"Świeca na wietrze" - fragment

Autor: T. H. White Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 10-01-2009 11:21 ()


 

 

T.H. White

Świeca na wietrze

 

INCIPIT LIBER QUARTUS

 

 

 

Pomyślał chwilę i rzekł:

Stwierdziłem, że na wielu pacjentów

korzystnie wpływają ogrody zoologiczne.

Panu Pontifexowi zaleciłbym dawkę wielkich ssaków.

Niech się tylko nie dowie, że to dla zdrowia...

 

 

ROZDZIAŁ I

 

 

Czas nie był łaskawy dla Agravaine’a, który już koło czterdziestki wyglądał na swoje obecne pięćdziesiąt pięć lat. Rzadko bywał trzeźwy. Za to zimny chudzielec Mordred sprawiał wrażenie człowieka bez wieku. Jego lata, tak samo jak głębia jego niebieskich oczu i śpiewna modulacja głosu, nie zdradzały żadnej treści.

Agravaine i Mordred stali pod arkadami zamku Orknejów w Camelocie, obserwując ptaki, które ze szlachetną obojętnością tkwiły na postumentach, rozstawionych wśród zalanej słońcem murawy dziedzińca. W oprawie modnych, fantazyjnych łuków arkad, niczym w ozdobnych ramach, widniały: samica białozora, jastrząb gołębiarz, sokolica ze swoim samcem oraz cztery młode drzemliki, które zatrzymano na zimę w zamku, a mi­mo to przeżyły. Postumenty lśniły czystością - myśliwi w owych czasach uważali bowiem, że kto oddaje się krwawym sportom, powinien skrupulatnie tuszować ślady bestialstwa. Każdy klocek był z lubością ozdobiony czerwoną hiszpańską skórką i złotymi okuciami. Smycze sokołów wyplatano zazwyczaj z białej końskiej skóry, ale na śnieżnobiałą smycz i opaski nożne białozora użyto gwarantowanej skóry jednorożca, sprowadzonej specjalnie aż z Islandii. Był to - skromny, ale zawsze - wyraz hołdu dla przedstawicielki ptasiej arystokracji.

- Na litość boską! - rzekł Mordred z błazeńskim uśmiechem. - Chodźmy stąd. Śmierdzi nie do wytrzymania.

Na dźwięk jego głosu ptaki poruszyły się nieznacznie, oznajmiając to cichym brzękiem przywiązanych do nóg dzwoneczków. Dzwoneczki sprowadzano z Indii, nie licząc się z kosztami; białozór nosił srebrne. Olbrzymi puchacz, zatrudniany niekiedy jako wabik, lecz chwilowo pogrążony w drzemce na grzędzie w cieniu arkady, na brzęk dzwonków otworzył oczy. Przedtem wyglądał jak wypchane pierzaste czupiradło. Gdy rozwarł ślepia - przeistoczył się w ptaszysko z utworów Edgara Allana Poego. Nie był to miły widok. Ślepia puchacza - krwawe, mordercze, straszne - zdawały się emanować światłem; wyglądały jak dwa rubiny wypełnione żywym ogniem. Puchacz wabił się Wielki Książę.

Agravaine nieufnie pociągnął nosem.

- Nic nie czuję.

Biedak, całkiem stracił smak i węch. W dodatku bolała go głowa.

- Śmierdzi walką - skrzywił się ironicznie Mordred. - Walką, przeszłością i najlepszymi z nas, którzy polegli. Chodźmy lepiej do ogrodu.

Agravaine ostrożnie nawiązał do tematu wcześniejszej dyskusji.

- Nie ma sensu rozdmuchiwać sprawy. Tylko my jedni znamy rachunek praw i krzywd. Nikt nie będzie nas słuchał.

- Ależ będą, muszą!

