„Strażnicy – Początek” tom 4: „Ozymandiasz. Karmazynowy Korsarz” - recenzja

Autor: Przemysław Mazur Redaktor: Motyl

Dodane: 10-12-2014 13:48 ()


Eksperyment z mini-seriami rozgrywającymi się w uniwersum Strażników dobiegł końca. Stąd też zwolennicy nienaruszalności klasycznego dzieła Alana Moore’a zapewne odetchnęli z ulgą. Ci zaś spośród komiksowej braci, którzy nie mieli nic przeciwko zapoznaniu się z interpretacją cenionej marki w wykonaniu m.in. Briana Azzarello i J. Michaela Straczynskiego mogą na spokojnie podsumować tę inicjatywę.

Ostatni tom zbiorczych wydań „Strażników-Początek” zdominował Adrian Veidt. Zapewne nieprzypadkowo, bo jak pamiętają czytelnicy „Strażników” to właśnie jemu przypadła kluczowa rola w tej opowieści. Za sprawą pomysłu Lena Weina (jednego z najbardziej aktywnych scenarzystów komiksu superbohaterskiego doby lat siedemdziesiątych) zyskujemy okazję do wniknięcia w okoliczności ukształtowania się zarówno „najmądrzejszego człowieka na świecie” jak i poszczególnych etapów jego wielkiego planu. Pomysłodawca Potwora z Bagien (jedna z najsłynniejszych kreacji Weina) przybliża zatem dzieciństwo i młodość potomka europejskich emigrantów, dla których widmo nazistowskiej dominacji było nie do zaakceptowania. Przyszły Ozymandiasz przyszedł na świat już na amerykańskiej ziemi, gdzie interes jego ojca okazał się na tyle perspektywiczny, że zapewnił im status ludzi zamożnych. Prędko okazało się, że dorastający syn państwa Veidtów wykazuje ponadprzeciętny poziom inteligencji. Na drugą z zamieszczonych tu opowieści złożył się komplet epizodów „Karmazynowego Korsarza”, rozsianych pierwotnie po mini-seriach z udziałem Strażników. W przypadku tej fabuły mamy do czynienia z pełnowymiarową wersją komiksu o piratach, najpopularniejszej konwencji wśród historii obrazkowych w realiach świata zamieszkiwanego m.in. przez Ozymandiasza. Końcowa opowieść to złożone z jednego epizodu przybliżenie losów Williama B. Brady’ego, nieszczęsnego „Dolarówki”, który udzielał się w pierwszym składzie Gwardzistów.

Tak jak ma to miejsce przy okazji historii z udziałem Adriana Veidta, tak również za scenariusz pozostałych opowieści odpowiadał wzmiankowany Len Wein (choć w „Karmazynowym Korsarzu” wspierał go John Higgins). Każdą z zawartych tu fabuł znamionuje przekonujący koncept na powierzoną mu postać. Niestety w przypadku Ozymandiasza ów pomysł rozczarowuje. Tok myślenia tytułowego bohatera, dumnie określanego mianem „najmądrzejszego człowieka na świecie” razi swoją trywialnością. Po prezentacji jego profilu psychologicznego w „Strażnikach” można było spodziewać się osobowości znacznie bardziej lotnej, wzbudzającej skojarzenia np. z co bardziej bystrymi funkcjonariuszami KGB ze schyłku istnienia Związku Sowieckiego.[1] Tymczasem zaskakująco łatwo daje się on podejść przynajmniej z pozoru mniej rozgarniętym osobnikom, a i proces konceptualizacji szczegółów jego pamiętnego planu jawi się jako mało finezyjny, by nie rzec, że wręcz toporny. Z kolei sam Ozymandiasz sprawia wrażenie nie tyle chłodnego geniusza obdarowanego intelektem znacznie przewyższającym zwykłych śmiertelników, co raczej pełnego samozachwytu bufona trawionego megalomanią, a nade wszystko kompleksem mesjasza.

