W deszczu maleńkich bieluśkich kwiatków - relacja z koncertu

Autor: Izabella "slavian_ignis" Pacek Redaktor: Levir

Dodane: 13-02-2009 18:18 ()


Nie samą fantastyką jej fani żyją. Czasami trzeba się wybrać się gdzieś gdzie jest mniej fantastycznie gatunkowo ale nadal fantastycznie pod względem emocji. Na przykład na koncert Myslovitz, z którego relację prezentujemy.

 

Myslovitz, Klub Kapelusz , 15 stycznia 2009 r.

 

Właściwie powinno być: „w deszczu maleńkich żółtych kwiatków”. Tak bowiem brzmi tytuł jednej z piosenek, która pojawiła się tego wieczoru. Wieczoru o tyle wyjątkowego, nie tylko ze względu na aurę (dosłownie cały park tonął w śnieżnej bieli, więc stąd też tytuł relacji), ale i w związku z koncertową bombą, która lada moment miała wybuchnąć. Rozgorączkowana odliczałam kolejne dni do koncertu, potem brodziłam przez ogromne zaspy w Wojewódzkim Parku Kultury i Wypoczynku, aż w końcu szczęśliwie dotarłam do Klubu Kapelusz. Nie było w końcu innej opcji – być albo nie być, w przypadku Myslovitz zawsze przeważa chęć obecności i posłuchania. Tym mocniej, że zespół od roku nic nie dawał o sobie znać, a ten koncert miał być inicjacją do ponownego pokazania się fanom.

 

Koncert planowo miał zacząć się o godzinie 20, ale zamiast Myslovitz na scenie pojawił się młody zespół Kid A - o ile dobrze się orientuję, doceniony na jakimś konkursie przez wymagające jury muzyków z Myslovitz. Widocznie musieli się bardzo spodobać skoro zaproszono ich na wspólną trasę. Mnie jednak to nie przekonało zbyt mocno. Występ Kid A oceniam jako przedsmak późniejszych zdarzeń wieczoru ale też niespecjalnie przyciągający uwagę koneserów niezwykłych nutek. Sam pomysł o supporcie chyba nie był najlepszy, przez to ponad czterdzieści minut koncertu zostało wyjęte na coś innego niż piosenki Rojka i spółki.

 

Poczekać jednak było warto. Punktualnie o 21-ej pierwsze nuty z Moving Revolution dały znać o gościach wieczoru. Chciałoby się rzec, że nareszcie. Sama płyta Moving Revolution nie jest zbyt często słuchana przeze mnie, na początek jednak psychodeliczna nuta podziałała. Po niej pojawiły się  już utwory nieco bardziej  znane: Kobieta, Filmowa Miłość, Zwykły Dzień, Zgon. Nie mogło oczywiście zabraknąć  piosenki pt. Nocnym pociągiem na koniec świata, która może i jest już na porządku koncertowym grupy lecz jak widać po reakcji fanów nie ma szans się znudzić. Kolejne były Gdzieś i pochodzące z Korova Milky Bar: Kilka błędów popełnionych  przez dobrych rodziców, Peggy Sue nie wyszła za mąż przyjęte zostało bardzo sympatycznie, sama przyznaję, że mam nabożny stosunek do tego utworu i obraziłabym się gdyby Myslovitz zapomnieli o nim. Nie gorszy okazał się następny utwór pt. Kraków. Lubię co prawda bardziej ten kawałek w duecie Rojka z Grechutą lecz w przypadku śmierci pana Marka musiała mi wystarczyć wersja Rojka, również wywołująca nieco sentymentalne odczucia co do starszych dokonań grupy. Za to Mieć czy być okazał się wykonaniem mocnym, walącym w same serce, więc w tym wypadku pogo było wręcz wskazane.

 

Ostudzenie emocji przyniosła Wieża melancholii – tak jak wspomniany już Kraków dość smutny, senny utwór, który jednak ma w sobie coś poruszającego. Idąc tropem płyty Korova Milky Bar w dalszej kolejności pojawił się utwór Sprzedawcy marzeń, a po nim mały smaczek z Miłości w czasach popkultury - Chłopcy. Za zamkniętymi oczami nie lubię za bardzo ale tuż po nim były świetne, koncertowe kawałki typu Myszy i ludzie czy też Fikcja jest modna. Żaden jednak nie wzbudził tak wielkiego entuzjazmu we mnie jak ballada Szklany człowiek, dla mnie już coś w rodzaju symbolu Myslovitz. Nie ma on tylu fanów, co Sprzedawcy marzeń, czy Długość dźwięku samotności ale ja ten utwór uwielbiam.