Drobne cętki w tęczówkach Mordreda rozbłysły turkuso­wym blaskiem: jego oczy zalśniły jak ślepia sowy. W jednej chwili Mordred przeistoczył się z garbatego, zrzędliwego dandysa w symbol Sprawy. Był przeciwieństwem Artura -niezwyciężonym Celtem, potomkiem desperackich ras, starszych i przebieglejszych niż Arturowa. Wobec rozpalającego Mordreda ognia walki o Sprawę, Sprawiedliwość Artura wydawała się „burżuazyjna” i ugrzeczniona. Zakrawała na nudny kompromis w zderzeniu z dzikością i szatańskim sprytem Pikta. Kiedy Mordred pomstował na Artura, w jego rysach odżywali liczni przodkowie ze strony matki - ludzie wychowani, podobnie jak sam Mordred, w matriarchacie, którzy dosiadali konia na oklep, szarżowali na rydwanach, walczyli podstępem, a swe ponure twierdze ozdabiali głowami wrogów. Maszerowali długowłosi, żądni walki - jak nas poucza starożytny pisarz - „z mieczem w dłoni, przeciwko rzekom wezbranym i wzburzonym morzom”. Ta rasa - reprezentowa­na dziś raczej przez Irlandzką Armię Republikańską niż przez Szkockich Nacjonalistów - zawsze chętnie rżnęła panów, wołając, że sami sobie winni. Ta rasa zdolna była uczynić bohaterem narodowym Lynchehauna[1] - tylko za to, że odgryzł nos kobiecie z plemienia Sasów. Ta rasa, wyrzucona przez wulkan historii na peryferie świata, po dziś dzień, ze zjadliwym roz­goryczeniem dowodzącym kompleksu niższości, głosi swoją odwieczną megalomanię. Z tej rasy wywodzili się katolicy, skłonni skakać do oczu papieżom i świętym - Adrianowi, Aleksandrowi, Hieronimowi - gdy nie zadowalała ich polityka Kościoła; z niej pochodzili histerycznie drażliwi, rozżaleni nad sobą desperaci - orędownicy bezpowrotnej przeszłości. Przed wiekami tę barbarzyńską, podstępną, waleczną rasę zniewolili obcy najeźdźcy, z rodu których wywodził się i Artur. Fakt ten był jednym z filarów muru dzielącego ojca i syna.

- Chciałbym z tobą pogadać, Mordredzie - rzekł Agravaine. - Nie bardzo jest na czym usiąść... Siadaj tu, a ja tutaj. Nikt nas nie usłyszy.

- Niech słuchają! Przecież właśnie o to nam chodzi. Trzeba mówić prawdę na głos, a nie szeptać po kątach.

- Szepty i tak w końcu dotrą, gdzie trzeba.

- Nieprawda. Właśnie tu się mylisz. On nie chce znać prawdy, a dopóki szepczemy, zawsze może udawać, że nic nie słyszał. Nie na próżno było się tyle lat królem Anglii: to najlepsza szkoła hipokryzji.

Agravaine był wyraźnie nieswój. W odróżnieniu od Mordreda, nie czuł obsesyjnej nienawiści do Artura; właściwie nie żywił osobistej urazy do nikogo, oprócz Lancelota. Pałał raczej nieukierunkowaną chęcią czynienia zła.

- Moim zdaniem, nie ma sensu wywlekać dawnych krzywd - rzekł ponuro. - Nie możemy oczekiwać, że ludzie poprą nas w sprawie tak zawiłej i zadawnionej.

- Może i zadawnionej, ale nie zmienia to faktu, że Artur jest moim ojcem, a gdy byłem niemowlęciem, rzucił mnie w dryfującej łodzi na pastwę morza.