Posągowe ujęcia w wykonaniu całkiem dobrze znanego polskim czytelnikom Jae Lee (m.in. z opowieści „Pieśń Egzekutora” rozgrywającej się w uniwersum marvelowskich mutantów) podkreślają ów sposób postrzegania tej postaci (wzbudzającymi przy tym skojarzenia z tendencjami plastycznymi w sztuce III Rzeszy). I chociaż wysoki poziom prac tego rysownika – przy równoczesnym zachowaniu rozpoznawalności przejawianej przezeń stylistyki – nie podlega dyskusji, to jednak gdzieś po drodze zanikła tak charakterystyczna dla wczesnego etapu jego twórczości (np. „X-Factor vol.1”) zadziorność i ekspresywność kreski dostrzegalna jeszcze w „Inhumans vol.2”, a śladowo również w pierwszych tomach „Mrocznej Wieży”. W tym przypadku barwna „polewa” wygenerowana za pomocą programów graficznych aż nazbyt skutecznie odarła ilustracje Lee ze śladowej choćby dynamiki. Nawet w scenach z pozoru pełnych ruchu obecne w nich postaci sprawiają wrażenie jakby zastygłych w swoich pozach. Dalsze plany zasygnalizowano co najwyżej symbolicznie. Nie oznacza to jednak, że mamy do czynienia z nieudolnie wykonaną warstwą plastyczną, bo Lee niewątpliwie nadal jest rzetelnym fachowcem w uprawianej przezeń dziedzinie. Trochę jednak szkoda, że zabrakło odrobiny żywiołowego szaleństwa cechującego niegdyś jego stylistykę. Istotnym novum jest natomiast zastosowanie przezeń znacznej ilości koncentrycznych kadrów, jakby w opozycji do z reguły jednolitego podziału planszy w kanonicznych „Strażnikach”.

„Karmazynowy Korsarz”, pełen sążnistych opisów wzbudzających skojarzenia z dawniej stosowanymi metodami narracji, przenosi czytelnika w realia drugiej połowy XVIII w., okresu mającej się ku końcowi prosperity rabusiów buszujących na wodach m.in. Morza Karaibskiego i Zatoki Meksykańskiej. Główny bohater tej opowieści – Gordon McClachlan – wyrusza w swój dziewiczy rejs na jednym z okrętów brytyjskiej marynarki. Młodszy oficer prędko daje wyraz swojemu sprzeciwowi wobec bezwzględnych metod postepowania z załogą praktykowanych przez dowódcę tej jednostki. Krótkotrwały bunt staje się zaczątkiem makabrycznych wydarzeń, w trakcie których wspomniany protagonista natknie się m.in. na tytułowego Karmazynowego Korsarza oraz jedno z plemion Nahua praktykujące rytuały, których nie powstydziliby się nawet najbardziej zwyrodniali sataniści. Taki też jest rysunek Higginsa, gęsty od detalicznie ujętych szczegółów i w przeważającej mierze monochromatyczny kolorystycznie. Stąd jeśli ktoś spośród potencjalnych czytelników spodziewał się widoków lazurowej toni z okolic Jamajki czy Trynidadu to w tym przypadku srodze się przeliczy. Owa historia, choć momentami nużąca i zrealizowana według nieco archaicznych prawideł (z pełną zresztą premedytacją), im dalej końca tym nabiera znamion makabreski charakterystycznej dla horrorów publikowanych m.in. w „AD 2000”. Równocześnie zasadniczym nastrojem odróżnia się od zaprezentowanej przez Moore’a opowieści, eksploatującej raczej motywy z prozy Edgara Allana Poe niż współczesnych opowieści niesamowitych przesyconych zbrutalizowaną quasi-metafizyką.

Zamykająca ów tom (a przy okazji całość cyklu) „Dolarówka” to zupełna zmiana klimatu. I to zarówno w wymiarze wizualnym jak i fabularnym. Taktyka graficzna zastosowana przez Steve’a Rude’a („Nexus”, „Captain America: What Price Glory?”) bliższa jest bowiem manierze przejawianej niegdyś przez Mike’a Parobecka („The Fly”, „Elongated Man”), a współcześnie przez Darwyna Cooke’a. Animacyjna lekkość doprawiona żywą kolorystyką stanowi trafne urozmaicenie tego albumu. Zwłaszcza w zestawieniu z zawartymi w nim dwiema głównymi historiami. Podobnie jednak jak to miało miejsce w przypadku „Gwardzistów” (której „Dolarówka” jest faktycznym uzupełnieniem) także i tu konwencja superbohaterska zostaje bezpardonowo wyszydzona. Choć główny bohater – naiwny i prostolinijny sportsmen z New Hampshire, przypadkowo zaangażowany do roli de facto znaku firmowego jednego z banków – ma szansę wzbudzić sympatię czytelnika i mimo wszystko stanowi odrobinę zdystansowanego spojrzenia na przełomowy koncept Alana Moore’a.

