Recenzja książki "Męty Końca Śmiechu" Stevena Eriksona
Dodane: 04-11-2008 11:21 ()
Tak zwane niezależne opowieści ze świata Malazańskiej Księgi Poległych to dziwaczne zjawisko. Nie tylko jest to mini-podcykl właściwej serii, to jeszcze od zasadniczych powieści malazańskich różnią się niemalże wszystkim - poczynając od treści, kończąc na stylu i rodzaju humoru.
Dla tych, którzy nie wiedzą, czego spodziewać się po „Mętach Końca Śmiechu" - krótkie wyjaśnienie. Jest to już trzecia osobna książeczka, która „wypączkowała" z Malazańskiej Księgi Poległych - konkretnie zaś z trzech drugoplanowych postaci, które przewinęły się przez trzeci tom cyklu, „Wspomnienie lodu". Tajemniczy czarownik Bauchelain, jego złowrogi towarzysz nekromanta oraz ich wyjątkowo pechowy lokaj kontynuują w tej książce swoją podróż nie wiadomo dokąd. Wiadomo jednak, że podobnie jak w poprzednich częściach, „Krwawym tropie" i „Zdrowych zwłokach" ich obecność zwiastuje chaos i nieszczęście dla wszystkich, którzy znajdą się w ich okolicach. Tym razem polem akcji jest statek podróżujący przez dziwaczne obszary mórz zwane Końcem Śmiechu, których magiczna natura zbudzi na pokładzie - przy niewielkiej współpracy tajemniczych pasażerów - krwiożercze istoty.
Historia przedstawiona w „Mętach..." - nawet jak na styl cyklu malazańskiego, nie stroniący od brutalnych, okrutnych opisów - doprowadza makabrę do kolejnego poziomu. Nie sposób uniknąć wrażenia, że w tej minipowieści - właściwie dłuższym opowiadaniu - autor bawi się nieco z czytelnikiem, przekraczając granicę nie tylko naturalizmu, ale i gore i sięgając aż po swego rodzaju pastisz gatunku. Po kilkunastu zaledwie stronach można zorientować się, że fabuła nie ma w przypadku tej książeczki zasadniczego znaczenia, nie dowiemy się też (poza drobnymi urywkami) nic nowego o świecie. Jest to raczej zabawa konwencją, czy może wręcz eksperyment - na ile coś, co w innym wykonaniu stałoby się niesmaczną rzeźnią, w stylu eriksonowskiego czarnego humoru staje się dziwacznym, ale intrygującym zjawiskiem, które sprawdzić mogłoby się wyłącznie właśnie w takiej formie - samodzielnej stukilkustronicowej opowiastki.
„Męty Końca Śmiechu" można czytać właściwie nie znając dwóch poprzednich minipowieści, a nawet cyklu głównego. Ale tu należy się ostrzeżenie - chociaż osadzone w tym samym świecie, te historyjki nie dają prawdziwego obrazu cyklu malazańskiego, tak więc nowym czytelnikom mimo wszystko polecam zapoznanie się najpierw przynajmniej z początkiem serii właściwej - a dopiero potem (przetestowawszy swoją odporność na makabrę) można zabrać się i za tę pozycję.
Dwa słowa na koniec należy się powiedzieć o wydaniu. Wydawnictwo MAG zmieniło w „Mętach..." styl graficzny okładki - stylowa nowa czcionka o wiele bardziej odpowiadałaby nawet książkom z podstawowej serii niż używane dotąd liternictwo, kojarzące się nieco z tanią fantasy spod znaku magii i miecza. Jeśli zostanie utrzymana w następnych tomach Malazańskiej Księgi Poległych - będzie pięknie. Szkoda tylko, że cała seria nie będzie się już tak ładnie komponować na półce...
Tytuł: „Męty Końca Śmiechu"
Tytuł oryginału: „Lees of Laughter's End"
Autor: Steven Erikson
Przekład: Michał Jakuszewski
Wydawnictwo: Mag
Rok wydania: 2008
Liczba stron: 152
Wymiary: 115x185
Oprawa: miękka
Dziękujemy Wydawnictwu MAG za udostępnienie książki do recenzji.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...