- To ważne dla ciebie, ale być może nie dla innych - odparł Agravaine. - Ludzie obojętnieją wobec spraw zbyt zawiłych. Nie możesz żądać, aby przeciętny człowiek pamiętał o cudzych dziadkach, przyrodnich siostrach i tak dalej. Zresztą, dziś już nie rusza się na wojnę w imię prywatnej urazy. Potrzeba sprawy narodowej, politycznej, społecznie nabrzmiałej. Należy wykorzystywać narzędzia, które są pod ręką. Weź Johna Balla[2], który wierzy w komunizm: ma tysiące zwolenników, gotowych w każdej chwili wzniecić zamieszki - w poczuciu, że bronią własnej sprawy. Albo Sasi - też dobry przykład. Opowiedzmy się głośno za ruchem narodowym. Nazwijmy go „narodowym komunizmem” - wtedy mamy szan­sę zjednoczyć wszystkich. Hasła powinny być uniwersalne i chwytliwe, przemawiające do każdego. Powinny godzić w wielkie grupy etniczne - w Żydów na przykład, w Normanów albo w Sasów - tak, żeby w każdym z „naszych” obudzić nienawiść. Albo ogłośmy się wodzami Pradawnych w walce wyzwoleńczej przeciwko Sasom, ewentualnie - wodzami Sasów przeciwko Normanom, lub też stańmy na czele powsta­nia niewolników. Potrzebny będzie sztandar i, rzecz jasna, godło. Czemu nie swastyka? Komunizm, nacjonalizm - proszę bardzo. Ale prywatny rokosz przeciwko staremu - to się nie uda. Choćby dlatego, że samo wyłuszczenie sprawy ludowi zajęłoby ci dobre pół godziny.

- Rozgłoszę, że moja matka była jego siostrą, a on za to próbował mnie utopić!

- Jak chcesz - skwitował Agravaine.

Zanim puchacz się zbudził, rozmawiali o dawnych krzywdach, których doświadczył ich ród: o babce Igraine, którą zhańbił ojciec Artura, o zadawnionej wzajemnej nienawiści Celtów i Sasów, którą wpajała im matka w starej Szkocji.

Mniej krewki od brata Agravaine uważał te sprawy za zbyt przedawnione i skomplikowane, aby mogły posłużyć za broń przeciwko królowi. Lecz na koniec w rozmowie wypłynął wątek świeższy: grzeszny związek Artura z przyrodnią siostrą i próba zamordowania bastarda, który był owocem tego związku. Byłaby to zaiste potężna broń, gdyby nie pewien szkopuł: wspomnianym bastardem był sam Mordred. Pojął on w lot, co oznacza tchórzliwa reakcja brata: nie wypada, aby syn czynił sztandar ze swego nieprawego pochodzenia i pod tym sztandarem atakował ojca. Poza tym Artur dawno zatuszował całą sprawę, a Mordred wydawał się - z politycznego punktu widzenia - najmniej właściwym człowiekiem do jej odgrzebywania.

Siedzieli bez słowa, patrząc w ziemię. Agravaine nie wyglądał najlepiej, miał podkrążone oczy. Za to Mordred jak za­wsze prezentował się nienagannie, szczupły i wystrojony według najnowszej mody. Ekstrawagancki krój kaftana zręcznie kamuflował kalekie ramię.

- Ja się tym nie szczycę - rzekł Mordred, przerywając ciszę.

Spojrzał na przyrodniego brata z ciężkim wyrzutem, którego głębi Agravaine nie umiał pojąć. „Spójrz na mój garb”, mówił mu wzrok Mordreda. „Czy garbus może szczycić się swym urodzeniem?”.

Agravaine zerwał się z miejsca, zniecierpliwiony.

- Tak czy siak, muszę się napić! - oznajmił, klaszcząc w ręce na pazia. Drżącymi palcami przetarł powieki i zastygł w pozie znużonej, z tępym obrzydzeniem wpatrzony w puchacza. Mordred przyglądał się bratu z głęboką pogardą, dopóki paź nie wrócił z gąsiorkiem.

- Kto grzebie w gnoju, ten się musi ubabrać - zauważył sentencjonalnie Agravaine, któremu wino korzenne przywróciło wigor. - Pamiętaj, że nie jesteśmy w Szkocji, tylko w An­glii Artura, którego Anglicy kochają. Albo nie dadzą ci wiary, albo - jeśli uwierzą - całą winę zwalą na ciebie jako głosiciela złej nowiny. Jestem przekonany, że do rebelii pod tym hasłem nie przystanie ani jeden człowiek.