Album uzupełniają standardowe dodatki w postaci wariantów okładek wydania zeszytowego, szkiców koncepcyjnych oraz zwięzłej charakterystyki twórców zaangażowanych w ten projekt. Wein (nawet pomimo jego zasług dla rozwoju superbohaterskiej konwencji) jak i Higgins wirtuozami pióra raczej nie są i trzeba wprost nazwać ich imitatorami dokonań „Czarownika z Northampton”. Ogólnie jednak ów tom w porównaniu z pozostałymi ogniwami tej sagi wypada korzystniej niż dokonania Briana Azzarello („Komediant. Rorschach”). Ustępuje natomiast fabułom zaproponowanym przez J. Michaela Straczyńskiego („Nocny Puchacz. Dr Manhattan”). Równocześnie scenarzyści unikają popadania w poprawność polityczną jak miało to miejsce w przypadku Darwyna Cooke’a („Gwardziści. Jedwabna Zjawa”)[2]. Tym samym pułapu pierwowzoru według Moore’a i Gibbonsa „Ozymandiasz. Karmazynowy Korsarz” nie osiąga. Nie zmienia to jednak faktu, że jako swoisty komiksowy apokryf ów tytuł spełnia przypisaną mu rolę i wbrew obawom części fanów nie dezawuuje statusu klasycznych „Strażników”. Dlatego zarówno ten album jak i pozostałe części powstałej współcześnie sagi wypada polecić wszystkim tym którzy nie dowierzają krzykliwym deklaracjom Moore’a jakoby jego dzieło stanowiło zamkniętą całość.[3]

 

Tytuł: „Strażnicy – Początek” tom 4: „Ozymandiasz. Karmazynowy Korsarz”

  • Scenariusz: Len Wein (“Ozymandiasz”, “Karmazynowy Korsarz”, “Dolarówka”) i John Higgins (“Karmazynowy Korsarz”)
  • Szkic i tusz: Jea Lee („Ozymandiasz”),  John Higgins  („Klątwa Karmazynowego Korsarza”) i Steve Rude (“Dolarówka”)
  • Kolor: June Chund („Ozymandiasz”), John Higgins („Klątwa Karmazynowego Korsarza”) i Glen Whitmore (“Dolarówka”)
  • Przekład z języka angielskiego oraz przypisy: Jacek Drewnowski
  • Redakcja merytoryczna: Tomasz Sidorkiewicz
  • Wydawca: Egmont Polska
  • Data premiery: 3 listopada 2014 r.
  • Oprawa: twarda
  • Format: 17 x 26 cm
  • Papier: kredowy 
  • Druk: kolor
  • Liczba stron: 256
  • Cena: 89,90 zł

Zawartość niniejszego wydania zbiorczego opublikowano pierwotnie na kartach mini-serii „Ozymandias” nr 1-6 (wrzesień 2012 – kwiecień 2013 r.), „Dollar Bill” nr 1 (marzec 2013 r.) oraz jako uzupełnienie pozostałych mini-serii z udziałem Strażników.

 

[1] Istnieje teoria, w myśl której grupa patriotycznie usposobionych oficerów KGB, zdając sobie sprawę z nieuchronności upadku Związku Sowieckiego, wdrożyła w życie plan kontrolowanego upadku tej struktury politycznej. W konsekwencji ich działań Federacja Rosyjska, sprowadzenia została do rangi swoistej formy przetrwalnikowej nieco tylko okrojonego imperium. Rzecz jasna do czasu zaistnienia dogodnych warunków wznowienia ekspansji. Ów plan miał być ponoć inspirowany „Fundacją” Isaaca Asimova. Co ciekawe ta teoria zdaje się mieć śladowe przełożenie także na kartach „Ozymandiasza”.

[2] Chociaż również przy tej okazji – zgodnie zresztą z duchem oryginału - nie mogło zabraknąć standardowego obrzucenia błotem Richarda Nixona. Nawet jeśli wpływ na taki, a nie inny sposób postrzegania tej postaci miały nie tyle jego faktycznie osiągnięcia co raczej ogólny wizerunek typowego, amerykańskiego ojca przeciwko któremu koniecznie trzeba się buntować.

[3] Całkowicie zresztą zasadnie, bo na etapie drugiej połowy lat osiemdziesiątych on sam nie miał nic przeciwko tworzeniu osobnej serii z udziałem Gwardzistów.

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji.

 


comments powered by Disqus