„Liga Sprawiedliwości" tom 1: „Początek” - recenzja
Dodane: 12-09-2013 16:42 ()
Gdy w bólach zmagań o wykruszającego się klienta rodziło się Nowe DC Comics tytułem flagowym restartowanego uniwersum nie był ani powierzony „Szalonemu Szkotowi” Superman, ani nawet poniewierany przez Trybunał Sów Batman. Rola „lodołamacza” przypadła bowiem czołowej formacji trykociarskiej skupiającej m.in. obu wymienionych osobników.
Nową Ligę Sprawiedliwości, bo o tej grupie mowa, prezentowano z dumą nie tylko na branżowych portalach, ale też przynajmniej w dwóch stacjach telewizyjnych. Miał to być „klejnot w koronie” rewitalizowanej oferty potentata komiksowego rynku. Trudno bowiem o lepszy przepis na sukces niż kumulacja najlepiej rozpoznawalnych postaci wydawnictwa (plus w gruncie rzeczy również nieźle kojarzonego Cyborga). Co więcej w wykonaniu dwóch wprawionych w generowaniu pokaźnych zysków specjalistów od wysokobudżetowej rozwałki. Dodajmy do tego rozpędzoną jak rzadko kiedy kampanię promocyjną, a otrzymamy niemal pewny przepis na komercyjny sukces.
Taktyka przyjęta przez wytypowanych do realizacji tego zamierzania twórców wyraźnie pokazuje, że niczego nie zamierzano pozostawiać przypadkowi. Pierwszy z zawartych w „Początku” epizodów niemal całkowicie zdominowały dwie współcześnie najbardziej dochodowe marki DC Comics – Green Lantern i wszystkim świetnie znany lokator Wayne Manor. Dopiero pod koniec tej części opowieści na scenę wkracza pełen nieokiełznanej witalności (a trochę też młodzieńczej nonszalancji) Człowiek ze Stali. Ów zabieg ani trochę nie zaskakuje; wszak „ojcowie” prognozowanego sukcesu – Geoff Johns i Jim Lee – doskonale orientują się w rynkowych uwarunkowaniach komiksowego biznesu.
Ta okoliczność niestety chwilami aż nazbyt rzutuje na jakość opowieści bezwzględnie podporządkowanej marketingowym prawidłom. Przy czym można pokusić się o stwierdzenie, że symplifikacja fabuły wynikła nie tylko z wyrachowanej chęci pozyskania nowych, zwykle młodszych wiekiem, czytelników. A to dlatego, że wbrew pozorom sam scenarzysta, mimo że zwykle wychwalany na tematycznych forach, raczej do szczególnie nowatorskich twórców nie należy. Owszem, w swojej niespełna piętnastoletniej karierze dał się poznać jako kreator epickich, angażujących emocjonalnie odbiorcę, opowieści („Flash: Rogues”, „Hawkman: Allies & Enamies”). Nie dość na tym gruntownie przeobraził mitologie Green Lanterna i Flasha, a przy okazji znacząco wpłynął na „przedrestartowy” wizerunek Amerykańskiego Stowarzyszenia Sprawiedliwości („Black Vengeance”) oraz po części także Supermana („Brainiac”). Trudno jednak dostrzec w sygnowanych jego nazwiskiem fabułach coś więcej niż tylko (albo może „aż”) ekscytującą rozrywkę bez głębszych ambicji (co widać zwłaszcza w „Booster Gold: 52 Pick-Up”). Z pewnością trudno odmówić rzeczonemu rozległej wiedzy o uniwersum DC, chwilami zaskakująco trafnych modyfikacji anachronicznych motywów (np. inercji pierścieni Zielonych Latarni wobec żółtego koloru) oraz umiejętnego wdrażania „chwytów” narracyjnych zaczerpniętych z kinowych mega-produkcji. Jednakże spoglądając na dotychczasowy dorobek Johnsa trudno opędzić się od poczucia, że jest on nie tyle pełnokrwistym scenarzystą, co przede wszystkim (i trochę jak Kevin Smith) zagorzałym entuzjastą superbohaterskiej konwencji, który umiłowanie dla tej odmiany rozrywki łączy z kilkoma rzemieślniczymi schematami konfigurowanymi przezeń w zależności od aktualnie powierzonej mu postaci.
