"Wilcze Dziedzictwo: Przeznaczona" - fragment

Autor: Paragon Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 25-11-2008 17:47 ()


 

Magda Parus

 

Wilcze dziedzictwo: Przeznaczona

 

 

Rozdział 2

 

 

– Ale cię wzięło – mruknął Alberto, kiedy zbliżali się do wjazdu na autostradę.

 

Włoch prowadził, a Colin w zamyśleniu spoglądał na nieciekawy krajobraz za szybą. Że też musiała mieszkać w okolicy prawie pozbawionej drzew, a latem niewątpliwie zbyt gorącej dla członka społeczności. Pieprzony Antoine. Celowo przywlókł ją w tak nieprzyjemne miejsce. Karał ją za to, kim była.

 

– Proszę? – spytał Colin, reagując z opóźnieniem na uwagę towarzysza.

 

– Nie udawaj głupiego.

 

Czyżby jego zauroczenie Tin aż tak bardzo waliło po oczach?

 

– Nie bój się – warknął Colin, poprawiając się na siedzeniu. – Pamiętam twoje cenne nauki.

 

Pamiętał, a jakże. Co z tego, że jedynie udawał łowcę? Jako buntownik zadzierający z organizacją tym bardziej nie powinien się z nikim wiązać, wiedział o tym i bez protekcjonalnych wykładów Włocha. Mimo to nie potrafił odegnać wspomnienia jej nieprawdopodobnie błękitnych oczu. Brzmienia głosu. Poczucia bliskości, które napełniło go takim spokojem.

 

Jeszcze rankiem sądził, że jego życie odmieniła tamta krótka rozmowa z Udonem, kiedy to dowiedział się, że stryj, jego mentor, drugi ojciec – czy też ojciec, jakiego Colin zawsze pragnął mieć – całymi latami go okłamywał. Tamta rozmowa oraz wybór, którego Colin wkrótce potem dokonał: decyzja o porzuceniu spokojnego bytowania w społeczności, złamaniu reguł i wyruszeniu na poszukiwanie siostry.

 

Ujrzawszy Tin, pojął, że prawdziwa przemiana w jego życiu nastąpiła dopiero dzisiaj. W jednej chwili poczuł się tak, jakby przed spotkaniem z nią istniał tylko w połowie. Nawet Emily, jego bezbronna siostrzyczka, witająca każdy poranek z nadzieją, że tego właśnie dnia starszy brat przybędzie, żeby wyrwać ją z łap bezwzględnych kapłanów, nagle zaczęła wydawać się Colinowi obca i nieważna.

 

Cholera, czy taka reakcja na poznanie jakiejś suczki należała do normalnych? Colin zacisnął zęby. Przez moment miał chęć dać sam sobie po mordzie za nazwanie Tin „suczką”. No właśnie... Dotąd nie uważał tego określenia za obraźliwe.

 

Co za dziwaczny zbieg okoliczności. Colin miesiącami bezowocnie włóczy się po Europie, a kiedy wreszcie trafia na nieświadomego, kiedy wreszcie zyskuje szansę nawiązania kontaktu ze strażą, która zaprowadziłaby go do tutejszego lidera, ten zaś do kapłanów, na jego drodze pojawia się Alberto, otumania go bzdurnymi teoriami, po czym wiezie prosto do Tin. Tin, przy której poszukiwania siostry wydają się Colinowi nagle niepotrzebną stratą czasu.

 

Czy Alberto pracował dla organizacji? Racja, Colin zadawał sobie to pytanie nie po raz pierwszy i zdążył już odpowiedzieć na nie przecząco. Teraz jednak zaistniały nowe okoliczności.

 

Tylko skąd by wiedzieli, że przeczucie tak uparcie nakazywało Colinowi czekać właśnie na Tin? Przecież w jej przypadku nie chodziło o przekonujące, dobrze zamaskowane kłamstwo. Przeczucia nie dało się oszukać, a Colin jeszcze niczego w życiu nie był tak pewien, jak tego, że znalazł tę właściwą kobietę. No ale... taki zbieg okoliczności? Tyle razy powtarzał sobie, żeby nigdy, przenigdy nie wierzyć...

 

– A co z przeznaczeniem?

 

– Słucham? – Colin spojrzał nieprzytomnym wzrokiem na Alberta.

 

– Do diabła, Vernon, to przestaje mnie bawić – wypluł gniewne słowa Włoch. – Mówię o poważnych sprawach! Daj wreszcie spokój tej przeklętej spódniczce. Antoine nie dopuści, żeby jego córka związała się z łowcą. – Ton jego głosu nieco złagodniał. – A ty sam chyba także zdajesz sobie sprawę, że najlepiej przysłużysz się dziewczynie, jeśli o niej zapomnisz.

 

Colin nadal patrzył na towarzysza nieco oszołomiony. Jak ostatni kretyn, bo przecież wiedział, że to nie Alberto zmącił tok jego rozmyślań. Tamtego głosu Colin nie pomyliłby z żadnym innym.

 

Po prostu go zaskoczyła. Owszem, nie tak dawno sam odgadywał słowa, które dopiero miały opuścić jej usta, ale wtedy stali twarzą w twarz. Nie spodziewał się, że tego rodzaju kontakt będzie możliwy na odległość.

 

I nagle wcale nie był pewien, czy ten układ mu się podoba.

 

– Zresztą, może powinieneś przelecieć tę panienkę – ciągnął tymczasem Alberto. – Kilka ruchanek i sam dojdziesz do wniosku, że smarkula niczym się nie wyróżnia. Za dziesięć lat przemieni się w złośliwego maszkarona, tak że przy ponownym spotkaniu pogratulujesz sobie, że się z nią nie związałeś. Boisz się, że Antoine gdzieś ci ją wywiezie, kiedy nas dwóch pochłonie sprawa kliniki? Niepotrzebnie. Zwróciłeś uwagę na jego samochód? Meble? Sprzęt? Pewno, niekiedy zamożni ludzie zadowalają się byle czym, ale na mój nos... Jaki z niego farmer? Pół życia uganiał się za zwierzyną, zdobywając pieniądze na różne szemrane sposoby. Kiedy córka zwaliła mu się na łeb, zapragnął zostać praworządnym obywatelem. Gdy jesteś łowcą, wydaje ci się, że nie ma nic prostszego, jak wieść zwykłe życie. Wymyślił sobie winnicę, choć o uprawie winorośli nie miał ni w ząb pojęcia. Gdy się patrzy z boku, to takie romantyczne zajęcie. Władował w tę mrzonkę wszystkie oszczędności, a bajka okazała się mało kolorowa. Jednego roku susza, drugiego chłodne lato, trzeciego zima stulecia, a kolejnego zaraza zżera zbiory. Ledwie człowiek spłaci jedne długi, nadciąga nowa katastrofa. Nie mają za co wyjechać. A rozstanie z nią także mu się nie uśmiecha, chociaż to już dorosła dziewczyna.

 

Colin słuchał towarzysza jednym uchem, skupiony na wzywaniu Tin. Jeśli usłyszała myśli, których do niej nie kierował, bez problemu powinna wychwycić jego wołanie. Niestety, nie reagowała.

 

Zapewne wyłącznie dzięki zaabsorbowaniu Colina próbami nawiązania telepatycznej łączności z Tin Alberto nie zakończył życia po paru pierwszych dosadnych zdaniach. Zanim dotarły one do świadomości Colina, Włoch przeszedł już do dalszych rozważań.

 

Nie, Colin nie martwił się, że Tin wyjedzie. Gdziekolwiek by się znalazła, zawsze ją odnajdzie. Trapił go natomiast fakt, że Włoch dostrzega nietypowość jej relacji z Antoine’em.

 

– Nie wyjadą nawet wówczas, gdy Antoine uzmysłowi sobie, że tamci mogą trafić do niego tropem Dirka – ciągnął Alberto. – Szybko przekona sam siebie, że kontaktując się z nim, Dirk zachował ostrożność, a zatem prawdopodobieństwo, że go namierzą, wydaje się minimalne. Zwłaszcza że powątpiewa w istnienie wilkołaczej organizacji, natomiast łatwo wyobrazi sobie, jak tuła się z córką po świecie bez środków do życia.

 

Ta sugestia poruszyła Colina. On nie powątpiewał w istnienie organizacji – i przekonał się już, do czego potrafi być zdolna. Tyle że jej zainteresowanie osobą Antoine’a miałoby sens wyłącznie w przypadku, gdyby organizacja faktycznie wykorzystywała klinikę do rozmnażania świadomych, a w tę teorię Colin nie uwierzy, dopóki nie ujrzy niepodważalnych dowodów.

 

Szkopuł w tym, że Dirk i Hintermann przypuszczalnie zginęli właśnie z powodu dociekań na temat działalności kliniki. Ktokolwiek odpowiadał za przeprowadzane tam eksperymenty – nieważne w tej chwili jakiej natury – konsekwentnie strzegł tajemnicy.

 

Colin zapragnął natychmiast wrócić do Tin. Super. Wróci i co jej powie? Że powinna rzucić wszystko i wyjechać, bo zdaniem pewnego szaleńca grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo?

 

Niemniej Alberto zdołał namierzyć Francuza, zatem tamtym również mogło się to udać. Colin wahał się, jak powinien postąpić. Za mało wiedział o sprawie. Przed chwilą Włoch zrobił mu przecież wykład na temat tego, dlaczego trzeba będzie solidnych argumentów, żeby nakłonić Antoine’a do wyjazdu. No właśnie, i znów Colin ulegał sugestiom Alberta...

 

***

 

– A oto i nasz słynny Alberto – mruknął Javier.

 

Colin podążył za jego wzrokiem, szczerze ciekaw przybysza. Włoch uchodził wśród towarzyszy za dziwaka, ponieważ zwykł był wygłaszać nieprawdopodobne teorie na temat zwierzyny. Sęk w tym, że kiedy Colin usłyszał próbki owych teorii, poważnie się zaniepokoił. Nie spotkał dotąd łowcy, który znalazłby się tak blisko prawdy o organizacji.

 

– Javier! – Alberto rozpostarł ramiona. – Stary druhu, co za przypadek! Ach, i poczciwy Michel!

 

– Zakładam, że faktycznym adresatem tych serdeczności jest otoczenie – stwierdził kwaśno Michel, podobnie jak Javier nie ruszając się z miejsca. Mówił po francusku. Nie miał problemów z rozumieniem angielskiego, jednak wolał się wypowiadać w rodzimej mowie.

 

– Ależ, przyjaciele, naprawdę szczerze mnie cieszy wasz widok – zapewnił entuzjastycznie Alberto. Pozostał przy angielskim, podstawowym języku komunikacji w środowisku europejskich łowców. – A któż to wam towarzyszy? – Włoch spojrzał na Colina.

 

– Poznaj Vernona, naszego amerykańskiego kolegę po fachu – powiedział z przekąsem Javier.

 

Colin przywykł już do takiego tonu. „Amerykański kolega Vernon” nie wzbudzał ciepłych uczuć u europejskich łowców. Parę lat temu właśnie Javier, wraz z Belgiem Janem, nieoficjalnym przywódcą grupy, wybrali się za ocean, żeby poznać metody pracy kumpli z branży. Nie spotkali się z ciepłym przyjęciem. Teraz zaś Colin płacił za zachowanie Stipe’a lub innego podobnego mu debila. Nie pomogło podkreślanie, że pochodzi z Kanady. Jak stwierdził Michel, skoro każdy mieszkaniec Europy jest Europejczykiem, Kanadyjczyk to Amerykanin, i nie ma o czym dyskutować.

 

Ci pieprzeni Europejczycy w ogóle na każdym kroku czepiali się Colina. Czy to nie przypadkiem Amerykanie wynaleźli pracę zespołową? I czy w związku z tym właśnie w Ameryce nie powinna ona osiągać maksimum możliwego w danej grupie zawodowej? Colin przyjechał do Europy z przekonaniem, że skoro współpraca między amerykańskimi łowcami układa się, delikatnie rzecz ujmując, nieszczególnie, to na starym kontynencie nie będzie mowy o tym, żeby jeden łowca zaakceptował obecność drugiego w promieniu pięćdziesięciu kilometrów. Tymczasem ci tutaj pracowali ramię w ramię, dzielili się zadaniami, wymieniali informacjami, a do tego zachowywali się, jakby łączyła ich dozgonna przyjaźń. Oni nawet wyszukiwali i szkolili nowych łowców!

