"Bum!" - II miejsce w konkursie Mistrz pióra

Autor: Andrzej Jakubiec Redaktor: Elanor

Dodane: 23-02-2009 21:21 ()


Bum!

 

 

 Jak do tej pory to były najlepsze wakacje Gabrysia. Nigdy wcześniej nie bawił się tak pysznie. Jego ojciec, nawet pomimo pracy we własnym zakładzie handlowym, znalazł czas na spełnienie wszystkich danych obietnic. Było morze, były wakacje na wsi u dziadka Józefa i kraśne jabłka wprost z sadu. Na siódme urodziny Gabryś dostał dużego, wypchanego słomą misia, z którym nie rozstawał się teraz na krok. Niedługo przed rozpoczęciem pierwszego w jego życiu roku szkolnego mama kupiła mu najwspanialsze na świecie przybory szkolne oraz wyborną teczkę na kajety. Całymi dniami Gabryś bawił się z kolegami, grając w piłkę, udając żołnierzy albo płatając niegrzeczne figle przechodniom.

 Wieluń był naprawdę piękny tamtego lata.

 Ostatniego dnia wakacji Gabryś nie mógł ukryć ekscytacji. Uwielbiał odkrywać nowe rzeczy, a szkoła z pewnością do takich należała. Był z siebie bardzo dumny kiedy tata w poprzednie wakacje pozwolił mu palcem po mapie pozwiedzać świat, na wielkim i bardzo starym globusie w kantorku. Teraz ściskał mocno swojego misia, Pana Pluszona, myśląc o tym, że kiedyś zapełni wszystkie białe plamy na mapie. Będzie odkrywcą. Tak! Odkrywcą.

 Tuż za ścianą rodzice Gabrysia rozmawiali ściszonymi głosami. Słychać było jak ojciec nerwowo chodzi po pokoju, a jego buty uderzają o drewnianą podłogę. Z pewnością co i raz poprawiał druciane okulary, jak zwykle, gdy był zdenerwowany. Grało radio. Ktoś podnieconym głosem relacjonował jakieś, niewątpliwie ważne, wydarzenia. Gabriel Mirski spał.

 Nie był przygotowany na to, że matka wyrwie go z łóżka. Bardzo zaspanymi oczami rozejrzał się po pokoju. Zegar ścienny pokazywał godzinę piątą, zbyt wcześnie na szkołę. Miał tam być przecież dopiero o dziesiątej. Z tego, że umie odczytać godzinę na zegarze, też był bardzo dumny. Nagły huk go przeraził. Tynk posypał się z sufitu i ścian. Matka szarpnęła go za ramię. Zabolało. Nim wyciągnęła go z pokoju, zdążył jeszcze złapać Pana Pluszona. Biegli na dół po schodach. Nigdzie nie było taty.

 Bum, bum, bum. Kolejna seria ogłuszających huków.

 Matka w pośpiechu otworzyła starą, nieużywaną piwnicę. Wbiegli do środka. Kobieta starannie zaryglowała wejście, po czym pociągnęła chłopca w głąb pomieszczenia. Gabryś myślał, że rodzice nigdy nie używali tej piwnicy, teraz jednak - niespodziewanie - była wypełniona prowiantem.

 Na zewnątrz słychać było strzały. Ludzie krzyczeli w dziwnym języku. Przy wtórze kolejnych huków złamał się jeden ze słupów podtrzymujących sufit. Gabryś zobaczył strach w oczach matki. Jej usta poruszały się w bezgłośnej modlitwie. Wtulił się w jej pierś i przycisnął do siebie misia. Chciał iść do szkoły. Tata obiecał przecież, że go tam zaprowadzi pierwszego dnia. A teraz, w ten wielki dzień, nigdzie go nie było.

 Kilka łez upadło na wypełnioną słomą głowę Pana Pluszona.

 A nad głową słychać było tylko bum...

 ...bum...

 ...bum!

 Wybuchy po jakimś czasie umilkły, zastąpione rytmicznym warkotem motorów. Co chwila jakaś para nóg przecinała wąską smugę światła wpadającą do opuszczonej piwnicy przez wąskie okno pod sufitem. Gabriel drżał od potęgowanego wilgocią chłodu. Matka okryła go cienkim pledem, nerwowo wodząc oczami za przesuwającymi się za mleczną szybą sylwetkami. Ktoś wbiegł do budynku. Skrzypnęły zawiasy. Skrzydło drzwi uderzyło o ścianę. Krzyki w obcym języku. Upadające sprzęty.

