Relacja z koncertu Anathemy i Demians

Autor: Izabella "slavian_ignis" Pacek Redaktor: Levir

Dodane: 14-12-2008 12:16 ()


Relacje z koncertów zawsze są aktualne. Nawet jeśli koncert odbył się jakiś czas temu. 21 października w krakowskim klubie Studio zagrała Anathema. Oto wrażenia naszej redaktorki.

 

 

Korekta: Levir

 

Jesień za oknami a koncerty w niezmiennym toku. Czyżby dewiza, że „nic tak dobrze nie działa na jesienną deprechę jak koncert”, podziałała? Na to wygląda. Nawet ciemne dni i szarugi nie odstraszyły fanów dobrej muzyki żeby wyruszyć z domu w celu koncertowej dawki wrażeń. A powody te są jak najbardziej uzasadnione: grane jest sporo i to nie ot tak, do kotleta. Koncert Anathemy może tylko to potwierdzić. Bowiem zespół w Polsce ma coraz więcej fanów a i wizyty częstsze. Już dwa razy planowałam wypad na ich koncerty w kraju ale bez skutku. Do trzech razy sztuka – tym razem w końcu wykorzystałam okazję pojawienia się grupy w Polsce (trasa obejmowała Warszawę i Kraków) a o moich wrażeniach dalej.

 

Na początek może kilka słów o miejscu koncertu. Klub Studio, ostatnimi czasy mekka koncertowa Krakowa, znajduje się w miasteczku akademickim przy ulicy Budryka i trochę potrwało nim tam dotarłam. Jakimś cudem przybyłam ma miejsce godzinę przed czasem więc trochę pomarzłam z innymi na mroźnym powietrzu.

 

Przyznam, że spodziewałam się nieco więcej ludzi, można było kupić jeszcze w dzień koncertu bilety ale z drugiej strony gdy już weszliśmy do środka zrobiła się fajna, kameralna atmosfera i lokal wypełnił się po brzegi. W dodatku sąsiedztwo akademików zrobiło swoje – w środku okazała się to sympatyczna knajpa w studenckim stylu, idealna na wypady imprezowo-towarzyskie, z całkiem przyzwoitym cennikiem jadła i napitku i z dobrze zaopatrzonym w płyty i gadżety bazarkiem. Bardzo dobre wrażenie zrobiła na mnie też sala koncertowa, nie jakiś kolos jak to w katowickim Spodku ale z wygodnymi siedzeniami na schodkach dzięki czemu udało mi się uniknąć losu sardynki w ciasnocie a nawet miło się pobujać.

 

Najważniejsza jednak była muzyka. O nią skandujący fani nie musieli się długo prosić. O godzinie 20.00 na scenie pojawił się francuski support Anathemy, grupa Demians. Z reguły występy supportów rzadko robią na mnie większe wrażenie bo towarzyszy im typowe zniecierpliwienie i chęć ujrzenia głównej gwiazdy ale tym razem akurat było inaczej. Energetyczne, żywe granie, z naciskiem jednak na progresywne nuty – nie powiem, że występ Demians przyćmił główny punkt wieczoru ale z pewnością dobór takiego supportu był strzałem w dziesiątkę. Nigdy wcześniej nie miałam okazji poznać ich muzyki dlatego tym bardziej pozytywnie mnie zaskoczyli. Na koncercie zagrali przede wszystkim kawałki ze swojej płyty  „Building an Empire”: „Sapphire”, „The Perfect Symmetry”, „Sand”, „Naive” i piąty, który słyszałam (niestety) tylko na koncercie. Za minus uważam nagłośnienie, może nie tak tragiczne ale jednak mogło być lepiej. Tak czy owak moje spotkanie z muzyką Demians nie skończyło się tylko na tym wydarzeniu a świeżutko zapakowana „Building an Empire” powędrowała ze mną do domu. Pragnę ją gorąco polecić wszystkim, którzy lubią muzykę progresywną w stylu Riverside czy Porcupine Tree.