Mordred spojrzał mu w oczy. Nienawidził Agravaine’a - jak puchacza - za nędzne tchórzostwo. Nie mogąc się pogo­dzić z utratą snów o zemście, całą niechęć przelał na Agravaine’a, nazywając go w duchu opojem i zdrajcą klanu.

Agravaine pojął to w lot i, udobruchany już połową gąsiorka, zaśmiał się Mordredowi w twarz, klepiąc go przy tym po zdrowym ramieniu i zmuszając do napełnienia szklanicy.

- Napij się, bracie! - czknął czule.

Mordred ledwo umoczył usta.

- Słyszałeś może - ciągnął Agravaine - o wielkim świętym imieniem Lancelot?

Tu mrugnął podkrążonym okiem, zrobił zeza i uśmiechnął się jowialnie.

- Mów dalej.

- Z twej odpowiedzi wnioskuję, że słyszałeś o naszym preux chevalier.

- Oczywiście, że znam Sir Lancelota.

- Jeśli mnie pamięć nie myli, ten wzór cnót wszelakich obydwu nas powalił na ziemię, i to nie raz?

- Pierwszy raz Lancelot strącił mnie z siodła tak dawno, że już nawet nie pamiętam, kiedy. Ale to nic nie szkodzi - rzekł Mordred. - Fakt, że ktoś strąca cię z konia drągiem, nie oznacza jeszcze, że ten ktoś jest lepszym człowiekiem od ciebie.

Zabawne: odkąd rozmowa zeszła na Sir Lancelota, Mordred wyraźnie zobojętniał. Za to Agravaine, tak przedtem wstrzemięźliwy, dał się ponieść emocjom.

- Otóż to właśnie! - podchwycił. - Nasz zacny rycerz jest od lat kochankiem królowej Anglii!

- Wszyscy wiedzą, że Gina od niepamiętnych czasów jest nałożnicą Lancelota. Cóż z tego? Król też wie. Doniesiono mu o tym co najmniej trzy razy. Moim zdaniem, nic tu po nas.

Agravaine pijackim gestem przekrzywił palcem koniec nosa, po czym pogroził bratu.

- Owszem - rzekł - donoszono o tym królowi, ale zawsze poufnie. Przysyłano mu aluzyjne podarki: tarcze z dwuznacznymi zawołaniami albo rogi, z których pić może tylko wierna żona - ale nikt nie wygarnął mu prawdy przy świadkach, prosto w oczy. Meliagrance zdobył się tylko na ogólnikowe oskarżenie, i to jeszcze w czasach, gdy takie sprawy rozstrzygano przez pojedynek. A gdybyśmy tak my dwaj oskarżyli Sir Lancelota imiennie, zmuszając króla - w świetle nowego kodeksu - do przeprowadzenia śledztwa?

Oczy Mordreda rozbłysły jak ślepia puchacza.

- I co dalej?

- Rozłam. Nie widzę innej możliwości. Artur polega na Lancelocie jako dowódcy armii, armia zaś jest filarem władzy Artura, który bez niej nie miałby szans przeciwstawić się dzikiej przemocy. Gdyby jednak udało nam się namieszać między Arturem a Lancelotem, wykorzystując do tego królową, rozłam władzy stałby się nieuchronny. I wtedy przyjdzie czas na politykę, na tych wszystkich malkontentów, lollardów[3], ko­munistów, nacjonalistów i inne bandy. Czas twojej wymarzonej zemsty.

- Poróżnią się, a my tylko dopełnimy dzieła.

- O, nie! Znacznie więcej.

- Kornwalowie wyrównaliby rachunki za dziadka, a ja za matkę...

- ...i to nie siłą pięści, a siłą rozumu.