 Nagle ktoś pchnął zaryglowane wejście do piwnicy, obsypując kurz z framugi. Przerażona Aldona Mirska mocniej przygarnęła do siebie syna. Rozbieganym wzrokiem szukała jakiegoś schronienia. Żaden z czterech kątów go jednak nie oferował. Poza zebranym prowiantem w pomieszczeniu stało jedynie kilka ustawionych na sobie skrzynek z gnijącymi jabłkami i pusty baniak po winie. Nieprzerwanie modliła się, by prześladowcy zrezygnowali i odeszli. Tak się jednak nie stało. Wątłe drzwi wyleciały z zawiasów pod dwoma silnymi kopnięciami żołnierskiego buta, spadając na sam dół kamiennych schodów. Do piwnicy wbiegło dwóch mężczyzn w ciemnych mundurach. Po latach Gabriel nie potrafił przypomnieć sobie ich twarzy, doskonale jednak pamiętał słowa, które wypowiadali. Słowa, których nie znał i znaczenie których zrozumiał dopiero później.

 - Kapralu! – krzyknął tęgi żołnierz. – Tu jest dwójka!

 Po chwili do pomieszczenia wszedł wysoki, chudy mężczyzna w identycznym mundurze, co dwaj pozostali. Ten zamiast długiej broni trzymał jednak w ręku ciężką latarkę z akumulatorem. Zszedł po schodach bez pośpiechu przyświecając sobie szerokim snopem światła. Stanąwszy pomiędzy żołnierzami skierował jasny strumień na skuloną w kącie kobietę z dzieckiem.

 - Wstawać! – warknął, pokazując gestem, co mają zrobić. Nie posłuchali. – Głusi jesteście?! Wstawać! – powtórzył z większym naciskiem.

 Kobieta powoli podźwignęła się na nogi, chowając syna za plecami. Mężczyzna poświecił jej w twarz, długo się przyglądając, po czym przeniósł wzrok na chłopaka.

 - Żydówka – wycedził przez zęby. Dwóch pozostałych żołnierzy natychmiast wycelowało broń.

 - Nie. Nie. Ja nie Żydówka – wzbraniała się kobieta łamaną niemiecczyzną.

 - A więc rozumiesz, co mówię – powiedział kapral, robiąc długą pauzę. – Rozstrzelać ich – dokończył.

 - Jawohl! – odezwali się jednocześnie dwaj szeregowcy, odbezpieczając broń.

 - Nie! Ja nie...! – histeryzowała kobieta, niezdarnie zasłaniając głowę chłopca dłońmi.

 - Chwila! – rzucił kapral, unosząc otwartą dłoń. Wbił świdrujące spojrzenie w Gabriela. – Dajcie smarkacza tutaj.

 Jeden z żołnierzy chwycił chłopaka za koszulę pidżamy, ciągnąc do wyjścia, podczas gdy drugi musiał przytrzymywać szamoczącą się matkę. W końcu nie wytrzymał i uderzył ją kolbą w twarz. Pociekła krew.

 - Mamo! – wrzasnął rozpaczliwie chłopiec, bezsilnie próbując walczyć z trzymającym go mężczyzną.

 - Chodźże, chłopcze – powiedział kapral, wyciągając rękę. – Nie musisz na to patrzeć.

 Gabryś nie rozumiał tych słów, choć wystarczył mu sam gest. Wcale jednak nie chciał iść. Łapka Pana Pluszona wyśliznęła mu się z ręki. Miś upadł w pył wprost pod buty szarpiącego się z kobietą szeregowca.

 Wypełniona słomą głowa potoczyła się po ziemi.

 Chłopiec zaszlochał, widząc rozdartą zabawkę. Chudy podoficer złapał go w pół i podniósł bez wysiłku.

 - Nie wierzgaj, gówniarzu – rzucił ostro, wchodząc na kamienne schody.

 W głowie Gabriela zahuczało jedynie bum...

 ...bum...

 ...bum!

 

***

 

 - Rozkaz był, żeby nie brać starszych niż pięć lat – mruknął Feldwebel, patrząc spode łba.

 - Tak jest! – odparł wyprostowany jak struna kapral.

 - Co wami tedy kierowało? – warknął wąsaty podoficer.

 Wysoki, chudy mężczyzna zamilkł na chwilę, ostrożnie dobierając słowa.

 - To była własna decyzja, panie sierżancie!

 - Jesteś na wojnie, Neumann! Nie ma tutaj miejsca na nieposłuszeństwo! Na dodatek doszły mnie słuchy, że to mały Żyd.