 

W dodatku postawa Colina – mrukliwość, zamknięcie w sobie, unikanie rozmów na prywatne tematy – za oceanem wręcz ceniona, tutaj przysparzała mu kłopotów. Milczy? Widocznie ma coś do ukrycia. Mrukliwy? Zadziera nosa, cholerny Amerykaniec. I co, Colin miał się nagle przestawić? Podpadłby im jeszcze bardziej.

 

Odnosili się do niego chłodno lub z jawną wrogością. W gruncie rzeczy tak samo jak łowcy amerykańscy, tyle że tam takie zachowanie wobec towarzysza broni stanowiło normę, tutaj natomiast Colin czuł się napiętnowany jako odmieniec. A że faktycznie był odmieńcem...

 

– Ach! – zachłysnął się Alberto, potrząsając dłonią Colina. Trudno było wyczuć, co kryje się za tym wykrzyknikiem.

 

– Siądziesz z nami? Napijesz się czegoś? Czy też wpadłeś przelotem? – indagował z ironiczną uprzejmością Javier.

 

– Co cię do nas sprowadza, Vernonie? – zapytał Alberto, ignorując Hiszpana. Dosiadł się do ich stolika. – Tak, tak, rzeczywiście, Lothar wspominał o młodym Amerykaninie w naszym gronie. Jak ci się u nas podoba?

 

Colin wdał się w uprzejmą rozmowę z Włochem, jako że pragnął poznać nieco bliżej autora „niedorzecznych” teorii. Bardzo chciał usłyszeć je z pierwszej ręki, żeby się przekonać, czy facet znalazł się tak blisko prawdy, jak to wynikało z relacji pozostałych łowców. Przy okazji Colin zamierzał ustalić, jakie zdarzenia legły u podstaw owych teorii. Niewykluczone, że Alberto wiedział za dużo i należałoby... Zaklął w duchu. Znowu rozumował tak, jakby nadal pracował dla organizacji.

 

Jeśli nawet Włoch znalazł się w posiadaniu informacji niebezpiecznych dla społeczności, to co z tego? Nie Colinowi decydować, jakie należy podjąć działania. Alberto nie pojawił się na scenie znienacka, zatem ktokolwiek tutaj zajmował się infiltrowaniem środowiska łowców, bez wątpienia powiadomił organizację o potencjalnym zagrożeniu. Widocznie uznano, że Włoch jest nieszkodliwy.

 

– Pewnie nie wyrażali się o mnie zbyt pochlebnie? – zapytał Alberto, ruchem głowy wskazując Javiera i Michela, którzy pod pozorem chęci rozprostowania nóg rozpylali wykrywacz między nowymi gośćmi baru.

 

Colin wzruszył ramionami, starając się dać do zrozumienia, że opinia tamtych guzik go obchodzi. Byle zbyt szybko nie zrazić do siebie Włocha. Z opowieści łowców zapamiętał także i ten szczegół, że Alberto jest wyczulony na wszelką kpinę z jego osoby – dopatruje się jej nawet w komentarzach na temat pogody.

 

– Nieco powątpiewają w twoje teorie – odpowiedział ostrożnie Colin.

 

– Powątpiewają! – prychnął Alberto. – Uważają mnie za wariata. A wiesz, dlaczego? Ponieważ boją się prawdy. Nie chcą zaakceptować faktu, że cała ich szumna walka w obronie ludzkości to tylko zabawa dużych chłopców, której jedyny pożytek sprowadza się do dostarczania rozrywki im samym. Tak, tak. Każdy z nich gada o stracie, pozuje na ciężko doświadczonego przez los, ale w rzeczywistości lubi sobie postrzelać, lubi spotkania przy piwie, poczucie ponadnarodowej wspólnoty i własnej wyższości nad niewtajemniczonymi masami.

 

– Czemu zatem sam tu przyjechałeś? – podpuszczał go Colin. – Nie po to, żeby ustrzelić następną sztukę? I tym sposobem być może ocalić czyjeś życie?

 

– No właśnie, być może. – Alberto uśmiechnął się jowialnie. – Być może życie ludzkie, a być może kolejnego psa. Nie, mój drogi, strzelanie do płotek uważam za nonsensowne. Żeby nie nazwać takich działań dosadniej, szkodzeniem sprawie. Oni nie chcą przyjąć tego do wiadomości: że bardziej szkodzą, niż pomagają. Gdyby autentycznie zależało im na pokonaniu tych bestii, podpięliby delikwentowi urządzenie naprowadzające albo podsłuch, albo przynajmniej bacznie by go obserwowali, żeby dorwać tych, którzy ewentualnie nawiążą z nim kontakt. Słyszeliście w Stanach o wilkołakach świadomych swej drugiej natury i związanych z nią możliwości?

 

Pytanie zaskoczyło Colina. Skinął głową, zanim zdążył się zastanowić, czy nie lepiej by zrobił, odgrywając zdumienie. Z pozostałymi łowcami nie rozmawiał o cechach zwierzyny; w ogóle niewiele z nimi gadał, ograniczał się do słuchania, oni zaś w jego obecności nie podjęli tego tematu. Nie orientował się, do jakiego stopnia powszechna jest tu wiedza o świadomych – czy więc swoim potaknięciem nie wzbudził podejrzeń Alberta. Cóż, za późno.

 

Włoch nie wydawał się poruszony potwierdzeniem Colina. Od razu przystąpił do opisywania zadań straży. No, nie przedstawiał kropka w kropkę metod znanych Colinowi z praktyki, ale też tu, w Europie, straż mogła działać nieco inaczej niż za oceanem.

 

Alberto mówił teatralnym szeptem; niewątpliwie zamierzał przyciągnąć uwagę Javiera i Michela, którzy tymczasem wrócili do stolika. Obaj łowcy udawali zatopionych w rozmowie na tematy narciarskie, lecz mimo woli słuchali nielubianego towarzysza.

 

Wywody Włocha trzymały się kupy, tak więc Colina ogarniał coraz większy niepokój, że lada chwila Javier i Michel otwarcie okażą nimi zainteresowanie. Musiał ponownie przypomnieć sobie, że Alberto obraca się wśród łowców od wielu lat i nie raz już uraczył ich wiadomościami o świadomych i straży. Dlaczego nie dawali im wiary?

 

Colin niepotrzebnie się obawiał. Wraz z każdym słowem Alberta w dwóch pozostałych łowcach narastała wściekłość. Wreszcie wstali, żeby odbyć kolejną rundę z wykrywaczem, choć spokojnie mogliby poczekać z tym jeszcze pół godziny. A właściwie w ogóle sobie darować, jako że powietrze w barze aż zgęstniało od proszku. Gdyby nieświadomy tu wszedł, tak czy owak zacząłby kichać.

 

– Tak jak mówiłem – oznajmił z uśmiechem satysfakcji Alberto. – Prawda im nie w smak. Wolą się bawić gadżetami.

 

– Więc przyjechałeś tu, żeby dorwać... tę inteligentniejszą zwierzynę? – Colin o mały włos nie powiedział „świadomych”.

 

Owszem, Włoch sam przed chwilą mówił o „wilkołakach świadomych swej drugiej natury”, ale to jednak co innego. Colin nie potrafił sobie przypomnieć, jak określali świadomych w Stanach ci nieliczni łowcy, którzy dopuszczali ich istnienie. A Benson? A on sam, kiedy rozmawiał z Jackiem na ten temat? Psiakrew, nie pamiętał. Ale chyba stosował nomenklaturę organizacji, zbytnio się nad tą kwestią nie zastanawiając. Cóż, dał ciała, niemniej Jack Benson stanowił szczególny przypadek. Poza tym i tak nie żył. Przy Albercie zaś Colin powinien mieć się na baczności.

 

Swoją drogą, Włoch nawet pod względem stosowanego słownictwa odstawał od ogółu. Mimo wszystko dało się zaobserwować pewne podobieństwa między łowcami amerykańskimi i europejskimi: ani jedni, ani drudzy nie używali słowa „wilkołak”, chyba że tłumaczyli coś laikowi. Alberto natomiast wręcz się w nim lubował. Jakby podkreślał, że on jeden z całego towarzystwa nazywa rzeczy po imieniu.

 

– Właśnie. – Włoch znów uśmiechnął się promiennie. – Taki przypadek po prostu nie mógł umknąć ich uwagi. Niewykluczone, że już dotarły do naszego pożeracza psów i zdołały go zneutralizować, co by niestety oznaczało, że przyjechałem na darmo. Ale trzeba się chwytać każdej szansy.

 

W ostatniej dekadzie stycznia lokalna prasa doniosła o zagadkowym zgonie rasowego psa, inteligentnego, sympatycznego, nieszkodliwego stworzenia, z którym pewna rodzina zawitała do Valmorel na zimowe wakacje, ponieważ dzieciak nie chciał się rozstać z ulubieńcem.

 

Rozpacz dziecka uznano za chwytliwy temat, zwłaszcza gdy towarzyszyło jej intrygujące pytanie o bezpieczeństwo przybywających w te okolice turystów. Obiecujący materiał wypadało rozwinąć i podkoloryzować, tak więc jakiś dziennikarz dogrzebał się informacji o innym rozszarpanym zwierzęciu, kozicy, znalezionej w pobliżu trasy narciarskiej dokładnie miesiąc wcześniej. Wówczas nikt się nie przejął tym przypadkiem: jedno dzikie zwierzę padło ofiarą drugiego, zapewne wilka, jako że populacja tych drapieżników w Alpach Francuskich stałe rosła. Śmierć pięknego rodowodowego briarda silniej podziałała na ludzką wyobraźnię. Obecnie podejrzenia nadal skupiały się na wilku, przypisywano mu wszakże coraz to bardziej przerażające cechy. Pozostawało czekać, aż kogoś uderzy dziwna zbieżność obu ataków z pełnią księżyca.

 

Naturalnie łowcy zwrócili uwagę na ten ostatni szczegół. Zgodnie z panującymi w cholernej Europie zwyczajami, ten, który pierwszy natknął się na artykuł, natychmiast powiadomił kolegów. Uzgodniono, kto pojedzie do Valmorel, bo choć przypadek zapowiadał się obiecująco, należało pozostawić siły także na innych frontach.

 

Colina, jakżeby inaczej, nie zaproszono do udziału w akcji. Znalazł artykuł na stronie internetowej łowców (tak, psiakrew, mieli nawet własną stronę, gdzie zamieszczali przetłumaczone na angielski informacje prasowe z różnych krajów Europy, dzięki czemu każdy był na bieżąco) i pojawił się w Valmorel z własnej inicjatywy, dzień później niż ostatni z pięcioosobowej grupy oddelegowanej do tego zadania.

 

Przybył pod wieczór. Przez tętniące życiem centrum, Le Bourg, przewijały się tłumy, zrezygnował więc z szukania łowców na węch i przystąpił do przeglądu barów, na szczęście niezbyt licznych. W drugim natknął się na Javiera i Michela – kiedy tylko otworzył drzwi, intensywna woń wykrywacza poinformowała go, że trafił właściwie.

 

Jak mógł się spodziewać, ci dwaj powitali go bez entuzjazmu. Colin najchętniej ruszyłby dalej, na poszukiwanie Jana, najrozsądniejszego faceta w tym gronie, nie chciał jednak dostarczać draniom satysfakcji. Atmosfera przy stoliku stawała się coraz bardziej napięta. Przybycie Alberta rozładowało sytuację – siły się wyrównały, Javier i Michel znaleźli się wręcz w odwrocie. Choćby z tego powodu Colin zamierzał jak najdłużej pielęgnować świeżo nawiązaną znajomość.

 

– Niestety, trzeba się także liczyć z ewentualnością, że nikt z wilkołaczych służb nie zjawi się w Valmorel – ciągnął tymczasem Alberto. – Jeśli Jan i reszta tej bandy zawitali tu jako pierwsi, tamci mogą się wycofać. Prędzej wystawią jedną sztukę na odstrzał, niż sprowokują łowców do postawienia sobie paru istotnych pytań.

 

– Służb? – powtórzył Colin. – Zakładasz, że są na tyle zorganizowane, żeby aż posiadać wyspecjalizowane służby?