Tak też jest i tutaj. Mamy zatem standardową przyczynę utworzenia Ligi (podobnie jak w przypadku poprzednich jej inkarnacji pretekstem jest zagrożenie o pozaziemskiej proweniencji), okraszany eksplozjami patos, oraz początek „docierania” się przedstawicieli tej formacji. Przy czym z miejsca dają o sobie znać osobiste sympatie scenarzysty wyraźnie faworyzującego Barry’ego „Flasha” Allena, a przy okazji władcę Atlantydy (nomen omen Johns jest twórcą skryptów także do serii „Aquaman”).
Nie zgorzej wypada Wonder Woman, na którą to postać od czasów Grega Rucki wyraźnie brakowało spójnej koncepcji. Brian Azzarello (któremu dane jest kierować poświęconą jej serią po restarcie) postawił na epatowanie agresją i stąd taka też wizja żywiołowej, nieokiełznanej wojowniczki, obecna jest także w tej publikacji. Dobrze to czy źle trudno jednoznacznie stwierdzić (choć pomysłodawca walecznej Amazonki – William Moulton Marston – zapewne nerwowo wierci się w swej mogile). Wygląda jednak na to, że ogół czytelników bez szemrania zaakceptował innowacje pomysłodawcy „100 naboi”. A przynajmniej tak można mniemać na podstawie pochlebnych opinii czytelników oraz satysfakcjonujących wydawcę wynikach sprzedaży.
Ponadto obiecująco wypada udział w tej opowieści Phantom Strangera (a przy okazji jeszcze jednej wyjątkowo istotnej postaci), być może najbardziej zagadkowej osobowości uniwersum DC. Znacznie gorzej niestety w przypadku głównego antagonisty, co biorąc pod uwagę ogrom potencjału drzemiącego w tej osobowości, jest co najmniej zastanawiające.
Tok opowieści poprowadzono jednotorowo (pomijając wątek genezy Cyborga), według metody coraz częściej spotykanej we współczesnym kinie rozrywkowym. Bo też „Początek” to de facto komiksowa imitacja popcornowych produkcji tworzonych zwykle z myślą o nieszczególnie wymagającym odbiorcy. Stąd raczej próżno dopatrywać się w tej opowieści konceptów porównywalnych z zaproponowanymi przez Marka Millara m.in. w „The Ultimates: Homeland Security”. Intrygującego zagęszczenia fabuły można spodziewać się jednak już od następnego tomu. Zwłaszcza, że w finale niniejszego odsłony cyklu scenarzysta zdaje się wprost wskazywać osobę odpowiedzialną za odkształcenie rzeczywistości wynikłe wskutek wydarzeń ukazanych w mini-serii „Flashpoint”. Przynajmniej dla piszącego te słowa już tylko ten wątek jawi się na przyszłość bardzo obiecująco.
O ile zgłaszać można zastrzeżenia pod adresem nie w pełni przekonującej fabuły, o tyle wizualnie rzecz stanowi sycącą ucztę dla wielbicieli niby-realistycznej maniery, za sprawą której Jim Lee walnie przyczynił się do sukcesu serii takich jak „X-Men”, „The Punisher War Journal” oraz autorskiego cyklu „WildC.A.T.s”. Czytelnikom nieszczególnie gustującym w charakterystycznej dla tego plastyka idealizacji lektura „Początku” może oznaczać autentyczną drogę przez mękę. Mniemać jednak można, że po omawiany komiks sięgną przede wszystkim fani z sentymentem wspominający pamiętne dokonania Jima Lee sprzed przeszło dwudziestu lat. Wygląda na to, że artysta wciąż zdaje się nie tracić rezonu brawurowo rozrysowując sceny zmagań tytułowych herosów z pozaziemskimi najeźdźcami. Dzielnie sekunduje mu w tym przedsięwzięciu jego wieloletni współpracownik, Scott Williams, słynący z precyzji nakładacz tuszu, którego rola w sukcesie przedsięwzięć wizualizowanych przez wspomnianego rysownika jest niestety często niesłusznie pomijana. Intensywna kolorystyka jawi się jako w pełni adekwatna dla rozbuchanej dramaturgii fabuły. Autorem szkiców do epilogu „Początku” jest kolejny bardzo dobry znajomy Jima Lee z czasów jego aktywności w ramach WildStorm, tj. Carlos D’Anda („Deathblow: And Then You Day!”).
