"Hellequin. Jeźdźcy z piekieł" - drugi fragment

Autor: Bernard Cornwell Redaktor: Sienio

Dodane: 04-12-2008 09:14 ()


Współpraca z IW Erica zaowocowała kolejnym fragmentem książki Bernarda Cornwella "Hellequin. Jeźdźcy z piekieł".

 

 

Cenną relikwią w Hookton była włócznia. Naprawdę wielka broń, z drzewcem grubym jak męskie ramię i długim jak dwóch ludzi. Wykonano je z jesionu tak starego, że nikt nie był w stanie określić jego wieku. Czas wygiął poczerniałe drewno zakończone ostrzem, które wykonano nie z żelaza czy stali, lecz ze zmatowiałego srebra, klinem zwężającego się w szpikulec. Drzewce nie miały wybrzuszenia, które ochroniło trzymającą dłoń; były gładkie jak oszczep do poganiania wołów.

 

Ale to z pewnością była broń. I to broń niezwykła. Relikwią była włócznia, którą święty Jerzy pokonał smoka. Angielska włócznia, bo Jerzy jest przecież świętym Anglików. Tak wielki skarb wisiał pod dachem kościoła w takiej dziurze jak Hookton.

Wśród prostego ludu było wielu, którzy twierdzili, że to nie jest broń świętego Jerzego, ale Tom ich nie słuchał. Lubił wyobrażać sobie tumany kurzu wzbijane końskimi kopytami i smoczy oddech pełen piekielnych płomieni, przed którymi cofa się bohaterski jeździec. Światło słoneczne, jasne jak skrzydła anielskie, otaczało hełm świętego. Wyobrażał sobie smoczy ryk, wywijanie smoczego ogona pełnego haczykowatych ostrzy, rżącego z przerażenia konia. I widział w myślach świętego prostującego się w strzemionach, by przez pancerne łuski potwora zadać cios prosto w jego serce. Pisano, że w tej chwili ryk smoka dobiegł niebios i zwierz, krwawiąc, zdechł. Potem pył opadł, smocza krew wsiąkła w piasek pustyni, zaś święty Jerzy wyciągnął ze smoczego ciała włócznię, która w końcu trafiła do rąk ojca Ralfa. Tylko w jaki sposób? Kapłan nigdy nie chciał powiedzieć. I teraz wisiała tam, wielka i czarna, zaprawdę smoczych rozmiarów.

Thomas obudził się na dźwięk kogucich pień, spostrzegł, że kosztowne świece wypaliły się niemal do końca. Szare światło wypełniało okno ponad białym ołtarzem. Kiedyś ojciec Ralf obiecał mieszkańcom wsi, że wypełni kamienną ramę okna kolorowymi szkiełkami ukazującymi walkę świętego Jerzego ze smokiem. Niestety, do dzisiaj okno wypełnione było tylko rogowymi płytkami, które przepuszczały światło koloru świńskiego moczu.

Tom wstał, by opróżnić pęcherz, i wtedy usłyszał pierwsze przeraźliwe krzyki dobiegające ze wsi. Wielkanoc nadeszła, Chrystus zmartwychwstał, a na brzegu wylądowali Francuzi.

Najeźdźcy nadpłynęli na czterech łodziach z Normandii, niesieni nocnym zachodnim wiatrem. Przewodził im sir Guillaume d’Evecque, Sieur d’Evecque. Był wojownikiem, który sezonowo walczył z Anglikami we Flandrii i Gaskonii, dwa razy poprowadził wyprawy na południowe wybrzeża Anglii, przywożąc mnóstwo wełny, srebra, żywego inwentarza i kobiet. Żył na Wyspie Świętego Jana, niedaleko Caen, w pięknym kamiennym domu i zyskał sławę jako rycerz morza i lądu. Miał około trzydziestu lat, zmierzwione włosy i brodę.

Niewątpliwie było to miejsce bez znaczenia, w którym trudno spodziewać się jakiejkolwiek zdobyczy, ale na tę wyprawę sir Guillaume’a wynajęto i nie musiał się martwić o jej niepowodzenie. Podpisany i opieczętowany kontrakt dawał mu tysiąc liwrów zapłaty oraz wszystko, co zdoła zrabować w wiosce. Pierwsze sto liwrów zostało już wypłacone, pozostała kwota znajdowała się w depozycie u brata Martina z opactwa Abbaye aux Hommes w Caen. Aby otrzymać resztę pieniędzy, należało przypłynąć do Hookton i zrabować, co się da, z wyjątkiem kościoła, który sir Guillaume miał pozostawić człowiekowi płacącemu za tak szczodry kontrakt.