 

– A o czym mówię od godziny? – zirytował się Włoch, stanowczo zbyt mocno w stosunku do wagi pytania.

 

– Nie, no myślałem po prostu... że chodzi o kilka rozgarniętych osobników, które starają się... – łagodził nieskładnie Colin.

 

– Jasne, że są zorganizowane – przerwał mu z pasją Alberto. – Lepiej, niż się wam wszystkim wydaje! Życie w ukryciu wymusiło na nich określone rozwiązania, dopracowywane przez lata. Do mistrzostwa opanowały sztukę kamuflażu! I znajdują się wszędzie. Nasz prostoduszny Jan uważa, że łowcy także są zorganizowani. Grupa dzielnych wojów, wspierana przez zaplecze typków, którzy marzą o zemście, byleby nie musieli w tym celu wchodzić do ciemnego lasu. Śmiechu warte! Kombinowanie gotówki, lewych papierów czy broni stanowi zaledwie namiastkę tego, co potrafi wróg. Właśnie przez takie myślenie wilkołaki rosną w siłę. Ich przeciwnicy to idioci, za nic mający wszelką logikę. Przymykają oczy na niepodważalne fakty, byle na ich wizerunku dzielnych obrońców ludzkości nie powstała najmniejsza skaza.

 

No tak, Colin stopniowo pojmował, dlaczego pozostali łowcy nie darzą Włocha nadmierną sympatią. Bacznie przyjrzał się rozmówcy, wsłuchując się w ton jego głosu, tętno, oddech, dyskretnie wciągając w nozdrza jego woń. Tego rodzaju teksty zrażały łowców do teorii Alberta. Dlaczego więc Włoch je wygłaszał, zamiast ograniczyć się do rzeczowych argumentów? Jakby wręcz starał się zniechęcić pozostałych do wiary w wilkołaczą organizację. Czyżby Colin wreszcie spotkał świadomego, oddelegowanego przez organizację do infiltracji środowiska łowców?

 

W Ameryce groźba tego, że niechętni sobie nawzajem łowcy zasiądą do dyskusji i drogą wymiany informacji ustalą, że walczą z doskonale zorganizowanym przeciwnikiem, wydawała się znikoma, nie zachodziła więc potrzeba wprowadzania zamętu w ich szeregach – choć przecież niektórzy, jak Jack Benson, i tak docierali niebezpiecznie blisko prawdy. W Europie, gdzie każdy łowca dzielił się z kolegami swymi obserwacjami i przemyśleniami, tego rodzaju ingerencja stawała się koniecznością. Alberto niby otwierał innym oczy, ale że przy tej okazji nieustannie ich obrażał, wzbudzał w łowcach negatywne nastawienie zarówno do siebie, jak i swoich teorii. Krzywili się na twierdzenia, że zwierzyna działa w sposób planowy, gdyż akceptując je, uznaliby za prawdziwe także wszystkie ubliżające im komentarze Włocha – i musieliby pogodzić się z myślą, że od lat robią z siebie idiotów.

 

Colin jak dotąd nie rozstrzygnął, który z łowców został podstawiony przez organizację. Do takiej roli nadawał się wyłącznie silny, doskonale się maskujący świadomy, tak więc Colin nie miał szans wykryć go za pomocą zmysłów. Opierał się na analizowaniu wypowiedzi i zachowań poszczególnych osób. Problem w tym, że przeszłość każdego członka tego grona była reszcie doskonale znana. To łowcy szkolili nowych kolegów, nie uznawali przybyszów znikąd. Alberto stanowił pod tym względem wyjątek – kolejny powód, dla którego krzywo na niego patrzono.

 

A jednak Włoch nie pasował Colinowi na świadomego. Dało się w nim wyczuć coś... chwiejnego. Jakby tłumiony fanatyzm, zjawisko rzadkie wśród członków społeczności – i zdecydowanie eliminowane. Do równie odpowiedzialnej roli nie oddelegowano by alfy, której zachowanie wzbudza wątpliwości.

 

Nawet jeśli Alberto nie był świadomym, oddawał organizacji przysługę. Przypuszczalnie dlatego zostawiono go w spokoju. Wprawdzie doszedł do szalenie niebezpiecznych wniosków, niemniej raczył nimi otoczenie w taki sposób, że agent organizacji nie zrobiłby tego z bardziej pożądanym skutkiem.

 

***

 

Ponieważ Włoch go intrygował, Colin wręcz się ucieszył, kiedy Jan utworzył z nich dwóch trzeci zespół. Nieco mniej podobało mu się, że następnego dnia, zamiast poszukiwać nieświadomego w Valmorel, mieli „przejść się” z Włochem do Doucy Combelouviere.

 

– Przejść się? – powtórzył uprzejmie Alberto.

 

– Wypożyczycie rakiety śnieżne – odparł rzeczowo Belg. – To dwugodzinny spacer górskim szlakiem. Na tyle blisko, że nasz okaz mógł się dwukrotnie zapuścić pod Valmorel, żeby tu dopaść swojego łupu. Dzień powinien wam wystarczyć na obejście tamtejszych stacji wyciągów, restauracji i barów. Nie przewidywałem, że ktoś jeszcze się tu pojawi, więc zadania w Valmorel mamy podzielone.

 

W rzeczywistości Jan po prostu chciał się pozbyć Włocha ze swego terenu, przypuszczał bowiem, że, mimo entuzjastycznych deklaracji o współpracy, Alberto zamierza działać po swojemu, mieszając szyki pozostałym. W Doucy Combelouviere niewiele zdoła zepsuć. Colin zaś... no cóż, znowu płacił za cudze grzechy.

 

Niestety, nie mógł się zbuntować. W Stanach każdy łowca robił swoje, nie patrząc na towarzyszy. Tutaj każde samowolne działanie Colina skupiłoby na nim uwagę innych. Dlatego nazajutrz wybrał się z Włochem na „przechadzkę”, mimo że wyszedłszy rano przed pensjonat, zwęszył woń nieświadomego.

 

Rozejrzał się, ze względu na obecność Alberta bardzo dyskretnie. Po lewej dwudziestokilkuletni chłopak. Nie wyglądał na turystę, a ponieważ nosił profesjonalny narciarski strój, Colin przyjął, że to instruktor jazdy na nartach, prawdopodobnie student, dorabiający sobie w sezonie. Widocznie wieczorami unikał barów, skoro łowcy dotąd go nie namierzyli.

 

Nadzieje łowców się spełniały – liczyli na to, że zarówno psa przed niespełna tygodniem, jak i kozicę miesiąc wcześniej załatwił ten sam osobnik, a to sugerowałoby pracownika sezonowego. Gdyby polowali na turystę, ich zwierzyna równie dobrze mogłaby już opuścić Valmorel.

 

– Jak zwykle – utyskiwał Włoch, sapiąc podczas marszu. – Sam nie wiem, czemu się zgodziłem. Niczego tam nie znajdziemy. Niekiedy zastanawiam się, czy Jan nie pracuje dla drugiej strony. Wilkołaki postąpiłyby rozsądnie, wprowadzając szpiega w szeregi wroga, nie sądzisz?

 

– Niby tak, ale wykrywacz... – mruknął Colin.

 

– A tam, wykrywacz! – prychnął Alberto. – Nie wszystkie na niego reagują. Na tym polega ich siła. Wmówiły łowcom setki bzdur, a tym durniom wydaje się, że są górą.

 

Szpieg w szeregach łowców – kolejna z teorii Alberta, na którą nawet Jan reagował pobłażliwym uśmiechem. Colinowi natomiast jeżyły się włosy na karku, im dłużej słuchał Włocha. Zarazem ogarniał go coraz większy podziw dla tego faceta, który sam jeden, nie znajdując u nikogo zrozumienia, zgłębił tak wiele pilnie strzeżonych tajemnic organizacji.

 

Colin przypomniał sobie, co minionego wieczoru powiedział mu Jan, kiedy Włoch zajął się zamawianiem przekąsek.

 

– Uważaj, Alberto potrafi mówić szalenie przekonująco i sensownie, podpierając się przykładami sytuacji, w których osobiście uczestniczyłeś – przestrzegł Colina. – Aż zaczynasz się zastanawiać, czemu do tej pory pozostawałeś ślepy na tę lub inną oczywistość. Wierzysz mu coraz bardziej bezkrytycznie. Podziwiasz go. Stajesz się jego najlepszym przyjacielem. A potem przychodzi nagłe otrzeźwienie. Zauważasz, że w jakimś momencie, który przegapiłeś, wywody Alberta zmieniły się w czystą fantastykę. Tyle że gdy ośmielisz się wygłosić pierwszą powątpiewającą uwagę, natychmiast staniesz się wrogiem. Będziesz miał szczęście, jeśli Alberto nie oskarży cię o sprzyjanie zwierzynie.

 

Colin pokiwał wtedy głową, dziękując za radę. Belg obrzucił go badawczym spojrzeniem, nieznacznie uniósł brwi, po czym wrócił do stolika, uznawszy, że spełnił swą powinność, a młody Amerykanin widocznie sam musi się sparzyć.

 

Znamienne, że chwilę później wysłał Colina razem z Włochem do sąsiedniej wioski narciarskiej. Czyżby chciał przyspieszyć zapowiadane otrzeźwienie?

 

Colin zastanawiał się, od jakiego momentu Jan uważa teorie Alberta za fantastykę. On sam jak dotąd nie usłyszał niczego, co zasadniczo odbiegałoby od posiadanej przez niego wiedzy na temat organizacji, zwłaszcza jeśli weźmie się poprawkę na różnice między jej amerykańską a europejską gałęzią.

 

Zamierzał zostać najlepszym przyjacielem Alberta, choćby na krótko. Dowiedzieć się jak najwięcej. Skoro Włoch był tak dobrym obserwatorem, to niewykluczone, że zauważył również taki lub inny szczegół, który pomoże Colinowi odnaleźć siostrę – odnaleźć jakiegoś drania na szczycie organizacyjnej drabiny, zdolnego wskazać mu drogę do Emily.

 

Alpejski nieświadomy wydał się Colinowi nagle mało istotny. Owszem, wypadałoby ułożyć plan, w razie gdyby w okolicę przybyła straż, żeby zneutralizować tę zerówkę. Jednak woni świadomego Colin na razie nie wywęszył, a Valmorel było małe. Wątpił przy tym, aby wszyscy członkowie straży, przybyli na miejsce zdarzenia, potrafili się idealnie maskować. Prawdopodobnie więc sobie odpuścili, tak jak prognozował Alberto. I dlatego Colin powinien się skupić na pozyskaniu zaufania Włocha, zamiast obmyślać strategię postępowania z nieświadomym.

 

Doszedł do tych wniosków w drodze powrotnej z Doucy Combelouviere. Toteż gdy tego samego wieczoru Alberto otrzymał wiadomość, Colin nie zastanawiał się długo. Bez wahania porzucił pierwszy od wielu miesięcy obiecujący przypadek, żeby dołączyć do Włocha, choć ten nawet nie wyjawił mu treści SMS-a. Colinowi wystarczyło, że Alberto zachowywał się tak, jakby po latach pudłowania trafił wreszcie w sam środek tarczy. Żywił przekonanie, że ze wszystkich łowców jeden Włoch zdoła naprowadzić go na trop europejskiej organizacji.

 

Obecnie, po tygodniu wspólnej włóczęgi, Colin nie pojmował, jak mógł zlekceważyć radę rozważnego Jana. Alberto był szaleńcem.

 

Cóż, przynajmniej dzięki niemu Colin poznał Tin. Natomiast z nieświadomego w Valmorel przypuszczalnie i tak nie miałby pożytku. Straż się nie zjawiła – w każdym razie łowcy okazali się od niej szybsi.

 

***

 

W okolice Drezna dotarli nazajutrz wieczorem. Zmieniali się za kółkiem, niemniej bez względu na to, czy Colin prowadził, czy drzemał bądź gapił się przez boczną szybę, trwał w stanie błogiego rozmarzenia.

