Bioshock - recenzja

Autor: Paweł "Ivan" Iwanowicz Redaktor: Ivan aka Immortal

Dodane: 23-11-2008 12:51 ()


Korekta: Raven 

 

Czasami w życiu każdego recenzenta pojawiają się takie chwile, kiedy musi napisać tekst, ale zupełnie nie wie, co w nim zamieścić. Złośliwi mówią, iż to oznaka końca i już tylko emerytura czeka człowieka. Cóż, może to i prawda, ale jeżeli chodzi o „Bioshocka", to tu naprawdę nie wiadomo co powiedzieć.

 

            Cała branża komputerowej rozrywki zachwycała się tym tytułem, który zresztą na ubiegłorocznym Games Convention zdobył wiele nagród. Duchowy spadkobierca dawnego „System Shocka" narobił w prasie wiele szumu, a jego oceny wahały się w granicach 8-9 w dziesięciopunktowej skali. Jak sytuacja ma się po roku czasu od premiery? Tego dowiecie się z poniższej recenzji.

 

 

Zatopione miasto

 

            Historia przedstawiona w „Bioshocku" jest dość interesująca, nic więc dziwnego w tym, że od dłuższego już czasu mówi się o filmowej adaptacji. Wszystko zaczyna się dość niewinnie, od zwykłego lotu samolotem. Niestety dochodzi do katastrofy i maszyna rozbija się na samym środku oceanu. Od tego momentu zaczyna się już właściwa rozgrywka - brak tu odrębnego treningu czy tutorialu. Wszystkie potrzebne informacje są wyświetlane na bieżąco na ekranie, podpowiadając graczowi dostępne czynności. Jest to rozwiązanie bardzo dobre, gdyż nie musimy przechodzić odrębnego treningu, który zawsze sprawia wrażenie pewnej sztuczności, natomiast sama gra nie jest hamowana mnóstwem komunikatów, które trzeba przeklikać.

 

            Trzeba przyznać, że początek robi wrażenie - dookoła nas płonące kręgi na wodzie i jedyna droga (wpław) prowadzi do dziwnej konstrukcji przypominającej stare latarnie morskie, wyrastającej prosto z oceanu.  Tam też znajduje się wejście do batyskafu, który zabiera nas w mroczne otchłanie Rapture - miasta przyszłości. Podczas naszej podróży do stacji dokującej wyświetlony zostaje krótki film, wyjaśniający nam poniekąd całą sprawę. Jak się okazuje, podwodne miasto zostało stworzone przez Andrew Ryana, dość bogatego biznesmena. W owej utopii zamieszkały największe umysły jakie nosiła ziemia, a także ci, którzy byli wybitnie uzdolnieni. Piękna wizja idealnego społeczeństwa miała zostać dopełniona poprzez ogromne odkrycie. Jak się okazało, niektóre gatunki ślimaków morskich były w stanie przetwarzać tkankę ludzką w komórki macierzyste. Dzięki temu naukowcy z Rapture uzyskali dwie substancje - Adama (zwiększającego umiejętności zarówno psychiczne jak i fizyczne) oraz Ewę (swoiste paliwo dla pozyskanych mocy).

 

            Jednak jak się okazuje, spokój w mieście nie trwał zbyt długo. Kiedy batyskaf przybija do doku, obraz jaki ukazuje się naszym oczom jest zupełnie inny od tego, jakiego można by się spodziewać.  Utopia jest pogrążona w ruinie, wszędzie snują się dziwaczne stwory zwane Splicerami, a dookoła nie widać ani jednej przyjaznej duszy. Warto tutaj dodać, że Rapture jest stylizowane na lata 50-60 ubiegłego wieku, co jeszcze bardziej podkreśla sam klimat gry. Dookoła nas wszystko zostało obrócone w ruinę, na każdym kroku można napotkać ślady krwi lub nawet czyjeś zwłoki - od razu widać, że doszło tutaj do ogromnej tragedii. Na szczęście już na samym początku kontaktuje się z nami człowiek o imieniu Atlas. Jak się okazuje, zabawy w modyfikacje genetyczne nie były najlepszym pomysłem i stąd też taki stan rzeczy. W zamian za pomoc w odszukaniu i uratowaniu rodziny, Atlas obiecuje nam wskazanie drogi ucieczki z miasta.

