"Hellequin. Jeźdźcy z piekieł" - trzeci fragment
Dodane: 06-12-2008 07:33 ()
– Może wejdziemy trochę dalej w głąb lądu? – zasugerował kapitan genueńczyków.
– Mamy to, po co przyszliśmy – odpowiedział Hellequin.
Położył włócznię na trawie cmentarza i wpatrywał się w nią, jakby chciał zgłębić moc wiekowej broni.
– Co to jest? – zapytał genueński kusznik.
– Nic, co może ci się przydać.
Sir Guillaume uśmiechnął się szeroko.
– Wywal to – rzekł. – Bezużyteczne żelastwo.
Hellequin skrzywił się. Znalazł to, czego chciał i niczyje opinie nie interesowały go.
– Wejdźmy dalej – powtórzył kapitan kuszników.
– Tylko parę mil – dopowiedział sir Guillaume. Wiedział, że przerażający łucznicy angielscy mogą przybyć do Hookton, ale prawdopodobnie nie wcześniej niż koło południa. Był ciekaw, czy w pobliżu jest jeszcze jakaś wieś warta rabunku. Spoglądał na przerażoną dziewczynkę, może jedenastoletnią, ciągniętą w kierunku łodzi.
– Ilu zabitych? – spytał.
– Naszych? – kapitan genueńczyków wydawał się zaskoczony pytaniem. – Nikt.
– Nie naszych, ich.
– Trzydziestu, czterdziestu ludzi. Kilka kobiet.
– A nas nawet nie zadrapali! – Sir Guillaume triumfował. – Nie powinniśmy się zatrzymywać!
Spojrzał na swojego pracodawcę, ale człowiek w czerni nie zwracał na niego uwagi. Naraz kapitan genueńczyków wybełkotał coś, czym zaskoczył rycerza, który spodziewał się głośnego poparcia dla kontynuacji rajdu. Jednak jęk kusznika nie wynikał z braku entuzjazmu dla dalszej akcji. W jego piersi tkwiła białopióra strzała. Rozerwała kolczugę, przeszła przez kaftan jak szpilka przez podszewkę i zabiła kusznika niemal natychmiast.
Sir Guillaume rzucił się na ziemię, chwilę później następna strzała wbiła się w trawę obok niego. Hellequin chwycił włócznię i pobiegł w stronę plaży, podczas gdy rycerz pełzł na czworaka w kierunku kościelnego przedsionka.
– Kusznicy! – krzyczał. – Kusznicy!
Ktoś jednak podjął walkę.
Thomas słyszał krzyki i tak jak pozostała czwórka rzucił się do drzwi kościoła, aby zobaczyć, co się dzieje. Jeszcze nie doszli do drzwi, a już widzieli uzbrojonych ludzi w kolczugach i ciemnoszarych hełmach zbliżających się na tle poranka do cmentarza.
Edward zatrzasnął wrota kościoła, narzucił belkę blokady na podpory i, żegnając się znakiem krzyża, wyszeptał:
– Słodki Jezu – cofnął się, gdy usłyszał uderzenia siekier we wrota.
– Daj mi to – rzekł, odbierając Tomowi miecz.
Chłopak pozwolił mu wziąć broń. Drzwi kościoła trzęsły się pod uderzeniami trzech lub czterech toporów rozrąbujących stare drewno. Wieśniacy zawsze sądzili, że ich wioska jest za mała, aby ją najeżdżano. Ale dziś na oczach Thomasa drzwi świątyni były rozłupywane, chłopak wiedział, że napastnikami są Francuzi. Opowieści o takich napadach krążyły po całym wybrzeżu i dzisiaj wróg był tutaj, a kościół wypełniało echo uderzeń kruszących wrota.
Thomas był przerażony, ale nie zdawał sobie z tego sprawy. Wiedział tylko, że musi uciec z kościoła. Podbiegł do ołtarza, szybko się na niego wspiął, zgniótł przy tym prawą nogą srebrny kielich i strącił go z ołtarza. Wdrapał się na parapet wielkiego wschodniego okna i uderzył w żółte płytki. Wybił je, szczątki posypały się na podwórzec kościelny. Widział ludzi w czerwonych i szarych kurtkach mijających karczmę – nikt nie zwrócił na niego uwagi, gdy przeskakiwał przez okno. Pobiegł do rowu, podarł ubranie, gdy przedzierał się przez kolczasty żywopłot porastający brzegi. Przebiegł ścieżkę i przeskoczył przez parkan ojcowskiego ogrodu. Podbiegł do drzwi kuchennych i zaczął w nie walić pięściami, jednak nikt nie odpowiadał.