 

Minioną noc spędzili w motelu za Lyonem, gdzie zatrzymali się jeszcze późnym popołudniem. Wzięli wspólny pokój, ale na szczęście Alberto natychmiast odpalił laptopa i zagłębił się w sieci, poszukując informacji na temat kliniki i profesora Hintermanna. To znaczy, Colin założył, że łowca zajął się tymi właśnie zagadnieniami, nie wnikał jednak w szczegóły. Włoch zachowywał się tak, jakby się obraził na młodego towarzysza za jego nieprzemijające zauroczenie. Kij mu w oko, przynajmniej zostawił Colina w spokoju.

 

Colin leżał zatem na łóżku, gapił się w sufit i próbował nawiązać kontakt z Tin.

 

Udało mu się! Choć nie rozmawiali o niczym istotnym, jemu te chwile zdały się jednymi z najciekawszych, najpiękniejszych momentów w życiu. Przy czym zupełnie go nie dziwiło, że mimo dzielącej ich odległości toczą najzwyklejszą wymianę zdań, w myślach, owszem, ale różnica między taką rozmową a tradycyjną sprowadzała się do tego, że znajdujący się tuż obok Alberto nie słyszał z niej ani słowa. Colin nawet widział Tin: siedziała po turecku na mchu w odrobinę nierealnym lesie, jak z filmów fantastycznych, w których drzewa ożywają. Wyjaśniła mu, że w dzieciństwie często przenosiła się tu w wyobraźni.

 

Poprosiła, żeby opowiedział jej o społeczności – wszystko, cokolwiek, począwszy od tego, co mu się nasunie pierwsze. Dla niej każda informacja była poruszającą nowością.

 

– Może po prostu zacznę rozmyślać o osadzie, a ty się wsłuchasz? – zaproponował, nie widząc siebie w roli gawędziarza. Ciekawe, że Matowi czy Emily bez oporów robił wykłady na temat zasad rządzących życiem społeczności, a przy Tin nagle ogarnęła go trema.

 

– Przecież myślimy właśnie tę rozmowę – zauważyła z uśmiechem. – Kiedy przebywasz daleko, słyszę tylko te kwestie, które do mnie kierujesz.

 

– Na drodze mnie usłyszałaś.

 

– Wtedy krzyczałeś. I chyba zwracałeś się do mnie, nawet jeśli nie robiłeś tego celowo.

 

Czy rzeczywiście chciał, żeby dotarły do niej tamte oskarżenia i wątpliwości? Natychmiast pojął, że tak. Podświadomie pragnął, żeby zaprzeczyła zarzutom. Albo przynajmniej je znała, tak by nie miała pretensji, jeśli niekiedy Colin powie jej coś niezbyt miłego. Ostatecznie, nawet jeśli osobiście nie ponosiła za to winy, pozostawało faktem, że odwraca jego uwagę od poszukiwań siostry.

 

– Motel – warknął Alberto. – Zakodowałeś, że masz tu zjechać?

 

Colin musiał gwałtownie przyhamować, żeby nie ominąć zjazdu. Pociemniało mu przed oczami w reakcji na rozkazująco-ironiczny ton Włocha.

 

Inna sprawa, że w obecności łowcy nie powinien się tak zamyślać. Miał nadzieję, że początkowe ogłupiające zauroczenie szybko mu minie. W przeciwnym wypadku Colin zarobi kulkę, zanim jego związek z dziewczyną, na którą przeczucie tak wytrwale kazało mu czekać, w ogóle zdoła się rozwinąć. Przeczucie nie pchałoby go chyba ku samounicestwieniu?

 

– Vernon, ja nie potrzebuję kierowcy – powiedział Alberto, kiedy stanęli pod motelem. – Nie trzeba mi pomocnika, któremu muszę precyzyjnie tłumaczyć każde polecenie, bo inaczej coś spartoli. Nie przeczę, we dwóch podróżuje się wygodniej, ale nie na tyle, żebym miał w tym celu rezygnować z moich zwyczajów. Wziąłem cię ze sobą, licząc na to, że wniesiesz jakiś wkład w śledztwo. Świeże spojrzenie. Ale ty ciągle masz przed oczami tę...

 

– Skończ – warknął Colin.

 

Zacisnął zęby. Nadarzała się okazja, żeby posłać Włocha w diabły. Dowiedział się, czego dotyczyło tajemnicze śledztwo Dirka, ocenił hipotezy Niemca jako nieprawdopodobne, tak więc dalsze zajmowanie się tym tematem wydawało się marnotrawstwem sił i energii. Cokolwiek działo się w klinice, nie odpowiadała za to organizacja, tak więc ten trop nie zawiedzie Colina do siostry. Równie dobrze mógł spędzić nieco czasu z Tin, a potem wrócić do poszukiwań przebudzonego nieświadomego, dzięki któremu namierzy europejską straż. Sześć dni temu Jan przysłał SMS-a, że problem w Valmorel został pomyślnie załatwiony, zatem Colin nie musiał dłużej wypominać sobie, że porzucił obiecujący przypadek: i tak nie doprowadziłby go on ani o krok bliżej do Emily. Tym samym nie potrzebował już usprawiedliwień dla tamtej irracjonalnej decyzji.

 

A jednak wyjął swoją sfatygowaną torbę podróżną oraz torbę z laptopem z bagażnika należącej do Włocha cordoby i po raz kolejny ulokował się z Albertem w motelowym pokoju. Skoro dotarł tak daleko, to przynajmniej rzuci okiem na tę cholerną klinikę. Choćby po to, żeby się upewnić, że nikt nie spróbuje dotrzeć do Antoine’a – że nikt nie zagrozi Tin.

 

– Jedziemy dzisiaj na rozpoznanie? – zapytał Colin, wyszedłszy z łazienki.

 

Alberto łypnął na niego z niechęcią.

 

– Spędziliśmy w podróży trzynaście godzin – powiedział. – Nic się nie stanie, jeśli dziś odpoczniemy, a klinikę obejrzymy sobie jutro, w dziennym świetle.

 

No tak, Colin znowu palnął głupstwo. Po prostu nagle zapragnął się czymś zająć, żeby choć na chwilę uwolnić się od myśli o Tin.

 

– Naprawdę uważasz, że zwierzyna zadawałaby sobie tyle trudu, żeby rozmnożyć kilka udanych okazów?

 

– Rozmnożyć – powtórzył z westchnieniem Alberto. – Na tym właśnie polegał problem Dirka. Brakowało mu rozmachu przy budowie hipotez. Jeśli przyjmiemy, że rzeczywiście w klinice podmieniano zarodki... należy wnosić, że istnieje, lub istniało, laboratorium, w którym te zarodki, że tak powiem, fabrykowano. Oraz że, inaczej niż w przypadku kliniki, cała praca tego laboratorium służyła wilkołaczej organizacji, była też przez nią finansowana. Czy opłacałoby im się ponosić tak wysokie koszty, gdyby chodziło o zwykłe rozmnażanie? Wątpię. Jeśli zarodki dostarczano z zewnątrz, mogły zawierać dowolnie spreparowany materiał genetyczny.

 

– Sugerujesz, że bawiły się w klonowanie? – zapytał niedowierzająco Colin.

 

Bez jaj. Owszem, podobne wyjaśnienie przyszło mu do głowy, ale natychmiast uznał je za absurdalne.

 

– A tam, od razu klonowanie – prychnął Alberto. – Skuteczne klonowanie ludzi jest nadal kwestią przyszłości, a one nie wyważają drzwi, jeśli ktoś może je dla nich otworzyć. Klonowaniem zainteresują się, kiedy jego algorytmy będą dostępne. To znaczy, możliwe do zdobycia. A na razie... tu właśnie otwiera się nam pole do budowy hipotez. Może chcą skonstruować coś w rodzaju superwilkołaka? Na przykład wilkołaka odpornego na srebro? Zdolnego do szybszej przemiany?

 

– Szczerze mówiąc... nie wiem, czy odrobinę nie przeceniasz ich potencjału – zaprotestował ostrożnie Colin, Alberto bowiem nie przyjmował krytyki. – Takie laboratorium byłoby cholernie kosztowne, no i musieliby w nim zatrudnić wysoko wykwalifikowanych specjalistów. Wręcz geniuszy, skoro mówimy o pracy badawczej, o przełomowych odkryciach. Geniusz to nie jest coś, czego można się nauczyć.

 

– Och, a kto mówi, że tym najważniejszym naukowcem jest jeden z nich? – zdziwił się Alberto. – Za pieniądze wszystko da się zorganizować.

 

Colin uniósł brwi. Organizacja wtajemniczająca w swoje plany ludzi? Przecież nawet stosunkowo bezpiecznymi kwestiami, jak zarządzanie funduszami społeczności, zajmują się odpowiednio przeszkoleni świadomi, choć niewątpliwie wśród ludzi znalazłoby się wielu bardziej utalentowanych maklerów giełdowych czy finansistów – to wynika po prostu z praw statystyki. No, ale Alberto nie żył w społeczności, nie zdawał sobie zatem sprawy, jak obsesyjnie strzeże ona swych sekretów.

 

– Ja bym raczej podejrzewał agencję – stwierdził Colin. – Tajną rządową jednostkę do walki ze zwierzyną. W Europie działają takie trzy, prawda? Amerykańska ma hasło „do walki” jedynie w oficjalnej misji. W rzeczywistości nastawia się raczej na poznanie zwierzyny, by wykorzystać ją do własnych celów.

 

Stopniowo Colin zapalał się do tej koncepcji. Jasne, stała za tym któraś z europejskich agencji. Sens ich istnienia sprowadza się właśnie do eksperymentowania na członkach społeczności, przy tym tego rodzaju instytucje dysponują niezbędnymi środkami. Czemu nie, mogłoby chodzić nawet o zmodyfikowane genetycznie zarodki świadomych.

 

– Niewielka różnica – stwierdził bez emocji Alberto.

 

– Sugerujesz, że agencje są kontrolowane przez zwierzynę? – zapytał Colin, starając się zachować powagę.

 

Jeszcze kilka dni temu zachodziłby w głowę, do czego Włoch zmierza. Nauczył się jednak, że przy każdym tego typu zagadnieniu wyjaśnienie brzmi identycznie: spisek wilkołaków. Włoch wszędzie dostrzegał machinacje wilkołaczej organizacji. Gdyby policzyć członków społeczności niezbędnych do obsadzenia wszystkich przypisywanych im przez Alberta stanowisk, okazałoby się, że obejmują oni wcale spory odsetek ludności świata.

 

– Przecież to oczywiste – oświadczył Włoch takim tonem, jakby dziwiło go, że Colin nie wpadł dotąd na owo rozwiązanie. – Pod latarnią najciemniej. Zastanów się. Prędzej czy później ktoś u władzy uwierzyłby w opowieść o rozszarpanej żonie czy dziecku. Względnie łowcy zwróciliby się do rządu o pomoc finansową. A tak: masz agencję, instytucję z założenia wrogą łowcom, a więc zmuszającą ich do działania w ukryciu. Zacierającą te ślady aktywności wilkołaków, których usunięcia zaniedbają służby ich organizacji. No i wreszcie inwestującą olbrzymie sumy z pieniędzy podatników w badania nad polepszeniem wilkołaczej rasy. Nie uważasz, że to z ich strony genialne posunięcie?

 

– Amerykańska agencja je ściga! – zaprotestował Colin. – Wykończyła niejeden obiekt! Nawet jeśli wyznaczyła sobie cele inne niż łowcy, na pewno nie sprzyja zwierzynie.

 

Po cholerę się spierał? Do Alberta nie przemawiały żadne argumenty. Każda wypowiedź stojąca w sprzeczności z prezentowaną przez niego w danej chwili teorią świadczyła o zaślepieniu, niewiedzy lub wręcz nieczystych intencjach rozmówcy. Wdawanie się z Włochem w dyskusję – i to bardzo ostrożną – miało sens tylko jako sposób na bliższe poznanie konkretnej teorii. A takich fantastycznych hipotez Colin nasłuchał się ostatnio za wszystkie czasy.

 

– No właśnie, ścigają same siebie. – Alberto uśmiechnął się z zadowoleniem, jakby celowo sprowokował Colina do wygłoszenia kontrargumentów. – Kontrolują dopływ informacji na szczyty władzy. Przemawiając z pozycji ekspertów, utrzymują, że chodzi o pojedyncze przypadki.

 

– Dlaczego w takim razie zasadzasz się na płotkę w Alpach, zamiast namierzyć agenta? – zapytał Colin z powagą, która kosztowała go sporo wysiłku.