 

 

Z przewodnikiem po kanałach

 

            O ile wszystko wygląda naprawdę dobrze na początku, o tyle wraz z kolejnymi etapami cała rozgrywka jakby traci na wartości.  Główną wadą jest straszna liniowość gry, spowodowana taką a nie inną konstrukcją etapów. Praktycznie cały czas idziemy naprzód, od czasu do czasu zatrzymując się, aby przeszukać pobliskie pomieszczenia. To samo zresztą tyczy się zadań, jakie dostajemy od Atlasa czy innych postaci. Zwykle sprawa sprowadza się do znalezienia konkretnej ilości składników lub wyeliminowania wskazanych przeciwników. Wszystko to powoduje, że już po dość krótkim czasie „Bioshock" najzwyczajniej w świecie nudzi. Fakt, są momenty (zazwyczaj oskryptowane), które potrafią nieźle zjeżyć włos na głowie, ale można je zliczyć na palcach jednej ręki. Owa wtórność jest do tego stopnia irytująca, iż gdzieś tak w 2/3 gry zmuszałem się do tego, aby ją skończyć. Trzeba przyznać, że intryga jaka pod koniec gry się rozwija potrafi zaskoczyć, ale trzeba dotrwać do tego momentu.

 

            Na szczęście grę ratują mechanizmy rozgrywki, jakie nam towarzyszą. „Bioshock" to nie kolejny sztampowy shooter, w którym trzeba cały czas przeć do przodu i strzelać do wszystkiego co się rusza.  Taka technika kończy się zazwyczaj bardzo szybką śmiercią i jeszcze szybszym wczytaniem zapisanego stanu gry. Tutaj trzeba chwilę pogłówkować i obmyślić strategię działania. Szczególnie, że do swojej dyspozycji dostajemy nie tylko broń palną (o której za chwilę), ale także cały zestaw plazmidów, które za odpowiednią ilość Adama możemy ulepszać. Do dyspozycji mamy m.in. możliwość podpalenia przeciwnika, porażenia go prądem, zamrożenia, użycia telekinezy czy stworzenia swojego hologramu, do odwrócenia uwagi. To tylko kilka spośród jedenastu dostępnych umiejętności, które pozwalają na stosowanie całkowicie nowych sposobów eksterminacji wrogów. Jeżeli chodzi o bardziej konwencjonalne bronie, to tu już wybór jest raczej standardowy - klucz francuski, rewolwer, karabin maszynowy, shotgun, granatnik, miotacz chemikaliów czy kusza. Rzecz jasna do każdej broni mamy trzy rodzaje amunicji (oprócz klucza), każda o innym zastosowaniu. Dodatkowo, nasze narzędzia zagłady można ulepszać w specjalnych automatach, dzięki czemu możemy zwiększyć ich celność czy zadawane obrażenia.

 

            Gra oparta jest na trzeciej generacji Unreal Engine, co zresztą widać w każdym momencie. I chociaż twórcy nie do końca wykorzystali możliwości  silnika („Unreal Tournament 3" wygląda o wiele lepiej), to i tak to co widać na ekranie może się podobać. W dodatku postarano się o zachowanie odpowiednich praw fizyki, dzięki temu błyskawica posłana w wodę, w której stoją przeciwnicy sprawi, że wszyscy usmażą się na miejscu. Tak samo, jeżeli podpalimy kogokolwiek, zacznie on szukać pobliskiego zbiornika z wodą, aby się ugasić. Dzięki takim zależnościom można dokładnie zaplanować kolejne posunięcia. Jeżeli chodzi o muzykę, to jej twórcą jest Garry Schyman. Cała ścieżka dźwiękowa jest dość wzniosła, wręcz monumentalna. Doskonale pasuje do mrocznej utopii, pogrzebanej głęboko pod wodą.

 

            Wszystkie te elementy sprawiają, że dość ciężko jest ocenić „Bioshocka". Z jednej strony jest to kawał porządnego shootera, z dość ciekawymi systemami rozgrywki, a także intrygującą fabułą. Z drugiej jednak, mamy tu do czynienia z dość dużą liniowością, która potrafi naprawdę zanudzić. To jest jedna z tych gier, w które trzeba zagrać samemu, aby wyrobić sobie realistyczną opinię na jej temat.

 

Moja ocena: 7/10

 

 

Ciekawe strony:

 

http://www.bioshock.com.pl - oficjalna polska strona gry

http://www.garryschyman.com - strona Garry'ego Schymana z próbkami muzycznymi z „Bioschocka"


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...