 - Nic mi o tym nie wiadomo, panie sierżancie.

 - Jeden z szeregowych twierdzi, że nazwaliście tę kobietę Żydówką.

 - Musiał się pomylić – odparł kapral bez zająknięcia. – To była Polka.

 Feldwebel groźnie zmrużył oczy.

 - Dzieciak dołączy do reszty. Jest za stary, nikt go nie weźmie.

 - Moja żona go weźmie – rzucił szybko Neumann.

 Chwila milczenia.

 - Skąd jesteście, żołnierzu? – spytał wąsaty mężczyzna.

 - Z Breslau.

 Sierżant zamyślił się.

 - Prześlijcie małżonce wieści. Macie szczęście, że lubię to miasto, kapralu.

 - Dziękuję, Feldwebel!

 - Po karę dyscyplinarną zgłoście się do dowódcy oddziału. Odmaszerować!

 

***

 

 Wszystkie dzieci załadowano na pakę ciężarówki. Pomimo brezentowej osłony wieczorny chłód bezlitośnie wdzierał się do środka, kąsając przemarznięte ciała. Gabriel nie rozpoznawał prawie żadnej twarzy. Jedynie jedna z dziewczynek, młodsza od niego o dwa lub trzy lata Matylda i jej jeszcze mniejszy brat wydawali się znajomi. Chłopiec tulił się do siostry, cicho szlochając. Jedna z podróżujących z dziećmi sanitariuszek okryła rodzeństwo grubym kocem, kojącym tonem szepcąc uspokajające słowa.

 Gabryś wcisnął się w kąt, zbyt przerażony, by robić cokolwiek innego. Wyraźnie widział, że jest najstarszy z całej grupy. Powinien być najdzielniejszy, zupełnie mu to jednak nie wychodziło. Przed oczami wciąż stał mu obraz zapłakanej matki, desperacko walczącej o przeżycie.

 Ciężarówka podskakiwała na wybojach, kołysząc się na boki, nie pozwalając choćby zmrużyć oka Jechali bez żadnych przystanków przez kilka godzin. Wkrótce całkowite ciemności zastąpiła szarówka poranka. Świtało. Gabriel Mirski dotarł na miejsce swego przeznaczenia.

 Oczekująca jego przybycia kobieta w brązowym płaszczu i takimż berecie w niczym nie przypominała mu matki. Spod nakrycia głowy sterczały proste, popielate włosy. Błękitne oczy wydawały się kryć w sobie wiele ciepła. Niski wzrost podkreślała nieco przyciężka sylwetka. Na oko miała nie więcej jak trzydzieści lat.

 Kobieta przykucnęła przed chłopcem i uśmiechnęła się pogodnie.

 - Hallo, Jüngling. Mein name ist Hilda. Wie heißt du?

 Gabryś przez długą chwilę wpatrywał się jej głęboko w oczy, po czym niespodziewanie wyciągnął palec w kierunku oddalającej się ciężarówki.

 - Dokąd oni jadą? – spytał.

 Kobieta powiedziała jeszcze kilka słów, po czym wstała, kręcąc głową. Z jej ust nie znikał przyjazny uśmiech.

 - Gehst du? – spytała, wyciągając dłoń.

 Chłopiec jeszcze przez moment śledził wzrokiem odjeżdżającą ciężarówkę i zapuchnięte od płaczu oczy Matyldy. Zmęczony do granic możliwości, niemal odruchowo chwycił podaną rękę.

 

***

 

 Mijały tygodnie. Gabryś znalazł się wśród obcych ludzi, których zupełnie nie rozumiał. Ich mowa i zwyczaje były całkowicie inne od panujących w jego własnym domu. Przytłaczały go smutne budynki z czerwonej cegły wyrastające po drugiej stronie ulicy i poszarzałe od dymu niebo nad miastem. Brakowało mu przyjaciół. W szczególności Janka i Maksia, z którymi tak często bawił się na podwórku.

 Bolesne wspomnienia wciąż były żywe w jego głowie. Całe dnie spędzał przy oknie, pogrążony w melancholijnym marazmie. Czasem myślał o ucieczce do matki, ale powstrzymywała go przerażająca obcość tego miejsca. Kobieta o popielatych włosach od czasu do czasu próbowała przerywać monotonię jego dnia, przynosząc książki i próbując nauczyć go choćby podstaw języka. Szło mu opornie. Wcale nie miał ochoty się uczyć. Na jednej z otrzymanych kartek krzywymi literami nakreślił w tajemnicy wszystkie słowa, które pamiętał i umiał zapisać. Polska. Flaga. Tata. Mama. Kot. Pies. Dom. A także kilka innych. Złożoną na cztery kartkę skrzętnie skrywał pod materacem, często do niej zaglądając, nawet pomimo, że wkrótce znał na pamięć każdą literę skreśloną na pomiętym papierze.