 

– Och, bo większość pracowników agencji to, oczywiście, ludzie. – Alberta po prostu nie dało się zagiąć. – Wilkołakom wystarczy tam jedna, dwie osoby. Żeby trzymać rękę na pulsie i, kiedy trzeba, popchnąć daną sprawę w pożądanym kierunku. Przecież nie w tym rzecz, żeby sterować każdym krokiem każdego agenta. Muszą działać ostrożnie. Pewno, że mógłbym spróbować odnaleźć siedzibę jednej czy drugiej agencji. Ale co by mi to dało? Jak bym rozpoznał, kto jest wilkołakiem? Do takich zadań one wyznaczają nietypowe egzemplarze, na które nie działa wykrywacz, a zdjęcia rentgenowskie nie wykazują odchyleń. Ogromne ryzyko, gra niewarta świeczki. Co innego, gdybym zdobył materiały świadczące o nieuczciwych zagraniach agencji lub, bezpośrednio, wilkołaczej organizacji, na przykład dowody w sprawie tej kliniki. Z czymś takim mógłbym uderzyć do ludzi u władzy, przekonać świat o zagrożeniu.

 

– Zdjęcia rentgenowskie? – zapytał Colin.

 

– A jak wyobrażasz sobie ich przemianę? – zdziwił się znowu Alberto. – Pazury czy ogon nie pojawiają się znikąd, żeby po powrocie wilkołaka do ludzkiej postaci rozpłynąć się bez śladu. Musi je być widać na rentgenie.

 

Colina uczono czegoś innego. Pamiętał doskonale, nic nie pokręcił: tylko zaawansowane badania DNA ukazują różnicę między człowiekiem a członkiem społeczności. Zresztą to samo niedawno twierdził Antoine. Przy czym Colin nie widział powodu, dla którego miano by w tej kwestii wprowadzać straż w błąd. Gdyby wróg dysponował innym niż wykrywacz sposobem rozpoznawania członków społeczności, właśnie straż powinna dowiedzieć się o nim jako pierwsza.

 

Niemniej akurat to zagadnienie Colin chętnie by zgłębił, bo słowa Włocha brzmiały sensownie – na tyle, że Colin dziwił się, że jego samego dotąd nie zaintrygowały znikające bez śladu pazury. Obawiał się jednak, że w toku dyskusji szybko użyłby argumentu, który by go zdemaskował jako świadomego.

 

– Dlaczego wybrały klinikę w Niemczech? – Wrócił do zasadniczego tematu. – O ile zdołałem poznać Europę... Niemcy wydają się szalenie skrupulatni w kwestii przestrzegania rozmaitych procedur, w przeciwieństwie na przykład do Hiszpanów... – W ostatniej chwili powstrzymał się przed dodaniem „czy Włochów”. Cholera wie, czy Alberto nie wziąłby tego rodzaju uwagi do siebie.

 

– Tu masz rację – przytaknął łowca, ku zdumieniu Colina. – Też się nad tym zastanawiałem. Zwłaszcza że tuż obok mieli Polskę, w której zapłodnienie pozaustrojowe dotąd nie doczekało się uregulowań prawnych, więc właściwie mogliby tam całkiem legalnie zrobić niemal wszystko.

 

– No i? – ponaglił Colin, ponieważ Włoch umilkł i pukał palcami w zęby, co u niego wskazywało na wzmożoną pracę umysłu.

 

– Możemy pogdybać – odezwał się wreszcie Alberto. – Jeśli przyjmujemy, że zarodki są do kliniki dostarczane z zewnątrz, a zatem przyjmujemy również, że istnieje laboratorium, w którym powstają... Takie laboratorium sporo kosztuje. A zarodki miałyby trafiać tylko w jedno miejsce? Gigantyczne ryzyko. U dwojga dzieciaków wykryto by nieprawidłowości, a przebadano by wszystkie. I całą pracę diabli by wzięli.

 

– Czyli klinik może być więcej? W różnych krajach? Do tego zmierzasz?

 

– To jedna z hipotez. Do każdej kliniki wilkołaki musiałyby wprowadzić swojego człowieka. Kogoś, kto trochę zna się na rzeczy, a przy tym można mu zaufać, oczywiście za określoną cenę. Pytanie, jak wielu takich ludzi zdołały znaleźć i do jak wielu klinik były w stanie ich wprowadzić. Sprzątaczka czy pielęgniarka tuż przed zabiegiem raczej nie uzyskają bezpiecznego dostępu do zarodków, mówimy zatem o wykwalifikowanej kadrze, osobach z referencjami. Dlatego stawiałbym na dwie, góra trzy kliniki, przy czym o ich wyborze niekoniecznie decydował kraj lokalizacji, ale bardziej możliwość umieszczenia tam ich człowieka na pożądanym stanowisku.

 

Włoch lubił myśleć głośno – dzieląc się z Colinem nowymi wnioskami, automatycznie układał z nich teorię. Spójną, co nie czyniło jej mniej szaloną. W tym jednak wypadku Colin skłaniał się przyznać, że wywody Alberta brzmią prawdopodobnie – pod warunkiem, że w miejsce „wilkołaków” wstawi się „agencję”, oczywiście wrogą społeczności. Ostatecznie przecież Dirk, facet stąpający twardo po ziemi, nie trwałby uparcie przy swoich podejrzeniach, gdyby przynajmniej dla części z nich nie znalazł potwierdzenia w faktach.

 

Tymczasem Alberto się rozkręcał, coraz bardziej oddalając się od granicy prawdopodobieństwa. Tak, o ile problem Dirka polegał na braku rozmachu, o tyle Włoch, kiedy się rozpędził, zapominał o hamulcach.

 

Mimo że Colin nauczył się traktować wypowiedzi towarzysza tak, jak na to zasługiwały, mianowicie jako majaki szaleńca, po plecach znów przebiegł mu dreszcz. Ilekroć Alberto roztaczał przed nim wizję potężnej wilkołaczej organizacji, bliskiej niemalże zdobycia władzy nad światem, Colin wzdrygał się na myśl o szansach, jakie sam miał w walce z tak potężnym przeciwnikiem. Nawet kiedy zakładał, że organizacja dysponuje dokładnie takim potencjałem, o jakim słyszał w trakcie szkoleń straży i codziennego życia w osadzie, z niepokojem spoglądał w przyszłość, ku chwili, gdy stanie przed koniecznością zapewnienia siostrzyczce bezpieczeństwa. Gdyby zaś wizje Alberta znajdywały odbicie w rzeczywistości choć w dziesięciu procentach, Colin znalazłby się w poważnych tarapatach.

 

Skarcił się za te obawy. Kto jak kto, ale akurat on nie powinien tak ochoczo dawać wiary nawet takiej cząstce teorii Włocha. Byle łowca podchodził do nich z większym sceptycyzmem.

 

Tak, ale przeciętny łowca wyśmiewał już sugestie, że zwierzyna jest zorganizowana i posiada własne służby porządkowe. Colin wiedział, że w podstawowych kwestiach Alberto niewiele mija się z prawdą, stąd też łatwiej łapał się na jego stricte fantastyczne gadki. Nie potrafił wytyczyć tej przeklętej granicy.

 

Tradycyjnie już uspokoił się myślą, że gdyby organizacja rozporządzała choć ułamkiem możliwości, jakie przypisywał jej Alberto, Colinowi na pewno nie pozwolono by na tak długą włóczęgę. Napotkałby na swej drodze jakiegoś świadomego, doszłoby do konfrontacji, zostałby zgarnięty. Tymczasem wałęsał się po Europie już kilkanaście miesięcy, zachowując pełną swobodę ruchów.

 

***

 

Nazajutrz pojechali do Kohlenbogen, które okazało się sympatycznym starym miasteczkiem z dobrze zachowanym zamkiem i zabytkowym kościołem. Dla Colina było to pewne zaskoczenie, spodziewał się bowiem szarego, ponurego miejsca, gdzie na każdym kroku straszą pozostałości po minionej epoce. Alberto, oczywiście, zdążył zebrać wcześniej trochę informacji w Internecie.

 

– Przyjemna lokalizacja – skomentował Włoch. – Jeśli para musi tu spędzić kilka dni, ma czym wypełnić czas. Do Drezna niedaleko, mogą się tam wypuścić, kiedy zaliczą lokalne atrakcje.

 

Colin nie nazwałby okolicy „przyjemną”. Pomijając niewielki zagajnik, i tak zbyt ambitne określenie dla kępy mizernych drzewek, zieleń wokół miasteczka ograniczała się do pól uprawnych. Pola, pola, pola – tylko tyle Colin widział po drodze. No, ale przecież społeczność nie wybrała tego miejsca na założenie osady. Upomniał się po raz kolejny: społeczność w ogóle nie miała z kliniką nic wspólnego. Agencja, za sprawą stała agencja.

 

Objechanie sześciotysięcznego miasteczka zajęło im niecały kwadrans. W zimowe przedpołudnie ruch na ulicach panował niewielki – nieprzyjemny wiatr zniechęcał do wychodzenia z domu, więc kto nie musiał, nie wyściubiał nosa za drzwi.

 

– Zapewne większość mieszkańców pracuje w Dreźnie – zauważył Alberto. – Tutaj był dawniej zakład włókienniczy, ale splajtował. Kilka osób utrzymuje się z turystyki, reszcie pozostają dojazdy.

 

Nie musieli pytać o drogę do kliniki, gdyż na jej stronie internetowej znajdowała się mapka. Przejechali obok ośrodka, bez pośpiechu, ale też nie zatrzymując się, jako że ulokował się on poza miasteczkiem, na wzniesieniu, otoczony pojedynczymi drzewami – dyskretnie samotny, tak że każdy samochód rzucał się tu w oczy.

 

Budynek kliniki miał nowoczesną, prostą linię, elewację utrzymano w odcieniach szarości połączonej z bielą. Jakby w ten sposób informowano pacjentów, że mogą tu liczyć na komfort i profesjonalizm, które nie wymagają fantazyjnego opakowania.

 

– Tam z boku jest pensjonat dla pacjentów, którzy zostają dłużej na badania – wyjaśnił Alberto, wskazując ruchem głowy prostokątny budynek.

 

Jasne, dobrze mu się podziwiało widoki, skoro posadził Colina za kierownicą. Mimo że podobno nie potrzebował kierowcy.

 

– Jaki mamy plan? – zapytał Colin.

 

Odczuwał zawód. Gdyby za sprawą stała agencja, istniałaby skromna szansa, że ktoś z organizacji śledzi poczynania najgroźniejszego wroga. Tymczasem miasteczko i klinika wydały się Colinowi całkowicie bezpłciowe. Nie zwęszył świadomego, przeczucie milczało. Chyba na to najbardziej liczył. Gdyby wreszcie trafił na trop, przeczucie powinno przemówić, po raz pierwszy od miesięcy; przypadek Tin pomijał, to była stara sprawa – stara zapowiedź, która w końcu doczekała się realizacji.

 

– Zatrzymamy się w hotelu w Dreźnie, tam będziemy anonimowi – powiedział Alberto. – A potem uzbroimy się w cierpliwość i trochę poobserwujemy klinikę.

 

– Twoim zdaniem kontynuują działalność? – zdumiał się Colin. – Mimo że Dirk ich namierzył, a Hintermann wywiózł ważne informacje? Każdy z nich mógł się z kimś podzielić swoim odkryciem. Zresztą Antoine mówił o tym lekarzu...

 

– Oczywiście – zgodził się Włoch. – Ale brak nam pewności, czy miały tam tylko jednego człowieka. Nie wiemy też, z jakimi nakładami wiązała się ich działalność. Może zainwestowały tak dużo, że opłaca im się ponieść ryzyko kontynuacji? Natomiast co do Dirka i Hintermanna... przypuszczam, że zanim wilkołaki ich załatwiły, postarały się uzyskać kilka odpowiedzi. Przynajmniej od profesorka, bo Dirk nie dałby się łatwo podejść. Bez względu na to, czy kontynuują eksperymenty, istnieje spore prawdopodobieństwo, że obserwują klinikę, żeby się przekonać, czy ktoś jeszcze przyjedzie tu węszyć. Pytanie brzmi, jak powinniśmy w tej sytuacji postąpić. Działać jawnie, żeby je sprowokować do ataku? Czy zaangażować osobę trzecią, żeby pokręciła się koło kliniki, podczas gdy my się przyczaimy, patrząc, co się będzie działo?