 

Koncert Demians był nieco krótki ale za to punktualnie z wybiciem na zegarze 21.00 pojawiła się wyczekiwana Anathema - poprzedzona okrzykami „Kapusta” i „Anathema”. Od tego momentu zaczął się czar. Pierwsze w kolejności „Deep” to jeden z moich ukochanych kawałków grupy więc nie mogłam sobie wyobrazić lepszego początku. Potem setlista szła w kolejności: ”Closer”, „Far Away” (które pięknie nucili z zespołem fani), „Anyone, Anywhere”, zapierające dech w piersiach „Empty”, „Judgement”, balladowe „Shroud of False”, aż doszło do punktu kulminacyjnego: utworu „Lost Control”, który otaczam wielką czcią i uważam za kwintesencję tego co tworzy Anathema. Odpłynęłam więc bez reszty kołysząc się w rytm słów „…I admit l’ve lost control”. Tuż po nim pojawiły się takie utwory jak: „Regret”, „Hope”, „Temporary Peace”, „Flying”, jak i również dwa fenomenalne utwory: „Are you there?”, czy „One Last Goodbye”, które zagrane tym razem w wersji akustycznej bynajmniej nie straciły swojego uroku. Potem pojawiły się utwory „Angelica” i „A Dying Wish”. Zwłaszcza ten ostatni był sporą niespodzianką dla fanów ponieważ pobrzmiały w nim „pinkflojdowskie” wtrącenia z utworu „Another Brick In The Wall”. Bardzo miło, bo jak wiem z coveru „Comfortably Numb” Anathema świetnie sobie radzi z utworami Floydów (oj, gdyby jeszcze zagrali ten utwór na krakowskim koncercie to byłoby już niebo). Następne w kolejności „Sleepless” i „Hindsight” okazały się być końcowymi utworami co nieco mnie zasmuciło. Oczekiwałam czegoś jeszcze, finałowego objawienia. Czegoś co zwie się „Fragile Dreams”. No i udało się mi to wyczekać. Bracia Cavanagh zagrali ten kawałek na bis a emocjom, które towarzyszyły mnie i innym miłośnikom grupy nie było końca. Utwór, od którego wszystko zaczęło się w mojej historii z Anathemą, bez reszty mnie porwał. Mimo, że grupa nie zagrała już tego wieczoru innych utworów to dla takich zakończeń jak „Fragile Dreams” warto było ulec muzycznej podróży do godziny 23.15 kiedy to koncert się skończył.

 

Klątwa nawiedziła Kraków. Nie była to jednak klątwa w złym znaczeniu tego słowa a klątwa tak samo muzyczna jak i magiczna. Tak najprościej podsumować mi koncert, w którym miałam okazję brać udział miesiąc temu. Po pierwsze, sprawdził się repertuar, choć żałuję, że nie zagrano „Parisienne Moonlight”, który jest wspaniałą balladą. Po drugie, zespół dał z siebie wszystko - mimo, że nie są debiutantami to grają nadal świeżo i twórczych pomysłów im nie brak, mają też świetny kontakt z publicznością. Po trzecie, zadecydował o klimacie koncertu nastrój, które wytworzyły oba zespoły. Niewątpliwie niszowy i kameralny, inny od tego, który towarzyszy imprezom typu koncert Iron Maiden czy Metalliki ale moim zdaniem wcale nie gorszy. To znacznie sprzyja zespołom, mogą zagrać lepiej i bardziej pomysłowo, bez presji i nacisków a Vincent i Danny wiedzą o tym doskonale. Przynajmniej tak jest moim zdaniem. Może były małe minusy typu krótkość występu Demians czy niewielkie zakłócenia z nagłośnieniem ale i tak to nie popsuło moich odczuć względem tego wydarzenia. Cóż mogę rzec na koniec? Nie tylko Beatlesi mogą dobrze kojarzyć się z Liverpoolem. Anathema również. Dzięki temu koncertowi.

 

 

 

 

 

 

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...