Przy tej okazji warto nadmienić, że nie jest to pierwszy przypadek, gdy Lee i Williams podjęli się zilustrowania odrestaurowanej serii z udziałem klasycznych herosów. Precedensem był ich udział w realizacji serii „Fantastic Four vol.2” debiutującej u schyłku 1996 (a z której początkiem polski czytelnik miał okazję zapoznać się w polskim „Mega Marvel” nr 1/1998). Swoją drogą także wówczas niegdysiejszy „wódz” studia WildStorm realizował linię programową zaproponowaną przez Boba Harrasa, pomysłodawcę zarówno ówczesnego restartu niektórych serii Marvela, jak i obecnej odnowy DC Comics. O ile u schyłku XX w. na przeszkodzie do pełnej realizacji tego zamysłu (obok Fantastycznej Czwórki rewitalizowano wówczas także Mścicieli planując analogiczny „zabieg” także w przypadku Doktora Strange’a, Nicka Fury i Defenders) stanęło spektakularne bankructwo Marvela, o tyle póki co zarząd DC zdaje się konsekwentnie kontynuować koncept Harrasa. Choć piszący te słowa nie zdziwi się, gdy mniej więcej za sześć lat realia sprzed i po restarcie ulegną scaleniu. Bowiem właśnie wówczas do sprzedaży powinien trafić tysięczny numer „Action Comics” (wliczając bieżąco publikowaną wersję tego tytułu). Znając przywiązanie amerykańskich wydawców do magii liczb można mniemać, że taka ewentualność (oczywiście po stosownym marketingowo przygotowaniu gruntu) jest bardziej prawdopodobna niż mogłoby się to zdawać (choć rzecz jasna to jedynie mglista hipoteza). Pewne jest, że architekci restartu pozostawili sobie uchyloną „furtkę” w osobie Pandory.
Podobnie jak w przypadku wcześniejszych publikacji w ramach kolekcji „Nowe DC” także i tym razem wydanie zbiorcze zawiera znaczną ilość dodatków. Oprócz różnych wariantów okładek (w wykonaniu m.in. Grega Capullo, Ivana Reisa i Andy’ego Kuberta) album wzbogacono m.in. o zapis rozmowy pomiędzy Steve’em Trevorem i Amandą Waller, wprowadzenie do działa o znacząco brzmiącym tytule „Tajna historia Atlantydy” oraz wybór z akt pracowniczych laboratoriów „S.T.A.R.”. Co więcej jest ich dokładnie tyle co w miękko okładkowym, oryginalnym wydaniu zbiorczym. Tym samym przynajmniej w tym przypadku polscy czytelnicy nie mają powodów by czuć się uboższymi krewniakami swych zaatlantyckich odpowiedników.
Ogólnie rzecz ujmując nowa odsłona przypadków Ligi wypada raczej blado w zestawieniu z dokonaniami duetu Giffen/DeMatteis (ciesząca się statusem legendarnej „Justice League International vol.1”) oraz błyskotliwą rozrywką w wykonaniu przywoływanego wyżej Granta Morrisona („JLA: New World Order”). Jednakże pomimo co najmniej kilku mankamentów w wymiarze fabularnym, jest to komiks, któremu warto dać szansę. Wszak – jak w tytule – to ledwie „Początek”.
Przemysław Mazur jest autorem bloga Mezotyda
Tytuł: „Liga Sprawiedliwości” tom 1: „Początek”
- Scenariusz: Geoff Johns
- Szkic: Jim Lee
- Tusz: Scott Williams
- Dodatkowy tusz: Sandra Hope, Batt i Mark Irwin
- Rysunki epilogu: Carlos D’Anda
- Kolory: Alex Sinclair
- Współpraca: Gabe Eltaeb, Tony Avina & HI-FI
- Tłumaczenie: Krzysztof Uliszewski
- Redakcja merytoryczna: Tomasz Sidorkiewicz
- Wydawca: Egmont Polska
- Data premiery: sierpień 2013 r.
- Oprawa: twarda
- Format: 17 x 26 cm
- Papier: kredowy
- Druk: kolor
- Liczba stron: 192
- Cena: 75 zł
Zawartość niniejszego wydania zbiorczego opublikowano pierwotnie w miesięczniku „Justice League vol.1” nr 1-6 (październik 2011 - kwiecień 2012 r.)
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji.
comments powered by Disqus