 

– Jeszcze nie zadecydowałeś? – zagadnął z przekąsem Colin.

 

Nauczył się, że takie pozorne zasięganie przez Włocha jego opinii służy wyłącznie pokazaniu, jaki Alberto jest mądry. Nawet jeśli plan działania pozostawał niewiadomą, Colin z pewnością nie będzie miał w tej kwestii nic do gadania.

 

Alberto pukał palcami w zęby, zatem rzeczywiście nie podjął dotąd decyzji. Ewentualnie tworzył nową teorię na temat tego, czym organizacja zajmowała się w klinice.

 

– Nie ma nawet dziesiątej – mruknął Colin. – Co zamierzasz robić przez resztę dnia?

 

– Liczyłem, że to, co na stronie pisali o spokojnej okolicy, było tylko frazesami, żeby zachęcić pacjentów. Ale tam naprawdę nie ma się gdzie przyczaić.

 

Proszę, Alberto dał się zaskoczyć i w dodatku głośno to przyznał.

 

– Czyli szukamy hotelu? – drążył Colin.

 

– Zarezerwowałem nam pokój przez Internet. Wychodzi nieco taniej. – Alberto wyjął GPS ze schowka i zaczął wpisywać adres. – Przystępna cena, blisko centrum, ponad dwieście pokoi, a przy tym część gości przyjeżdża na pobyt rezydencjonalny. Idealne warunki, gdybyśmy musieli zostać nieco dłużej. Oficjalnie przyjechaliśmy w interesach. Reprezentujemy włoskiego producenta wtryskarek. Miejmy nadzieję, że nikt nie okaże nadmiernego zainteresowania naszą ofertą.

 

– Lepiej, żeby nie okazał żadnego – mruknął Colin.

 

– Oj, Vernon – westchnął Włoch. – Jeśli zamierzasz kogoś udawać, powinieneś choć trochę orientować się w temacie. Na tyle, żeby wypaść wiarygodnie, gdyby się okazało, że twój rozmówca planuje nabyć wtryskarkę.

 

Colin zacisnął zęby, wściekły o to pouczenie.

 

Nie podobał mu się także wybór hotelu w centrum miasta. Mimo „przystępnej ceny” na pewno było tam drożej niż w przydrożnym motelu, nie mówiąc o noclegu w samochodzie. Niestety, świetnie nadająca się do tego ostatniego celu corolla kombi Colina została w Annecy, a Włoch na pewno nie pozwoliłby mu spać w swoim wozie.

 

Po ponad roku europejskiej włóczęgi, z trzydziestu paru kawałków (mniej, jeśli przeliczyć tę sumę na euro), które Colin dostał za lincolna Gordona i swój motor, została mu połowa. A przecież kiedy w końcu wyzwoli Emily z rąk kapłanów, będzie potrzebował pieniędzy. Przynajmniej na start. Dlatego starał się oszczędzać, na czym tylko się dało, głównie na noclegach – zatrzymywał się na przydrożnych parkingach, niczym kierowca robiący sobie kilkugodzinną przerwę w podróży.

 

Rozdrażnienie jeszcze w nim wzrosło, gdy wjechali do miasta. Colin nie cierpiał lawirowania w miejskim ruchu. Nagromadzenie budynków, samochodów i ludzi stanowczo działało mu na nerwy. W dodatku ten pieprzony GPS uparcie kazał mu skręcić pod prąd w jednokierunkową.

 

– Jedź prosto, za chwilę wytyczy nową trasę – powiedział Alberto. – Nie korzystasz z nawigacji satelitarnej?

 

– Korzystam – mruknął Colin. – Ale tego nie lubię.

 

Niestety, w warunkach miejskich Colina zawodził zmysł orientacji. Za dużo zapachów, nerwowej bieganiny, hałasu. Bez wskazań urządzenia szukałby hotelu jak głupi, kręcąc się w kółko po tych samych ulicach. Zresztą, nawet na autostradzie okazywało się ono przydatne, zwalniając Colina z obowiązku czytania informacji o zjazdach.

 

– W zasadzie słusznie – zgodził się Alberto. – Człowiek coraz bardziej uzależnia się od elektroniki. Choćby obliczenia. Kiedyś umysł pracował, dodawało się i odejmowało w głowie albo przynajmniej posiłkując się kartką. Dzisiaj wpisujesz dane w arkusz Excela i masz wynik. Wpisujesz adres w GPS i nawet nie musisz wiedzieć, jak wygląda tradycyjna mapa. Word poprawia za ciebie pisownię. O, to nasz hotel.

 

Zapewne wyłącznie dzięki temu, że dojechali na miejsce, Colin nie usłyszał rozbudowanego wykładu o tym, że podczas gdy ludzie uzależniają się od elektroniki, wilkołaki wprawdzie czynią z niej użytek, lecz jednocześnie pielęgnują tradycyjne umiejętności. Tym sposobem z roku na rok wzrasta ich przewaga nad ludzkością – gdyby nagle wirus czy impuls elektryczny zniszczył wszelkie programy i urządzenia, wśród ludzi zapanowałby kompletny chaos, a wilkołaki poczułyby się w nowej rzeczywistości jak wilki w dzikiej puszczy. Podróż potrwałaby jeszcze odrobinę dłużej, a Alberto doszedłby do konkluzji, że za rozwojem techniki stoi właśnie wilkołacza organizacja, której rosnąca niezdolność człowieka do przetrwania w warunkach naturalnych jest jak najbardziej po myśli.

 

***

 

Wypuścili się na miasto, żeby coś zjeść, jako że Alberto uznawał tylko bary szybkiej obsługi, gdzie przynajmniej część potraw czeka na widoku, gotowa do podania. Hotelowe restauracje, w których jedzenie przynoszono z niewidocznej kuchni, przygotowane specjalnie na jego zamówienie, Włoch omijał z daleka, gdyż wróg w takich warunkach bez trudu mógłby dosypać mu trucizny do posiłku. Zdaniem Colina łowca powinien obawiać się raczej kuli niż trucizny, ale dyskusja z Albertem nie miała sensu. Skończyłoby się tym, że Colin zostałby posądzony ni mniej, ni więcej, tylko o zamiar otrucia towarzysza.

 

No i wylądowali w McDonaldzie, zresztą nie po raz pierwszy w trakcie tej wspólnej podróży. Colin klął w duchu. Marzył mu się krwisty stek, a żarł papierowe kotlety. W dodatku Włoch jadał niewiele, Colin więc też się przy nim ograniczał, żeby nie wzbudzić podejrzeń. W efekcie ostatnimi czasy nieustannie doskwierał mu głód. Może dlatego tak łatwo wpadał w gniew?

 

Gdy wracali do hotelu, Colinowi rzuciła się w oczy budka telefoniczna. Najwyraźniej zatrzymał na niej wzrok odrobinę za długo.

 

– Mówiłem ci, żebyś się skupił na naszym zadaniu – warknął Alberto. Serdeczność, jaką prezentował w trakcie posiłku, ulotniła się bez śladu.

 

Colin ściągnął brwi.

 

– I tak nie mam jej numeru – odszczeknął, domyśliwszy się wreszcie, do czego pije Włoch.

 

Nie miał numeru telefonu Tin, ale też go nie potrzebował. Jeśli zapatrzył się na budkę, to dlatego, że na ów widok, jak często w takich przypadkach, ogarnęło Colina poczucie winy, że dotąd nie zadzwonił do brata. Co prawda nie obiecywał, że się odezwie, a wręcz, zdaje się, zapowiedział Matowi, żeby nie liczył na kontakt. Ale chyba jednak powinien okazać nieco zainteresowania samopoczuciem kogoś, kto się zamartwiał o Emily. Dzwoniąc z publicznego aparatu gdzieś w Europie, Colin nic nie ryzykował, nie zamierzał też podawać Matowi żadnych niebezpiecznych informacji.

 

No właśnie, sęk w tym, że w ogóle nie bardzo miał co bratu przekazać. Planował zadzwonić do niego, kiedy trafi na sensowny ślad, przy czym liczył, że nastąpi to szybko. Niestety, czas płynął, a Colin nie mógł się pochwalić choćby maleńkim sukcesem. A im dłużej zwlekał, tym głupiej mu było wyjaśniać, że nadal znajduje się w punkcie wyjścia. Szczeniak nie omieszkałby odpowiednio skomentować nieporadności starszego brata. Z kolei kłamstwo Colin uważał za coś poniżej godności. Tak czy owak, podle by się czuł po takiej rozmowie.

 

Obecnie sytuacja wreszcie uległa zmianie. Nawet jeśli trop kliniki wkrótce okaże się ślepą uliczką, po raz pierwszy od wielu miesięcy Colin mógł powiedzieć, że pojawiła się nadzieja na odnalezienie Emily. Tylko tyle: nadzieja. Szczegółów i tak by bratu nie przekazał, zatem Mat nie miałby okazji go wyśmiać – wilkołaki i sztuczne zapłodnienie!

 

W tej chwili, ze względu na obecność Alberta, Colin tak czy owak nie zadzwoni. Zresztą zwlekał z telefonem tak długo, że mógł poczekać jeszcze trochę, aż stanie się jasne, czy z owej nadziei cokolwiek wyniknie. Już sobie wyobrażał reakcję Mata, gdyby za kolejny miesiąc czy dwa musiał mu wyjaśnić, że chodziło o fałszywy alarm.

 

Alberto był cały czas obrażony. Psiakrew, jedno zerknięcie na publiczny aparat, a Włoch zachowywał się tak, jak gdyby Colin dopuścił się ciężkiej zdrady. Pieprzony wariat. Może Colin powinien jednak odpuścić sobie jego towarzystwo?

 

Przecież w gruncie rzeczy szansa na to, że organizacja odkryła, że w Kohlenbogen prowadzone są eksperymenty na świadomych, i wysłała tam kogoś na przeszpiegi, była dość nikła. Jeśli zaś Alberto słusznie przypuszczał, że po ucieczce Hintermanna klinika znajduje się pod obserwacją, prowadzili ją niewątpliwie pracownicy agencji. Colinowi groziło więc, że wpakuje się w niezłe bagno.

 

Z kolei ten Francuz, Antoine, ewidentnie zachował dla siebie część uzyskanych od Dirka informacji. Niewykluczone, że postąpił tak ze względu na niechęć do osoby Alberta, natomiast chętnie podzieliłby się swoją wiedzą z Colinem. Przy okazji Colin zobaczyłby się z Tin. Tak, pomysł powrotu do Francji wydawał się zdecydowanie rozsądniejszy niż tkwienie u boku Włocha, który dopiero się zastanawiał, jak ugryźć sprawę kliniki.

 

– I co, obmyśliłeś jakiś genialny plan? – zapytał Colin, kiedy wrócili do pokoju.

 

– Owszem – odparł Alberto. – Nie wiem tylko, czy powinienem się nim z tobą dzielić.

 

– Co znaczy „nie wiem”? – warknął Colin.

 

– A co miało znaczyć „genialny”? – spokojnie odparował Włoch.

 

Wszystko układało się po myśli Colina.

 

– Słuchaj, nie pasuje ci nasza współpraca, świetnie. Nie muszę dotrzymywać ci towarzystwa – powiedział Colin, pozorując irytację. – „Genialny” znaczyło tyle, że w żadnej kwestii nie dopuszczasz mnie do głosu. Liczą się wyłącznie twoje błyskotliwe przemyślenia!

 

– Ależ proszę cię bardzo, zaproponuj coś. – Włoch nadal mówił tonem niemalże serdecznym, ale jego zmrużone oczy zapłonęły wściekłością. – Przedyskutujemy oba plany i na ich bazie stworzymy jeden optymalny.

 

Sprawy przybierały zły obrót. Celem Colina było zerwanie stosunków z Albertem w taki sposób, żeby Włoch nie nabrał podejrzeń, że jego towarzysz zamierza działać dalej na własną rękę – a nawet opracował już kolejne posunięcia.