 Niedługo później zaczęło mu doskwierać ciągłe milczenie. Chciał poznawać świat, pytać i dostawać odpowiedzi. Zrozumiał, że opanowanie nowego języka było nieodzowne. Zaczął bardziej się przykładać, także ku uciesze swojej popielatowłosej opiekunki. Pomiętą kartkę ze znajomymi słowami zawsze jednak trzymał w pobliżu.

 

***

 

 Któregoś razu chłopiec podsłuchał rozmowę między panem domu a jego małżonką.

 - Bruno, to jest mały Żyd – nerwowo szeptała kobieta.

 - Wiem, Hildi, ale...

 - To bystry chłopak. W pół roku nauczył się tego, co dzieci w dwóch klasach szkoły. Ale wiesz, co mówi o nich Führer. Żydzi to gorszy gatunek. Inna, plugawa rasa. Nie możemy trzymać jednego z nich pod naszym dachem. Co, jeśli ktoś się dowie? Zabiją nas za przetrzymywanie Żydów pod własnym dachem.

 - Nikt nas nie zabije, Hildi. Nie zajrzą mu przecież w portki.

 - A ciebie nie uczyli w szkole? Wysokie czoła, orle nosy, wąskie usta...

 - Uspokój się, kobieto. Chciałaś syna, którego sama nie mogłaś powić. Więc zamilknij już i przyjmij dar losu takim, jaki jest.

 - Ale...

 - Żadnych ale.

 A potem krótka cisza. I szloch. Nigdy więcej nie wracali do tego tematu.

 Był kwiecień tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku. Miasto przygotowywało się na jakieś niezwykłe wydarzenie. Na ulicach pojawiły się dziesiątki żołnierzy w czarnych mundurach i płaszczach. Główną aleję miasta uprzątnięto, a na okolicznych budynkach zawieszono ogromne czerwone flagi z białym kołem, w którym widniał czarny krzyż z pozaginanymi ramionami. Wzdłuż alei utworzono szeroki szpaler, chroniony ścisłym wojskowym kordonem. Wkrótce wszystkie miejsca dla gapiów zostały zapełnione. Dla weteranów wojska przygotowano nawet wydzielone miejsce. Kapral Brunon Neumann założył na tę okazję galowy mundur i wraz z małżonką oraz chłopcem udało mu się zająć miejsce przy samej ulicy.

 Uroczystości zaczęły się od przemarszu wojsk lądowych. Gabriel był wprost onieśmielony rozmiarem czołgów i oczarowany pancernymi wozami, z których spoglądali groźnie wyglądający mężczyźni. Nad głowami odezwały się silniki samolotów.

 Największą wrzawę wzbudziła jednak postać w środku kolumny. Na czarnym samochodzie przyozdobionym czerwonymi flagami z krzyżem jechał niewysoki mężczyzna trzymając przed sobą prawą rękę w geście pozdrowienia. Gabrysiowi przyszło do głowy, że drobne, czarne wąsy pod nosem nadawały mu śmieszny wygląd. Nikt się jednak nie śmiał. Zamiast tego ludzie odpowiadali takim samym gestem, skandując głośne: Sieg heil! Heil Hitler! Chwała zwycięstwu! Cześć Hitlerowi!

 Nagle w tłumie zapanowało poruszenie. Ktoś przeskoczył przez barierkę, przewracając jednego z żołnierzy i wbiegł przed samochód Führera.

 - Potworze! – wrzasnął na całe gardło, celując pistoletem w Wodza.

 Bum...

 Gabryś kucnął, kuląc się i przesłaniając dłońmi uszy. Z całej siły zacisnął powieki.

 ...bum...

 Twarz płaczącej matki. Podenerwowany ojciec poprawiający okulary na nosie.

 Po chwili rozpętało się piekło wystrzałów.

 ...bum!

 

***

 

 Mijały lata. Wydarzenie z wojskowej parady zupełnie go odmieniło. Powrócił do ciągłego siedzenia przy oknie i obserwowania ruchu na ulicy. Z każdym kolejnym miesiącem było coraz gorzej. Narastał w nim palący gniew i nienawiść. Zaczynał rozumieć coraz więcej. Niemal codziennie przysłuchiwał się radiu, z którego kawałek po kawałku odtwarzał wydarzenia ostatnich miesięcy i lat. Ci ludzie najechali jego kraj. Zniszczyli jego ojczyznę. Zamordowali jego rodziców i przyjaciół. Dlatego właśnie z mściwą satysfakcją przyjął wiadomość, że los w końcu się odmienił.

