery Gór Skalistych oraz starannie odwzorowana kultura materialna czasów rozgrywania się tej opowieści tradycyjnie dla tego autora charakteryzują się realizacyjną rzetelnością i najzwyczajniej cieszą oko. Ujmowanie formy wspomniany autor osiąga za sprawą precyzyjnego konturu uzupełnionego tzw. siankowaniem. Okazjonalnie Swolfs użytkuje również nastrojowy światłocień, a ujmowanie perspektywiczne w poszczególnych kadrach jest z korzyścią dla odbiorcy różnicowane. Tak jak już wyżej wzmiankowano, twórca „Durango” wywodzi się z tzw. starej szkoły komiksu frankofońskiego w jej realistycznej odmianie. Stąd miast niekiedy aż nazbyt dziwacznych (by nie rzec, że wręcz pokracznych) eksperymentów młodszych wiekiem i stażem kolegów po fachu, w tym przypadku otrzymujemy solidną, pełną szczegółów warstwę plastyczną z wyraźnym dążeniem do mimetyzmu.
Podsumowując - zarówno Yves Swolfs, jak i wykreowany przezeń bohater nie tracą ani krztyny ze swego rezonu. Tym samym także na tym etapie seria „Durango” zachowuje pełnie swej wysokiej jakości.
Tytuł: „Durango” tom 11: „Kolorado”
- Tytuł oryginału: „Colorado”
- Scenariusz i rysunki: Yves Swolfs
- Tłumaczenie z języka francuskiego: Wojciech Birek
- Wydawca wersji oryginalnej: Dargaud
- Wydawca wersji polskiej: Elemental
- Data premiery wersji oryginalnej: listopad 1992 r.
- Data premiery wersji polskiej: 1 października 2016 r.
- Oprawa: miękka
- Format: 21,5 x 29 cm
- Papier: kredowy
- Druk: kolor
- Liczba stron: 48
- Cena: 38 zł
Dziękujemy wydawnictwu Elemental za udostępnienie komiksu do recenzji.
comments powered by Disqus