- I dokonałbym zemsty na człowieku, który chciał mnie utopić, gdy byłem niemowlęciem...

- ...wpierw chowając się sprytnie za plecami osiłka, a potem działając rozważnie.

- Za plecami naszego słynnego świętoszka...

- Sir Lancelota!

Przypomnijmy po raz ostatni, że ojciec Artura zabił księcia Kornwalii. Uczynił to, by posiąść jego żonę. Tejże nocy w łonie nieszczęsnej księżnej poczęty został Artur. Ponieważ chłopiec urodził się wcześniej, niż to dopuszczały konwencje związane z żałobą, ślubem, i tak dalej - odda­no go na wychowanie do Sir Ectora z Puszczy Dzikiej. Artur dorastał tam, nieświadom swego pochodzenia. Gdy liczył sobie dziewiętnaście wiosen, los zetknął go z Morgause: Artur nie wiedział, że Morgause jest jedną z jego przyrodnich sióstr - cór księżnej Kornwalii i zaszlachtowanego księcia. Dwa razy starsza od młodego króla (była już matką Gawaine’a, Agravaine’a, Gaherisa i Garetha) uwiodła go bez trudu. Owocem tego związku był Mordred, którego matka wychowała sama na barbarzyńskim odludziu Orkadów. Mordred dorastał bez towarzystwa, gdyż był znacznie młodszy od braci. Czterej pozostali podążyli na dwór kró­la Artura, gnani ambicją - był to bowiem najsłynniejszy dwór w Europie - albo chęcią ucieczki od matki. Został jej tylko Mordred, którego całkiem opanowała, zaszczepiając mu wszystkie swoje rodowe i osobiste pretensje wobec króla - gdyż, co prawda, udało jej się uwieść nieletniego Artura, ale ten niebawem uciekł od niej i związał z Ginewrą. Pozostawiona na Północy, sam na sam z czarnymi myślami, Morgause całą swą macierzyńską władzę skupiła na ostatnim, kalekim synu. Okazywała mu, na przemian, to czułość, to obojętność - wiecznie nienasycona, karmiła się bowiem miłością swoich psów, dzieci i kochanków. Skończyła marnie: rodzony syn ściął jej głowę w szale zazdrości, zastawszy siedemdziesięcioletnią matkę w łożu z mło­dym Sir Lamorakiem. Mordred - rozdarty między miłością i nienawiścią do rodzinnego gniazda - dołączył wówczas do grupy spiskowców. Gdy trafił na dwór ojca, który taktownie zatuszował dzieje jego narodzin, przyjęto go tam ja­ko prawowitego brata Gawaine’a, Agravaine’a, Gaherisa i Garetha. Król ojciec, którego Mordred szczerze nienawidził, bo tak nauczyła go matka, okazał mu wielką serdecz­ność. Kaleki, inteligentny, niezależny w opiniach młodzian, znalazł się nagle w otoczeniu cywilizacji zbyt prostodusz­nej na czysto intelektualną krytykę. Mordred odkrył w so­bie dziedzica kultury Północy, jakże innej od prostackich morałów Południa.

 

[1] James Lynchehaun – pospolity bandyta, który w 1894 roku napadł na majątek Agnes McDowell i dotkliwie ją pobił, w tym oderwał nos (przyp.red.).

[2] John Ball, angielski duchowny (zm. 1381), zwany „Szalonym Księdzem”, brał udział w powstaniu chłopskim Wata Tylera, głosząc równość wszystkich stanów. Skazany na śmierć przez władze kościelne (przyp.red.).

[3] Lollardzi, lollardowie – członkowie religijnego ruchu plebejskiego z XIV i XV wieku w Anglii i Szkocji, powstałego pod wpływem nauk Wiklefa. Nazwa wywodzi się z holenderskiego lollen, co znaczy mamrotać (przyp.red.).

 

 

 

Dziękujemy wydawnictwu Solaris za udostępnienie fragmentu do publikacji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...