W tym momencie bełt z kuszy wbił się w nadproże drzwi, ledwie parę cali od jego głowy. Chłopak skulił się gwałtownie i chyłkiem pomknął przez pole fasoli w kierunku stajni, gdzie jego ojciec trzymał konie. Nie było czasu na ratowanie przestraszonych zwierząt, zamiast tego Thomas wdrapał się na stertę siana, gdzie ukrył swój łuk i strzały. Niedaleko od stajni jakaś kobieta przeraźliwie krzyczała, psy szczekały dziko. Francuzi głośno wyli, wyważając drzwi kolejnej chałupy. Chwycił łuk i kołczan ze strzałami, rozerwał strzechę pomiędzy krokwiami, przecisnął się przez otwór i wskoczył do sadu sąsiada.
Biegł, jakby diabeł deptał mu po piętach. Pocisk z kuszy głucho wbił się w murawę obok, gdy biegł w stronę wzgórza Lipp. Dwóch kuszników genueńskich podążało w jego kierunku, ale Tom był młody, wysoki, silny i szybki. Biegł w górę poprzez pastwisko upstrzone pierwiosnkami i stokrotkami.
Przeskoczył przez płot zamykający dziurę w żywopłocie i skręcił ku grzbietowi wzgórza. Dotarł do skraju lasu na szczycie pagórka i rzucił się na ziemię, aby złapać oddech po długim biegu. Leżał na łączce wypełnionej zapachem dzwoneczników. Nasłuchiwał, czy ktoś go nie ściga. Ale poza owcami z pastwiska niczego nie słyszał. Kusznicy zrezygnowali z pościgu.
Leżał przez dłuższy czas, aż w końcu zdecydował się na powrót na szczyt wzgórza, skąd obserwował ucieczkę jakiejś starej kobiety i dzieci biegnące ku sąsiedniemu wzgórzu. Uciekały na północ i bez wątpienia ostrzegą sir Gilesa o tragedii w wiosce. Thomas nie przyłączył się do nich, lecz obrał drogę w dół wzgórza, w kierunku kępy leszczyn, skąd mógł obserwować umierającą osadę.
Najeźdźcy przenosili zrabowane rzeczy do czterech łodzi zakotwiczonych na żwirowej plaży. Pierwsza strzecha właśnie zapłonęła. Dwa zabite psy leżały na drodze, obok całkiem nagiej kobiety, którą brało w obroty kilku Francuzów unoszących właśnie swoje kolczugi. Chłopak przypomniał sobie, że całkiem niedawno temu brała ślub z rybakiem, którego pierwsza żona zmarła na gorączkę połogową. Była taka skromna i szczęśliwa, a teraz, kopnięta w głowę przez jednego z Francuzów, zwinęła się w kłębek z głośnym zawodzeniem. Thomas widział również Jane – dziewczynę, która prawdopodobnie była z nim w ciąży, jak ciągnięto ją w kierunku łodzi.
Z zawstydzeniem pomyślał o tym, że nie będzie musiał tłumaczyć się ojcu z ostatnich nowin. Coraz więcej gospodarstw płonęło, w miarę jak Francuzi obrzucali je pochodniami. Chłopak zerkał na gęsty dym, gdy biegł przez leszczynowe zarośla do miejsca, gdzie kwitnący głóg tworzył białą gęstwinę i dobrze go skrywał. Tam napiął swój łuk.
Był to najlepszy łuk, jaki kiedykolwiek zrobił. Wystrugany ze stewy, którą morze wyrzuciło na brzeg z rozbitego w zatoce statku. Fale wyrzuciły na plażę dwanaście podobnych belek, łowczy sir Marriotta stwierdził, że to włoski cis, najładniejsze drewno, jakie kiedykolwiek widział. Thomas sprzedał jedenaście kawałków gęstego drewna w Dorchester, a jeden, najlepszy, zatrzymał dla siebie. Żłobił go i parzył końcówki drzewca, aż uzyskał lekki łuk wygięty w kierunku przeciwnym do układu włókien drewna. Potem zabrał się do malowania broni mieszaniną sadzy i oleju lnianego. Gotował miksturę w kuchni matki w dniach, gdy ojciec był poza domem i nie mógł się dowiedzieć, co robi jego syn. Uskarżał się co prawda nieraz na smród unoszący się w kuchni, jednak matka Toma twierdziła wtedy, że to pewnie zapach mikstury do trucia szczurów. Łuk musiał być pomalowany, aby powstrzymać wysychanie drewna, w przeciwnym wypadku materiał stawał się kruchy i pękał pod wpływem naprężeń wywołanych naciąganiem cięciwy. Farba wyschła i uzyskała głęboko złoty kolor, tak jak łuki wytwarzane przez dziadka Toma w Weald. Chłopak chciał jednak uzyskać jeszcze ciemniejszą barwę, dalej wcierał więc sadzę w drewno, aż odcień stał się tak ciemny, jak drzewce włóczni świętego Jerzego. Na końce łuku założył rogowe nakładki z nacięciami, o które miały być zaczepione pętelki cięciwy. Cięciwę zrobił ze splecionych włókien konopnych nasączonych klejem kostnym. Następnie miejsce zakładania strzały na cięciwę wzmocnił dodatkowym oplotem z włókien. Ukradł ojcu parę monet i kupił w Dorchester groty do strzał. Ich promienie zrobił z jesionu, a lotki z gęsich piór. W ten wielkanocny poranek miał przy sobie dwadzieścia trzy strzały.
