"Rowerzysta" pod patronatem Paradoksu
Dodane: 31-01-2009 10:54 ()
Z przyjemnością informujemy, że Paradoks objął patronatem medialnym najnowszą powieść Adama Zalewskiego pt. "Rowerzysta". Książka ukaże się nakładem wydawnictwa Grasshopper.
Data premiery: 20 lutego 2009r.
miejsce wydania: Lublin
liczba stron: 504
oprawa: miękka ze skrzydełkami(11 cm)
wymiary: 125 x 195 mm
nakład: 6000
cena: 32 zł.
Rowerzysta to historia chłopca skaleczonego przez życie, który w wyniku psychicznego urazu doznanego w dzieciństwie stał się człowiekiem obarczonym „podwójną tożsamością". Tak mówią o tym zjawisku psychiatrzy. Jest to historia przyjaźni i nienawiści. Miłości i zemsty. Historia pewnego "rowerzysty", który dla obrony swoich najbliższych nie cofnie się przed niczym.
To z pewnością pozycja dla ludzi o mocnych nerwach – brutalny i mroczny thriller. Jednak w tym brutalnym świecie czytelnik odnajdzie i doceni rolę prawdziwej przyjaźni i poświęcenia.
Adam Zalewski urodził się w grudniu 1951 roku w Kwidzynie. W swoim rodzinnym mieście spędził większą część swojego dotychczasowego życia. W 2000 roku przeniósł się do Karpin - miejscowości w sąsiedztwie Kwidzyna. Wraz z żoną Ireną zamieszkują niewielką posiadłość na skraju lasów, porastających zbocza skarpy nadwiślańskiej. Piękno okolicznej przyrody, dobra książka, muzyka i film, to jego fascynacje. Uwielbia leśne wędrówki i rowerowe wycieczki. W swojej pracy twórczej na pierwszym miejscu stawia rzetelność i autentyzm. Na nich buduje fabuły swoich mrocznych historii.
A oto fragment powieści:
Położył się na łóżku w ubraniu. Miał jeszcze prawie godzinę. Słyszał odgłosy dobiegające z kuchni. Ciche kroki matki zmierzające do łazienki, szmer prysznica. Szczęk drzwi w sypialni rodziców. Spojrzał na zegarek. Była za kwadrans jedenasta. Zgasił światło, podniósł ramę okienną i lekko zeskoczył na ziemię. Obszedł uśpiony dom, a potem przeszedł po trawie wzdłuż żywopłotu do końca ogrodzenia. Tutaj usiadł, czekając na przyjaciela. Justin miał nadejść z przeciwnej strony ulicy i po drodze minąć dom Noonanów, ale Jerry umówił się w tym narożniku, bo tylko tutaj w gęstym żywopłocie istniała niewielka luka. Wystarczyło odgarnąć parę gałęzi.
Minęła jedenasta, ale Justin się nie zjawiał. Jerry niecierpliwie zerkał na zegarek. Noc była ciemna, bezksiężycowa i musiał przysuwać tarczę niemal pod same oczy.
Cholerny Just! Zaspał czy co?
Justin nie zaspał. Od pięciu minut siedział ukryty w rozłożystym krzewie na skraju ogrodzenia Noonanów. Schował się, by uniknąć spotkania z kilkoma białymi, którzy pojawili się znienacka na drugim chodniku i przeszli jezdnię akurat w tym miejscu. Ledwo zdążył uskoczyć. Było ich dwóch. Zatrzymali się kilka kroków od niego. Zapalali papierosy, ale jedyną rzeczą, którą w gęstych ciemnościach dostrzegł dygocący Justin, było czarne sombrero na głowie jednego z mężczyzn. Do uszu chłopca dobiegły przytłumione słowa. Wytężył słuch. Rozmawiali głośnym, nerwowym szeptem.
– Naprawdę chcesz to zrobić, Bill? Dużo ryzykujemy. Nie lepiej złapać jakąś czarną dziwkę? W końcu to twoja rodzina. Co masz do niej? Że przestała ci dawać?
– Zamknij się, Diego. Ma być tak, jak zechcę. Dostanie nauczkę.
– Jak chcesz. Ale to paskudna sprawa. Skoro się uparłeś, to zróbmy to szybko.
Kroki. Odgłos otwieranej furtki, a potem drzwi wejściowych.
Justin wyskoczył z ukrycia. Przebiegł pędem wzdłuż ogrodzenia. Zatrzymał się przy końcu żywopłotu.