Człowiek ów stał w pierwszej łodzi obok sir Guillaume’a. Był młodym mężczyzną, przed trzydziestką, czarnowłosym, rzadko się odzywał i jeszcze rzadziej uśmiechał. Na kosztowną kolczugę sięgającą aż do kolan narzucił czarny płaszcz bez żadnych odznak. Sir Guillaume zgadywał, że był szlachetnie urodzony, wskazywała na to jego arogancja i pewność siebie. Na pewno nie był normandzkim szlachcicem, sir Guillaume znał tych ludzi. Wątpliwe też było, by pochodził z Alençon lub Maine, gdzie rycerz bywał dosyć często. Kolor skóry młodzieńca wskazywał raczej na pochodzenie znad Morza Śródziemnego, może z Langwedocji, tam wszyscy są wściekli. Sir Guillaume nawet nie znał jego imienia.

– Niektórzy nazywają mnie Hellequinem – odpowiedział, gdy sir Guillaume zapytał go o to.

– Hellequinem? – rycerz powtórzył imię i uczynił znak krzyża, bo brzmiało niczym wyzwanie. – Masz na myśli Harlequinem?

– Harlequini są we Włoszech – odparł człowiek. – To zresztą nie ma znaczenia.

I uśmiechnął się tak, że sir Guillaume zdecydował się nie okazywać zdziwienia.

Mężczyzna zwący siebie Hellequinem wpatrywał się w tajemniczy brzeg, na którym powoli ukazywała się przysadzista kościelna wieża, rzędy dachów i plamy dymu z ognisk solarni.

– Czy to jest Hookton? – spytał.

– On tak mówi – odrzekł sir Guillaume, wskazując głową sternika.

– Niech Bóg się nad nimi zlituje – rzekł mężczyzna.

Dobył miecza, chociaż do brzegu było jeszcze pół mili. Genueńscy kusznicy, wynajęci na ten rajd, przeżegnali się i naciągnęli cięciwy kusz, sir Guillaume nakazał wciągnąć na maszt swój sztandar. Na niebieskiej fladze widniały trzy żółte sokoły z rozpostartymi skrzydłami i rozcapierzonymi pazurami gotowymi pochwycić zdobycz. Rycerz czuł już zapach dymu, słyszał pianie kogutów.

Cztery łodzie uderzyły o kamienisty brzeg.

Sir Guillaume i Hellequin wyszli na brzeg pierwsi, za nimi ruszyli genueńczycy, działający z zawodową zręcznością. Ich dowódca skierował oddział prosto przez wieś, chcąc zablokować dolinę za nią, gdyż wieśniacy mogli tamtędy uciec z dobytkiem. Pozostali ludzie sir Guillaume’a skierowali się do domostw, marynarze zostali zaś przy łodziach.

To była długa, chłodna, niespokojna noc, ale teraz nadchodziła nagroda. Czterdziestu zbrojnych najechało Hookton. Nosili stalowe hełmy i kolczugi narzucone na skórzane tuniki, uzbrojeni byli w topory, miecze i włócznie i ruszyli, aby rabować. Większość weteranów sir Guillaume’a świetnie widziała, co ma robić. Należy mocnym kopnięciem rozwalić słabe drzwi wieśniaczej chałupy i zabić mężczyzn. Kobiety niech krzyczą, najważniejsze, żeby zabić mężczyzn, nim spróbują podjąć walkę. Niektóre kobiety uciekają, nie szkodzi, zatrzymają je genueńscy kusznicy, którzy obstawili wszystkie drogi ucieczki. Kiedy mężczyźni zostaną wybici, można zacząć rabunek. Niestety, daje to wieśniakom trochę czasu na ukrycie cennych dla nich rzeczy. Dlatego trzeba zerwać strzechy z dachów, sprawdzić studnie i zerwać podłogi. Jednak dzięki zaskoczeniu większość dobytku pozostaje na wierzchu. W niektórych domach znaleziono niewielkie ilości srebrnych monet, w jednym, należącym do księdza, natrafiono na skarb – srebrną tacę, świeczniki i dzban. Znaleziono tam też kilka wełnianych ubrań, rzeźbione łoże oraz przyzwoitego konia w stajni. Sir Guillaume popatrzył na siedemnaście ksiąg, ale zdecydował, że nie są warte zachodu potrzebnego do rozbicia zamków z brązu zamykających skórzane okładki. Pozostawił je, by spłonęły wraz z ograbionym domostwem.

Musiał zabić gospodynię księdza. Sir Guillaume nie był przeczulony na punkcie zabijania kobiet, ale ich śmierć nie przynosiła chwały. Nie było w takim mordzie nic odważnego, jednak gospodyni księdza nie chciała pogodzić się ze swym losem i próbowała walczyć. Zaatakowała żołnierzy rożnem, wyzywała ich od sukinsynów i diablich pomiotów, więc w końcu rycerz ciął ją mieczem.

– Głupia suka – rzekł, przechodząc nad jej ciałem. Dwie ładne szynki wędziły się w kominie.