Thomas naciągnął cięciwę na łuk, sięgnął po białopiórą strzałę i popatrzył na trzech ludzi stojących obok kościoła. Byli dosyć daleko, lecz czarny łuk był najlepszą bronią, jaką kiedykolwiek zrobił i w jego wnętrzu drzemała straszliwa moc. Jeden ze zbrojnych miał zwykłą kolczugę, drugi czarny płaszcz, natomiast trzeci ubrany był w zielono-czerwoną kurtkę. Tom domyślał się, że ten kolorowo ubrany jest przywódcą najeźdźców. Dlatego musi umrzeć.
Lewą ręką naciągnął łuk. Był przestraszony i czuł suchość w gardle. Wiedział, że może strzelać, obniżył ramię, zmniejszył naciąg cięciwy. Pamiętaj, mówił do siebie, czego się nauczyłeś. Łucznik nie celuje, on zabija. Wszystko ma w głowie, ramionach i w pewnym oku i nie ma dla niego różnicy pomiędzy zabijaniem ludzi a strzelaniem do saren. Naciągnąć i puścić cięciwę, tylko tyle, znał to od dziesięciu lat. Ruch ten był dla niego tak naturalny jak oddychanie i tak płynny jak nurt wody w strumieniu. Patrz i strzelaj, nie myśl. Naciągnij cięciwę i niech Bóg prowadzi strzałę.
Dym nad Hookton gęstniał. Thomas czuł niezmierny gniew, który przeradzał się w wisielczy humor. Lewą rękę pchnął lekko do przodu, prawą zaś zupełnie wyprostował, nie spuszczając z oczu zielono-czerwonej kurtki. Zwolnił cięciwę, gdy znalazła się tuż obok jego prawego ucha.
Pierwszy raz Thomas z Hookton strzelał do człowieka. Wiedział, że to dobry strzał, gdy tylko posłał strzałę, a łuk nawet nie zadrżał. Pocisk pomknął parabolą ze wzgórza w dół i uderzył w kolorową kurtkę mocno i głęboko. Tom natychmiast wystrzelił drugą strzałę. Człowiek w kolczudze padł na ziemię, a potem rzucił się do przedsionka kościoła. Trzeci z mężczyzn chwycił włócznię i uciekł w stronę morskiego brzegu, znikając w dymie.
Thomasowi pozostało dwadzieścia jeden strzał. Trzy na cześć Trójcy Świętej, pomyślał, a pozostałe na każdy rok jego życia, które teraz było w niebezpieczeństwie, bo prawie dwunastu kuszników ruszyło w kierunku wzgórza, z którego wypadły strzały. Posłał trzeci pocisk i zanurkował w leszczyny. Nagle poczuł w sobie radość, wypełniło go poczucie mocy i satysfakcji. W momencie, gdy pierwsza strzała wspinała się po niebie, już wiedział, że nie chce niczego więcej od życia. Był łucznikiem. Dla chłopaka, który odkrył swoje powołanie, Oxford przestał się liczyć. Niemal skakał, biegnąc w górę wzgórza. Pociski z kusz, rozrywając liście leszczyn, wydawały głęboki, prawie dudniący odgłos. Przebiegł przez szczyt wzgórza, odbiegł kilka jardów na zachód, lecz zawrócił na szczyt. Wystrzelił następną strzałę, odwrócił się i znowu ruszył biegiem.
Tom prowadził z genueńczykami taniec śmierci – ze wzgórza do żywopłotów, wzdłuż ścieżek, które znał od dzieciństwa. A oni jak głupcy podążali za nim, duma nie pozwalała im przyznać się do porażki. Bo tę potyczkę przegrali.
Zobacz także:
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...