– Jerry! – zawołał. – Jesteś tam?
– Cicho, frajerze – szept młodego Noonana brzmiał nerwowo. – Chyba wrócił ojciec. Zdawało mi się, że słyszę kroki.
– Jerry, kurwa! Trzeba wezwać policję! Chcą zrobić coś złego twojej mamie.
– O czym ty gadasz?
Pomiędzy gałęziami ukazała się twarz Jerry’ego. Justin nie zdążył odpowiedzieć. Z domu dobiegł przeraźliwy, kobiecy krzyk. Obaj usłyszeli to samo. Jedno, krótkie, przejmujące wołanie.
– Jezu! Nie! Co chcecie zrobić? Ratunku!
– Biegniemy po policję, Jerry! – krzyknął Justin, ruszając z miejsca galopem. Po kilku krokach obejrzał się za siebie. Jerry’ego nie było. Justin zawrócił. Namacał otwór w żywopłocie i przepchnął się na drugą stronę. Uderzył głową w coś miękkiego. Jerry siedział w trawie. Justin chwycił go za ramię. Słowa uwięzły mu w gardle. Przyjaciel opuścił głowę na piersi i dygotał. Dygotał tak strasznie, że drganie przeniosło się serią spazmów na ramię Murzyna.
– Jasna cholera! Jerry! Opanuj się!
Justin chwycił jego głowę w obie dłonie i podniósł. Oczy Jerry’ego były kurczowo zaciśnięte, a z kącika ust wypływała strużka śliny.
W tej chwili w domu rozległ się łoskot przewracanych mebli i krótki, przeraźliwy krzyk. Wtedy padł strzał. A po nim drugi i trzeci.
Jerry zacharczał. Justin chwycił go w ramiona. Poczuł na swoim ręku gorący strumień wymiocin. Szarpnął się i sam zwymiotował na trawę. Czuł się tak, jak gdyby zapadała się pod nim ziemia. Palce Jerry’ego zacisnęły się na łydce Murzyna. Krótki ból wbijających się w skórę paznokci.
Trzasnęły drzwi. Zatupotały kroki. Skrzypnęła furtka. Odgłos biegu oddalił się w przeciwną stronę. W domach poniżej ulicy zapłonęły światła. Zabrzmiały głosy wołających ludzi, a niewiele później – wycie policyjnych syren. Przed furtką Noonanów zahamowały dwa radiowozy.
Jerry nie reagował. Leżał w trawie, targany torsjami. Po kilku minutach przyjechała karetka. Zaczęli zbiegać się ludzie. Justin przecisnął się przez żywopłot. Wypadł prosto na Steve’a Johnsona, sąsiada Noonanów.
– Tam jest Jerry, proszę pana! – krzyknął rozpaczliwie, wskazując za siebie. – Potrzebuje pomocy!
Johnson ruszył biegiem do furtki. Po chwili wrócił, niosąc Jerry’ego.
– Potrzebna pomoc! – zawołał, podbiegając do ambulansu.
W tej samej chwili z domu wypadł szeryf, trzymając w ręku czarne sombrero ze srebrną opaską.
– Czy ktoś widział tego meksykańskiego sukinsyna?! – krzyknął, rzucając kapeluszem o ziemię. W tłumie zaszumiało. Szeryf obrzucił wzrokiem zgromadzonych gapiów. Zmrużył oczy, a potem głośno i wyraźnie, jak gdyby z rozmysłem, oświadczył: – Amanda Noonan nie żyje. Czy ktoś z obecnych widział Diego Barrela, Billa Noonana lub któregoś z Hoskinsów?
Nie czekając na odpowiedź, wszedł do środka.
– Wezwać Hanka, szefie? – zapytał go w przedpokoju Gerstaecker. Szeryf spojrzał mu w oczy zimnym wzrokiem.
– Broń Boże, Mil – ściszył głos. – Hank będzie miał tej nocy dużo roboty. Potrzebuje czasu. Dajmy mu go.
– Jasne, szefie. – Gerstaecker zrozumiał od razu. – Damy sobie radę sami.
Kiedy odwieziono ciało Amandy, Bulger przywołał zastępcę.
– Posłuchaj, Mil. Ja powiadomię pułkownika. Zrobię to osobiście. Ty jedź na posterunek. I pamiętaj: cokolwiek by się działo, nie spiesz się. Najlepiej zaczekaj na mnie.
Ponownie spojrzeli sobie w oczy. Zrozumieli się aż za dobrze.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...