 

– Przedyskutujemy! – podchwycił gniewnie Colin. – Wiesz, na czym polegają dyskusje z tobą? Lubujesz się w wytykaniu błędów! Pokazywaniu, jaki jesteś wspaniały! Wręcz genialny! W przeciwieństwie do wszystkich innych, głupich, ślepych, zbyt naiwnych, żeby dostrzec prawdę! Ale wierz mi, ja nie potrzebuję nauk od pierdolonego pomyleńca!

 

Włoch poczerwieniał na twarzy. Tak, wystarczyło raz nazwać Alberta wariatem, żeby stać się jego wrogiem na resztę życia.

 

– Doskonale – wycedził Włoch przez zaciśnięte zęby. – Nikt cię tu nie trzyma.

 

***

 

Colin stanął przed hotelem, niezwykle z siebie dumny. Nawet nie zdążył się rozpakować, więc po prostu wziął swoją torbę podróżną i tę z laptopem, po czym wyszedł, nie zawracając sobie głowy pożegnaniem. Srał pies tego szaleńca.

 

Zadowolenie z siebie nieco Colinowi przeszło, kiedy uzmysłowił sobie, że znalazł się z bagażem niemal pod polską granicą, a jego wóz stoi na parkingu w Annecy, odległym o, bagatela, tysiąc kilometrów. Jakieś... sześćset mil, co nieco lepiej brzmiało, ale nie zmieniało faktu, że miał do pokonania spory kawałek. Jeśli zaś nie chciał wydawać pieniędzy, pozostawało mu złapać okazję, względnie iść z buta. To znaczy, z łapy.

 

Zatrzymał się przed sklepową wystawą i krytycznie obejrzał swoje odbicie w szybie. Przed przybyciem do Europy zrewidował nieco wizerunek, z wielkim żalem rezygnując z przyjemnie przesiąkniętych jego zapachem, lecz zarazem znoszonych, porozciąganych i brudnych ubrań, na rzecz nowych, regularnie pranych dżinsów, swetrów i T-shirtów. Skrócił też odrobinę włosy. Dzięki temu przynajmniej nie skupiał na sobie uwagi służb mundurowych różnych krajów, co nie równało się stwierdzeniu, że wygląda jak facet, którego każdy kierowca z radością podwiezie. Nie, Colin musiał uczciwie przyznać, że na złapanie okazji ma marne szanse.

 

Dla odmiany nocny bieg byłby, niestety, zbyt nieroztropny. Lasy – czy raczej większe kępy drzew – trafiały się na tej trasie bardzo rzadko. Colin musiałby poruszać się po otwartej przestrzeni, ryzykując, że ktoś doniesie mediom o ogromnym psie z torbą na grzbiecie. Wyobraził sobie, jak lokalna gazeta ze stosowną wzmianką trafia do rąk Alberta, a ten, nie daj Boże, dochodzi do wniosku, że skoro Colin, będąc wilkołakiem, tak mocno zainteresował się Tin, to wypadałoby jej się dokładnie przyjrzeć.

 

Pozostawał pociąg, rozwiązanie niewątpliwie tańsze niż wynajem samochodu. Z samolotów Colin w Europie nie korzystał.

 

Trafił na znającego angielski przechodnia i zapytał o drogę na dworzec. Cholerne miasto. A jego GPS został w toyocie.

 

No dobrze. Wracał do Tin. Poprawka: przy okazji spotka się z Tin, bo przede wszystkim zależało mu na informacjach zatajonych przez Antoine’a. Oczywiście. Będzie musiał wyjaśnić Francuzowi, o co się pokłócił z Albertem, a potem przekonać go, żeby ujawnił owe dodatkowe fakty. A jeśli Antoine nie okaże się skory do współpracy?

 

Wydawało się, że Colin postąpi najrozsądniej, jeśli zapuka do drzwi byłego łowcy tuż przed początkiem pełni. Kulminacja przypadała rankiem dwudziestego czwartego, czyli dwudziestego pierwszego, niedługo przed wschodem księżyca, Antoine powinien być bardzo nerwowy.

 

Właściwie dlaczego Colin uznał, że pełnia ma jakiekolwiek...?

 

– Tin! – wezwał ją gwałtownie. – Tin, czy on cię zamyka? Zamyka cię na czas pełni? Słyszysz mnie, cholera?!

 

– Nie krzycz – odpowiedziała cicho. – Nie można cię nie usłyszeć.

 

– Zamyka? – zaatakował znowu Colin.

 

– Tak, zamyka. A ja nie mam nic przeciw temu, więc bardzo cię proszę...

 

– Co za skurwy...

 

– Colin! – przerwała mu ostrym tonem. – Powiedziałam, że nie mam nic przeciw temu.

 

– Nie panujesz nad przemianą? – zapytał, marszcząc brwi; chyba w ogóle nie bardzo zważał na mimikę, bo przechodzący właśnie facet obejrzał się za nim zdziwiony.

 

Przypomniał sobie, że jej oczy się przebarwiły, kiedy rozmawiali przez okno toalety. Księżyc był wtedy w nowiu, choć niewidoczny, gościł na niebie, ale tak czy owak transformacja poza pełnią należy do trudniejszych wyzwań niż jej powstrzymanie pod okrągłym księżycem. Zresztą Colin odebrał Tin jako świadomą dostatecznie silną, żeby do zmiany formy wcale nie potrzebowała obecności księżyca.

 

– Tin? – ponaglił ją z irytacją.

 

– Panuję, ale... nie jestem pewna, czy tato o tym wie – odparła z wahaniem.

 

Nie znosił tego jej „tato”.

 

– Nie jesteś pewna?

 

– Och, Colin. Nie rozmawiam z nim na te tematy. Ale nie, musi zdawać sobie sprawę, że nie zawsze się przemieniam. Chodzi raczej o to, że... – Urwała.

 

– On nie wie, że potrafisz przemienić się w dowolnym momencie? – domyślił się Colin. – Nawet kiedy na niebie nie ma księżyca?

 

– Tak – odparła z westchnieniem.

 

– Tin, jak możesz mieć wyrzuty, że to przed nim ukrywasz? – perswadował łagodnie. – Trzymałby cię w zamknięciu cały czas.

 

– Dlatego mu nie powiedziałam. Chociaż niekiedy myślałam, że tym argumentem przekonałabym go, że w ogóle nie musi mnie zamykać. Z drugiej strony... Do tej pory nie miałam całkowitej pewności, jak to ze mną faktycznie jest. Czy rzeczywiście nikogo bym nie skrzywdziła? Wydawało mi się, że mogłabym spać z łbem na jego kolanach, ale co, jeśli...?

 

W Colinie znowu narosła wściekłość. Dziewczyna wszystkie pełnie spędziła za kratami i w dodatku cieszyła się z tego, ponieważ ten skurwiel zdołał jej wmówić, że okrągły księżyc budzi w niej bestię!

 

– Spróbuj go zrozumieć – nalegała, jakby wiedząc, jakim torem pobiegły myśli Colina. – Uważa, że chroni mnie przed samą sobą. Zwłaszcza że to tylko trzy noce w miesiącu...

 

– Najważniejsze trzy noce w miesiącu! – wybuchł. Ale nie zaklął, mimo że miał ochotę. Nie zwróciła mu jeszcze uwagi, niemniej podejrzewał, że Tin krzywi się nawet na niewinne „cholera”. – Nie zdajesz sobie sprawy, co tracisz!

 

– Ale zdaję sobie sprawę, co zyskuję – odparła stanowczo. – Dlaczego pytałeś o pełnię?

 

– Unikaniem tematu niczego nie rozwiążesz – warknął. – Kiedy miałaś dziesięć czy dwanaście lat, zgoda, te trzy noce faktycznie nie były tak ważne. Wychowywana przez... przez członków społeczności, zapewne także byś sobie nie pobiegała. – W ostatniej chwili powstrzymał się przed przywołaniem jej zamordowanych przez Antoine’a rodziców. – Natomiast młodzież w twoim wieku...

 

– Colin. Dlaczego pytałeś o pełnię?

 

Zacisnął pięści. Co za tępa...! Poczuł, że wyrastające pazury wbijają mu się w skórę dłoni. Oparł się o ścianę budynku i zwiesił głowę, żeby przypadkowy przechodzień nie zobaczył jego przebarwionych oczu. Psiakrew. Ta dziewczyna potrafiła wyprowadzić go z równowagi.

 

– Pomyślałem... – zaczął z trudem. – Pomyślałem sobie, że jeśli Antoine zataił jakieś informacje na temat kliniki... w zasadzie jestem pewien, że tak zrobił... będzie bardziej skłonny wyjawić mi je, gdy zawitam do was tuż przed pełnią. Skoro tak skrupulatnie trzyma się zasady, że musisz znaleźć się w zamknięciu, zanim wzejdzie księżyc, będzie chciał mnie szybko spławić, żebym nie zaciekawił się, gdzie tak nagle znikłaś. Jeżeli pojawię się u was dwudziestego pierwszego po południu...

 

– Dwudziestego – poprawiła go. – Dwudziestego pierwszego byłby już na tyle podenerwowany, że mógłby... nie działać racjonalnie. Dwudziestego spokojnie rozważy sytuację i uzyskasz te informacje.

 

– Dobra, dwudziestego – zgodził się Colin, chociaż znów poczerwieniało mu przed oczami. Nie dość, że skurwiel ją więził, to jeszcze był pierdolonym raptusem! – Stawię się przed Antoine’em dokładnie dwudziestego – powtórzył, żeby się opanować. – Tak czy owak, to za dziesięć dni, więc zastanawiałem się...

 

– Dopiero przyjechaliście do Drezna – przerwała mu. – Co się stało?

 

– Ach, pokłóciłem się z Albertem – mruknął. – Poza tym przemyślałem sprawę i doszedłem do wniosku, że nie ma sensu tu tkwić.

 

Pokrótce opisał jej wizytę w Kohlenbogen i streścił własne rozważania na temat kliniki.

 

– Nie mówię, że nie masz racji – powiedziała ostrożnie.

 

– Ale? – Od razu się zdenerwował.

 

– Skoro pokonałeś taki szmat drogi... szkoda rezygnować tak prędko.

 

– Z niczego nie rezygnuję! Wracam do Antoine’a, żeby zdobyć nowe informacje! Istotniejsze niż to, czego dowiedziałbym się tutaj!

 

Ledwie się nieco bliżej poznali, a Tin zaczynała prawić mu kazania. Niekiedy trzeba przyznać, że obrana droga nie prowadzi do celu, i zawrócić, bez względu na wysiłek, jaki się włożyło w dotarcie do aktualnego etapu. Naprawdę tego nie pojmowała?

 

– Na pewno masz większe ode mnie doświadczenie w tego typu sprawach – powiedziała, ale jakoś dziwnie, tak że Colin wcale nie był przekonany, czy przyznała mu rację.

 

– W każdym razie, jak wspomniałem, jest dziesiąty, więc do spotkania z Antoine’em... – Zawiesił głos.

 

– Przyjedź wcześniej – zaproponowała Tin po krótkim wahaniu. – Na terenie naszej winnicy znajduje się mazet, taka niewielka chatka z kamienia, w której możesz się zatrzymać. O tej porze roku nikt się koło niej nie kręci. Tylko samochód musiałbyś zostawić w Montpellier.

 

Nie usłyszał w jej głosie entuzjazmu, choć miał prawo oczekiwać, że zakochana w nim dziewczyna ucieszy się na wieść o rychłym spotkaniu.

 

Wiedział, czemu się zawahała, psiakrew. Parodniowy pobyt Colina w okolicy będzie się wiązał z koniecznością okłamywania przez Tin jej drogiego tatusia, a tego, oczywiście, wolałaby uniknąć. Jakim cudem inteligentna laska dopuściła, żeby pierwszy lepszy fanatyczny gnojek zrobił jej wodę z mózgu?

 

– Świetnie, przemknę z Montpellier w wilczej skórze – odparł, starając się ukryć wściekłość pod pozorami radości. Nie był pewien, czy ta sztuka mu się udała.

 

W rozmowach z Tin musiał za wszelką cenę omijać temat Antoine’a. Jeszcze nadejdzie pora na zrewidowanie jej zapatrywań na osobę przybranego ojca; chwilowo każdym wybuchem pod adresem Francuza Colin jedynie obniżał własne notowania.