– Zdejmijcie je – rzekł do żołnierzy, pozostawiając im przeszukiwanie domu. Sam zaś udał się w stronę kościoła.

Ojca Ralfa obudziły krzyki parafian, szybko założył więc sutannę i pobiegł do kościoła. Ludzie sir Guillaume’a nie zwracali na niego uwagi, dopóki nie zaczął się z nimi szarpać w kościele. Wtedy nadszedł Hellequin i nakazał wojakom przytrzymać księdza. Ci chwycili go za ręce i unieruchomili przed wielkanocnym ołtarzem.

Hellequin wyciągnął miecz w stronę kapłana i rzekł:

– Książę, panie mój.

Ojciec Ralf zamknął oczy, być może modląc się, chociaż wyglądało to bardziej na rozdrażnienie. Następnie otworzył oczy i spojrzał na przystojną twarz Hellequina.

– Jesteś synem mojego brata – stwierdził głosem pełnym żalu.

– Prawda.

– Co z twoim ojcem?

– Nie żyje, podobnie jak wasz ojciec – odpowiedział Hellequin.

– Wieczne odpoczywanie racz im dać, Panie – rzekł kapłan poważnie.

– Kiedy ty będziesz martwy, stary człowieku, ja zostanę księciem i nasza rodzina się odrodzi.

Ojciec Ralf, lekko się uśmiechając, potrząsnął głową i spojrzał w górę, na włócznię.

– Źle robisz – rzekł. – Jej moc jest przeznaczona dla prawych ludzi. Nie będzie służyć takiemu plugawemu złu jak ty.

W tym momencie kapłan wydał dziwny, miaukliwy okrzyk. Spojrzał w dół, na swój brzuch przebity mieczem bratanka. Próbował coś powiedzieć, ale nie zdołał, nogi ugięły się pod nim. Zbrojni uwolnili go. Upadł obok ołtarza z olbrzymią plamą krwi na sutannie.

Hellequin wytarł miecz w poplamiony winem obrus ołtarza i rozkazał jednemu z ludzi sir Guillaume’a znaleźć drabinę.

– Drabinę? – spytał zdziwiony żołnierz.

– Przecież kryją dachy strzechą, muszą mieć drabiny. Znajdź jakąś – Hellequin schował miecz i zaczął się wpatrywać we włócznię św. Jerzego.

– Rzuciłem na nią klątwę – wyszeptał niewyraźnie ojciec Ralf. Twarz miał trupio bladą, umierał, ale jego głos brzmiał niezwykle spokojnie.

– Twoja klątwa martwi mnie tak, jak pierdnięcie służącej z tawerny – Hellequin rzucił świeczniki w kierunku żołnierzy, a następnie wygarnął płatki hostii z glinianej misy i włożył je do ust. Podniósł misę do góry, uznał, że jest bez wartości, i odstawił ją na ołtarz.

– Gdzie jest wino? – spytał ojca Ralfa.

Ojciec Ralf potrząsnął głową.

Calix meus inebrians1 – odrzekł.

Hellequin wybuchnął śmiechem. Ojciec Ralf zamknął oczy, ból ścisnął mu trzewia.

– Mój Boże – westchnął.

Arlekin pochylił się nad wujem.

– Czy cię boli?

– Niczym ogień – odparł ojciec Ralf.

– Spłoniesz w piekle, mój panie – odrzekł Hellequin. Patrzył, jak ksiądz zaciska dłonie na brzuchu, pragnąc powstrzymać krwawienie. Oderwał ręce kapłana od rany i potężnie kopnął leżącego w żołądek. Ojciec Ralf stracił oddech i zwinął się z bólu.

– Prezent od rodziny – syknął Hellequin i odwrócił się, bo właśnie wnoszono drabinę do kościoła.

Wieś wypełniał wrzask, większość kobiet i dzieci była żywa, lecz ich dzień sądu właśnie się rozpoczął. Wszystkie młodsze kobiety zostały zgwałcone. Te ładniejsze, w tym Jane, zabierano do łodzi, aby wywieźć je do Normandii, gdzie miały zostać dziwkami lub żonami zbrojnych sir Guillaume’a. Jedna z kobiet przeraźliwie krzyczała, jej dziecko zostało w płonącym domu. Żołnierz nie rozumiał, o co jej chodzi, uderzył ją, by była ciszej, a potem pchnął w ręce marynarza. Ten przewrócił ją na kamienie i zadarł jej spódnicę. Łkała żałośnie, patrząc na płonący dom.

 

 

 

1 Mój kielich jest przeobfity (Ks. Psalmów 23:1-6, Biblia Tysiąclecia).

 

 

 

Zobacz także:

Pierwszy fragment "Hellequina. Jeźdźcy z piekieł"

Konkurs - "Hellequin. Jeźdźcy z piekieł"


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...