 

 Był 19 lutego 1945 roku. Breslau płonęło. Niemcy przegrywali wojnę. Przez ulice miasta przetaczały się czołgi i maszerowały kolumny Armii Czerwonej. Gabryś nie znał tej nazwy, a takich żołnierzy widział jedynie na zdjęciach, które pokazywał mu czasem Neumann. Teraz nie było go z nimi. Wszystkich zdolnych do noszenia broni mężczyzn wezwano do obrony miasta. Gabryś przeżywał deja vu.

 Wraz z Hildą siedzieli w płytkiej piwniczce, wciśnięci w kąt wilgotnego pomieszczenia. Usłyszeli kroki na schodach. Trzask wywarzanych drzwi. I krzyk. Nawoływanie...

 - Gabriel!

 Chłopiec zerwał się na nogi, ale kobieta przytrzymała go przy sobie. Popatrzył w jej mokre oczy, próbując się wyrwać.

 Ktoś mocno naparł na drzwi piwniczki. Rygiel puścił i do pomieszczenia wpadło dwóch mężczyzn. Jeden z nich trzymał w dłoniach karabin. Drugi żołnierz, z pistoletem w dłoni, poprawił okulary, które zsunęły się na czubek nosa.

 Oczy chłopca otworzyły się szeroko.

 - Gabryś, to ja... – powiedział mężczyzna, przyklękując na jedno kolano.

 - Tata? – rzekł chłopiec z niedowierzaniem, wyrywając się z ramion Hildy.

 Padli sobie w objęcia. Gabriel Mirski po raz pierwszy od wielu lat zaniósł się łzami szczęścia. Mężczyzna w okularach położył broń na ziemi i objął go ojcowskim gestem.

 - Co z nią zrobimy? – spytał po polsku żołnierz z karabinem, wskazując ruchem podbródka siedzącą w rogu kobietę, na którą padał wąski snop światła zza drzwi.

 - Zabierzemy i...

 Chłopiec niespodziewanie obrócił się i porwał pistolet z kamiennej podłogi, celując w kobietę.

 - Potwory! – wrzasnął po niemiecku, odwracając wzrok i zaciskając powieki.

 Pociągnął za spust. Szarpnięcie pistoletu niemal wybiło mu ramię z barku.

 Rozległo się ogłuszające bum!

 Jedno jedyne.

 Chybił.

 Z mokrymi od łez oczami osunął się na kolana.

 

 Wieluń nie był już taki piękny, jak tamtego lata. Osmalone kikuty budynków sterczały ponad spaloną ziemią. Rozpoczęła się mozolna odbudowa miasteczka.

 Gabryś stał przez poczerniałymi drzwiami swego starego domostwa, trzymając ojca za rękę. Budynek jako jeden z niewielu w okolicy ocalał z bombardowania. Weszli do środka do niemal zupełnie zrujnowanego przedsionka. Od dawna nieużywane drzwi ledwie trzymały się na zawiasach. Niewielkie przejście po prawej stronie prowadziło do kamiennej piwniczki. Chłopiec zajrzał do środka. Uderzył w niego smród zleżałych, dawno przegniłych owoców i śmierci. Bardzo ostrożnie zszedł po schodach w niemal zupełną ciemność. Piwnica wyglądała niemal identycznie, jak tamtego dnia. W jednym kącie stały zupełnie zbutwiałe skrzynki, w których została jedynie ziemista papka po przegniłych jabłkach. Tuż obok leżał zakurzony gąsior po winie. Pod ścianą czerniła się duża, zaschnięta plama.

 - Synku, spójrz – powiedział ojciec, święcąc latarką na stos brudnych szmat. Gabryś dopiero po chwili rozpoznał w nim Pana Pluszona. Misia z urwaną głową. Podszedł do niego i ostrożnie podniósł.

 - Naprawimy go. Będzie jak nowy – powiedział ojciec z uśmiechem.

 Chłopiec niczym zahipnotyzowany wpatrywał się w jedyne ocalałe oko z guzika. Bardzo powoli skinął głową. Po policzku pociekła łza. Przycisnął zabawkę do piersi, niczym matka chroniąca swoje młode.

 Jedyna pamiątka utraconego dzieciństwa.

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...