 

"Ty pilnuj moich snów i przychodź kiedy chcesz. Te chwile z moich dni do jednej dłoni zbierz…”- nie muszę chyba  wspominać, że ten tekst bardzo długo krążył w mej pamięci i uczynił ten koncert jeszcze lepszym niż spodziewałam się wcześniej. Długość dźwięku samotności i Peggy Brown pozwoliły z kolei na  odświeżenie i pewne podsumowanie. Podsumowanie tego, co do tej pory nagrał Myslovitz i wybrania z tego swego rodzaju „greatest hits”. Biorąc pod uwagę, że były to piosenki zdecydowanie najbliższe publiczności, trzeba przyznać, że coś w tym jest, że grupa wciąż  trzyma się nieźle i na koncertach i płytach ściąga coraz to większe grono sympatyków. Skoro już mowa o „greatest hits”, to i Korova Milky Bar pasuje do tego kompletu, jako że jest  przyjemnie nostalgiczna i łatwo się przy niej rozmarzyć na całego. Inna porcja muzyki to Nienawiść, Znów poszło nie takDeszcz, no i kultowe dzieło muzyczne o tytule Dla Ciebie. Nie byłam na koncercie pożegnalnym sprzed roku, ale wiem, że  właśnie tym utworem  Myslovitz żegnali się wtedy z publicznością, obiecując koncert za rok. Cieszyć się tylko, że dotrzymali słowa – utwór Dla Ciebie wypadł niesamowicie, tylko w myślach przypomnieć sobie teledysk i zabawa gwarantowana. 

 

"Ten świat, to Ty i ja To My, motyle i ćmy…” – jakże miłą niespodziankę zrobiło mi słuchanie refrenu piosenki Ściąć  wysokie drzewa. Jest to mój zdecydowany faworyt poza Szklanym człowiekiem i Krakowem, oczekiwałam go i bałam się, że wśród sławniejszych kawałków okaże się on pominięty. Na szczęście, wszystko tego wieczoru było na tyle wyważone, że i te mniej znane piosenki miały swoje pięć minut. Ściąć wysokie drzewa rzecz jasna, jak w najlepszym stylu.

 

Po tym kawałku przyszedł czas radosnego bisowiska. No  i jeszcze z jakim efektem, bo na pierwszy rzut poszedł utwór  pt. Uciekinier, grany ostatni raz na koncercie aż jedenaście lat temu! Nic dziwnego, że słysząc go, uznałam ten koncert za wyjątkowe pasmo wspomnień  i aż łezka zakręciła się mi w oku na myśl, że to już tyle lat. Drugi bis był nieco młodszy niż poprzedni, było to bowiem W deszczu maleńkich żółtych kwiatków. Jest to uroczy utwór i mogłabym rozpisywać się o nim bez końca, tym bardziej, że kiedy już wyszłam z imprezy to przywitał mnie „deszcz maleńkich śnieżnych kwiatków” ( czy  też  raczej płatków) i o ironio, było to piękne podsumowanie wieczoru. Koncert skończył się po 23.

 

Koncert powrotu do działalności i do wspomnień. Takie stwierdzenie o katowickim koncercie Myslovitz będzie najbardziej odpowiednie. Mam sentyment do tego zespołu niemal od zawsze i stąd też oczekiwałam wiele od tego koncertu. Muszę przyznać, że nie pomyliłam się tutaj ani trochę. Koncert był bowiem magiczny, przeplatany utworami nowymi ale i starymi, w sam raz na deser dla słuchaczy. Wiadomo, brakowało mi kilku utworów. Z Acidland, W 10 sekund przez całe życie, Margaret i Miłością w czasach popkultury byłoby jeszcze lepiej, ale cóż, nie można mieć wszystkiego. Wkurzało mnie natomiast to, że czasem gra instrumentów tłumiła wokal i  trudno było usłyszeć tekst danej piosenki ( tak było zwłaszcza na występie supportu, ale też na niektórych songach Myslovitz). Koncert jednak zaliczam do udanych. Miło mieć świadomość, że grupa, którą słuchasz  praktycznie od szkoły podstawowej wciąż przebija młodsze, sezonowe debiuty. Artur Rojek jak zwykle był świetny, nie bez  przyczyny  mówi się o nim „poeta śląskiej sceny rockowej”. Nie pozostaje mi więc innego, jak uśmiechnąć  się do czytelników i zaprosić na jakiś fajny, zimowy koncert. W tym wypadku polecam w szczególności Myslovitz.

 

Korekta: Levir


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...