 

***

 

Obserwował ją bacznie. Od wyjazdu Alberta i Vernona minęły dopiero dwa dni, na pozór zatem nie powinno było dziwić, że Tin chodzi z głową w chmurach. Chłopak jej się spodobał, hormony w niej buzowały, fantazjowała na jego temat... Antoine’owi wydawała się jednak podejrzanie szczęśliwa. Jakby się zakochała – czego nie wykluczał – ale była przy tym pewna wzajemności. Żyła marzeniami? Czy przeciwnie, miała solidne podstawy sądzić, że Vernon także poważnie potraktował ich spotkanie?

 

Antoine nie pytał. Więcej nie nawiązał do wizyty łowców, jedynie spoglądał wymownie na Tin: jeżeli miała mu coś do powiedzenia, czekał. Starała się zachowywać, jak gdyby nigdy nic. Starała się – w tym tkwiło sedno sprawy. W ich relacjach coś się zmieniło. Wcześniej nie miewała przed nim tajemnic. Zachęcona jednym ogólnym pytaniem, zdawała ojcu szczegółową relację z przebiegu dnia. Opowiadała o zdarzeniach w szkole, kiedy jeszcze dojeżdżała do Montpellier, o klientach odwiedzających piwnicę z winami, o koncepcjach artykułów, które planowała napisać dla lokalnej internetowej gazetki.

 

Wprawdzie tego wieczoru także mówiła o klientach, niemniej obecnie jej historyjki służyły zamaskowaniu faktu, że Tin coś ukrywa. Antoine patrzył na nią ponuro. Dawał jej odczuć, że nie nabiera się na te gierki.

 

– Zajrzała też na moment Camille – powiedziała Tin, podsuwając mu miskę z sałatką. – Mathilde będzie miała bliźniaki. Camille bardzo przeżywa tę wiadomość. – Tin zaśmiała się cicho. – Cieszy się, na pewno, ale jednocześnie przytłacza ją myśl, że nie dość, że zostanie babcią, to od razu podwójną.

 

Antoine uśmiechnął się półgębkiem. Do niego Camille nie zadzwoniła z tą nowiną. Pokłócili się wczoraj. Napięcie między nimi narastało od jakiegoś czasu: Camille dręczyła go, delikatnie, acz wytrwale, że tłamsi Tin, ogranicza dziewczynie wolność. Nie podejrzewał, żeby Tin rozmyślnie się jej żaliła, jednak bez wątpienia opowiadała czasem o swoich marzeniach i wizjach dorosłości, w których Antoine niekoniecznie zajmował naczelne miejsce.

 

– Wiesz, że jesteś w tej chwili śmieszny? – zapytała Camille poprzedniego wieczoru, kiedy zbierał się od niej, żeby wrócić na noc do domu.

 

Powrót należał do tradycji. W pierwszych latach ich związku Antoine tłumaczył się młodym wiekiem i niewinnością Tin: nie chciał, żeby się zorientowała, co łączy jej tatę z sąsiadką.

 

– Ona dorosła – powiedziała znowu Camille. – Chronisz niewinność dwudziestolatki! Wychowałam dwie córki, zapewniam cię, że w tym wieku...

 

– Tin jest inna – przerwał jej gniewnie.

 

– Owszem, Tin jest bardzo rozsądną dziewczyną – zgodziła się Camille. – Dlatego możesz jej zaufać. Pozwól jej podejmować własne, dorosłe decyzje.

 

Znów coś odwarknął. Camille niczego nie rozumiała, ale przecież nie mógł jej wyjaśnić istoty problemu. Dorosłe decyzje! Od słowa do słowa, ostro się pokłócili.

 

Owo uparte mieszanie się Camille w sprawy Antoine’a i Tin nie stanowiło jedynego zgrzytu w ich relacjach. Coraz bardziej ciążyły mu także jej niesprecyzowane oczekiwania. Wdowa, z dwiema dorosłymi córkami, już zamężnymi, delikatnie sugerowała, że skoro i Tin powoli szykuje się do wyfrunięcia z gniazdka, oni dwoje powinni rozważyć zacieśnienie łączących ich więzi.

 

Ani myślał się żenić. Camille nic dla niego nie znaczyła, czy też znaczyła bardzo niewiele. Mężczyzna powinien mieć kobietę, a w małych wioskach możliwości wyboru są ograniczone. Jednak owo ciągłe gadanie Camille o dorosłości Tin coraz bardziej działało mu na nerwy. Głupia baba uparcie przypominała Antoine’owi, że niewinne dziecko odeszło bezpowrotnie.

 

Czy Tin kiedykolwiek była naprawdę niewinna? Być może to instynkt podpowiadał jej najskuteczniejsze sposoby walki o przetrwanie. Choćby ta jej przemiana wtedy, dosłownie w ostatnim momencie...

 

Polował, polował na zwierzynę, jak wielokrotnie wcześniej. Pomijając kwestie czysto techniczne, dla Antoine’a nigdy nie odgrywało roli to, czy strzela do ich ludzkiej, czy wilczej postaci: w obu były takim samym złem. Jednakże dotąd nie natknął się na równie młodą sztukę; niespodzianie przybrana przez nią postać zyskała ogromną wagę. Jako wilczek Tin miała w sobie niewinną delikatność szczenięcia, lecz zarazem dostrzegało się już, co z niej wyrośnie. Miniaturowe pazury, miniaturowe kły, które za kilka lat staną się śmiercionośną bronią. Do szczeniaka Antoine strzeliłby bez oporów. Nie zdołał strzelić do dziewczynki.

 

Naiwnie zakładał, że problem sam się rozwiąże. Uderzył ją kolbą pistoletu. Mocno. Teoretycznie zamierzał ją tylko ogłuszyć, lecz włożył w ten cios sporo siły, jakby podświadomie usiłował „niechcący” zabić małą. Wypadek, stało się, nie miałby sobie nic do zarzucenia.

 

Niestety. Straciła przytomność, ale nadal żyła.

 

Ze względu na nią zrezygnował z usuwania śladów – musiał jak najszybciej wynieść się z leśnego parkingu. Zaniósł ją do samochodu, wrzucił do bagażnika, skrępował liną holowniczą i paskami pociętej koszuli. Zamknął klapę.

 

Właśnie wzeszedł księżyc. Antoine zastanowił się, czy nieprzytomny obiekt trwa w ludzkiej postaci, czy przemienia się samoczynnie, kiedy wpływ pełni osiąga apogeum. Mimo że polował na nie od blisko dekady, nadal niewiele wiedział o ich właściwościach. Namierzał osobnika i go zabijał, nie trafiały mu się okazje do przeprowadzenia wnikliwych obserwacji.

 

Mała przybrała wilczą postać, zanim jeszcze srebrna tarcza ukazała się na niebie, zatem na co najmniej pół godziny przed wschodem księżyca jego wpływ był dość silny, by zdołała się przemienić. Może jednak nie na tyle silny, by potrafiła utrzymać przemianę, i dlatego szybko wróciła do ludzkiej formy? A z kolei kiedy księżyc zawiśnie wysoko nad horyzontem, jego oddziaływanie wymusi na niej transformację?

 

Antoine związał ją jako dziewczynkę. Skrępował małą bardzo mocno, całkowicie ograniczając jej możliwość ruchu. Gdyby się przeobraziła... nie wykluczał, że skręci sobie kark, kiedy wilcze ciało będzie się dopasowywać do niewygodnej pozycji.

 

Chciał odjechać jak najdalej od miejsca tego incydentu, zanim odkryją ciała tamtych. Liczył, że po zapadnięciu zmroku nikt nie skusi się na postój na leśnym parkingu, a przynajmniej nie spróbuje ustalić, gdzie się podziali pasażerowie opuszczonego saaba. Przypuszczalnie Antoine miał trochę czasu.

 

Czasu na zastanowienie. Obawiał się przekraczać granicę ze Szwecją czy wjeżdżać na prom z tak szemranym ładunkiem. Nawet przy założeniu, że mała się nie ocknie, nie zacznie krzyczeć lub tłuc od spodu w klapę, prawdopodobieństwo, że każą mu otworzyć bagażnik, szacował jako zbyt duże. Pozostawało mu przyczaić się w Norwegii, dopóki sytuacja się nie wyklaruje.

 

Wiózł w bagażniku związane dziecko. W razie zatrzymania ograniczeni stróże prawa natychmiast zakwalifikowaliby go jako niebezpiecznego psychopatę. Sam nieszczególnie się czuł z myślą, że ona leży w ciemności, cierpiąc niewygody. Zastanawiał się, czy już odzyskała przytomność. Co miał z nią zrobić?

 

Rozważał, czy jednak jej nie zastrzelić. A potem starannie zakopać, żeby nie rozpoczęto nagonki na mordercę kilkuletnich dziewczynek – policja wpadłaby w histerię, zwłaszcza tu, w Skandynawii.

 

Powinien też wyrzucić pistolet. Zabił nim troje „ludzi”: tak będzie wyglądać oficjalna wersja. Pierwszą sztukę załatwił u niej w mieszkaniu, nie było jak sprzątnąć ciała. Po akcji miał pozbyć się broni i jak najszybciej opuścić Norwegię. Zamiast tego upolował kolejne dwie bestie, a teraz rozbijał się po norweskich drogach z dzieckiem w bagażniku i trefnym pistoletem w samochodowym schowku.

 

Zachował broń, na wypadek gdyby dziewczynka go zaatakowała. Co z tego, że była szczenięciem? Przy odrobinie nieuwagi ze strony Antoine’a zdołałaby przegryźć mu gardło.

 

Liczył – głupio – że mała podejmie tego rodzaju próbę. Zaatakuje go, Antoine strzeli i gładko pozbędzie się problemu. Zabić ich młode w samoobronie, kiedy porośnięte futrem rzuca się człowiekowi do gardła, a zabić je, gdy pod postacią drobnej dziewczynki leży bezsilne na ziemi lub skrępowane jak prosię w bagażniku... między tymi dwiema sytuacjami Antoine dostrzegał sporą różnicę. Znajdzie bezpieczne lokum, rozwiąże małą i zacznie odgrywać nieostrożnego, pewnego siebie dorosłego, któremu ani przez myśl nie przejdzie, że takie dziecko mu zagraża.

 

Tak, wtedy jeszcze żywił śmieszną nadzieję, że nic się w jego życiu nie zmieniło. Ot, krótkotrwały przerywnik. Mała przy pierwszej nadarzającej się okazji postąpi zgodnie ze swą naturą, czyli napadnie na Antoine’a, a potem wszystko wróci do normy.

 

Plan wydawał się taki prosty.

 

Tyle że tę pierwszą noc spędzili w drodze. Czy powinien był zjechać w las, otworzyć bagażnik, uwolnić dziewczynkę z pęt i czekać na atak? Niewiele by się to różniło od zabicia jej z zimną krwią. Zastrzelił jej rodziców, ją samą zdzielił pistoletem w głowę, miała więc prawo czuć się zagrożona; co innego, gdyby Antoine okazał jej wiele serca, a ona odpłaciłaby mu za dobroć brutalną napaścią.

 

A gdyby spróbowała ucieczki? Pozwoliłby jej umknąć? W pewnym sensie problem także by się wówczas rozwiązał... Antoine nie ryzykowałby wiele, bo dziecko raczej nie zdołałoby dokładnie opisać go policji. Ale wypuścić bestię? Co z tego, że małą. Ona nie pozostanie dzieckiem wiecznie. Antoine miałby na sumieniu wszystkie jej przyszłe ofiary.

 

Czy podczas kolejnych pełni cokolwiek się zmieni? Jeśli w te noce zamierzał zamykać się z małą w pokoju, prowokując ją do ataku, równie dobrze mógł zastrzelić ją od razu. Oszczędziłby jej stresu, a sobie kłopotu.

 

Jeśli natomiast potrzebował dowodu, że ona jest na wskroś bestią – że za okazane jej przez człowieka serce zawsze odpłaci mordem – najpierw musiał wcielić się w rolę opiekuna.

 

Coraz wyraźniej pojmował, że owa chwila słabości, kiedy to nie zdołał pociągnąć za spust, będzie kosztować go znacznie więcej, niż pierwotnie przypuszczał.

 

 

 

 

 

Dziękujemy wydawnictwu Runa za udostępnienie fragmentu do publikacji. 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...