"Samotnie" J. Crowleya - fragment
Dodane: 03-11-2008 22:30 ()
JOHN CROWLEY
SAMOTNIE
ÆGIPT
księga pierwsza
NOTA ODAUTORSKA
Niniejsza książka, znacznie bardziej niż większość książek, skonstruowana jest z innych tekstów. Przeto jej twórca pragnie potwierdzić ów ogromny dług, jaki zaciągnął u tych autorów, których prace splądrował w stopniu największym, a przy tym wyrazić przeprosiny za to, do jakich celów wykorzystał ich dzieła, a byli to: Joseph Campbell, Elizabeth L. Eisenstein, Mircea Eliade, Peter French, Hans Jonas, Frank E. oraz Fritzie P. Manuel, Giorgio di Santillana, Stephen Schoenbaum, Wayne Shumaker, Keith Thomas, Lynn Thorndike, D. P. Walker, a nade wszystko świętej pamięci Dame Frances Yates, z której bogatego dorobku naukowego niniejsza fantazja została zaczerpnięta w stopniu najznaczniejszym.
Posłużyłem się również spekulacjami Johna Michella i Katherine Maltwood, Roberta Gravesa, Lois Rose oraz Richarda Deacona. Opierałem się na przekładzie Hermetica autorstwa Waltera Scotta, opatrzonym jego przypisami, a w przypadku Soledades Luisa de Góngory na przekładzie Gilberta F. Cunninghama.
Niemniej jednak to, co znajduje się dalej, stanowi jedynie wytwór fikcji literackiej, zaś wymienianych, poszukiwanych, czytanych i cytowanych w niej książek nie należy uznawać za bardziej rzeczywiste niż ludzie i miejsca, miasta, miasteczka, drogi, postacie historyczne, gwiazdy, kamienie oraz róże, które jakoby zawiera.
PROLOG W NIEBIE
W zwierciadle były anioły: dwa, cztery, sześć, wiele, a każdy z nich ustawiał się na swoim miejscu w rzędzie niczym radny miejski podczas parady burmistrza Londynu. Żaden nie był odziany w biel; niektóre miały na swych rozpuszczonych włosach przepaski bądź wieńce z kwiecia i zielonego listowia. Ich spojrzenia były osobliwie radosne. Wciskały się jeden obok drugiego, wciąż czyniąc miejsce dla kolejnych, brały się pod ręce bądź łączyły dłonie za plecami, śmiejąc się i kierując swe spojrzenia ku górze, ku dwóm przyglądającym im się śmiertelnikom. Imię każdego z nich zaczynało się na literę „A”.
„Spójrz!”— wykrzyknął pierwszy z owych dwóch mężczyzn. — „Posłuchaj!”.
„Niczego nie widzę” — stwierdził drugi, starszy, który nierzadko spędzał samotnie bezowocne godziny nad ową kryształową kulą; bezowocne, mimo iż poprzedzone długą modlitwą oraz wzmożonym skupieniem. — „Niczego nie widzę. Niczego nie słyszę”.
„Annael. I Annachor. I Anilos. I Agobel” — wyrecytował młodszy. — „Boże, strzeż nas i uchroń nas od wszelkiego nieszczęścia”.
Zwierciadło, w które spoglądali, było kulą z kwarcu wielkości pięści o barwie moleskinu, zaś spoglądający w nie krystalomanta zbliżył się doń tak bardzo, iż z zezem w oczach niemal ugodził je nosem. Uniósł nad nim dłonie, osłaniając je tak, jak osłania się płomień świecy, by opanować jego drżenie.
Nie minął kwadrans, odkąd rozpoczęli pracę ze zwierciadłem, gdy objawiła się pierwsza istota. Ich ciche modlitwy oraz inwokacje osłabły, a przez jakiś czas jedynym dźwiękiem, jaki dawał się słyszeć, było pobrzękiwanie okiennych szprosów w silnym marcowym wietrze, który przepełniał noc. Kiedy młodszy z nich, klęczący nad zwierciadłem pan Talbot, począł drżeć, jak gdyby ogarnęło go zimno, drugi objął go uspokajająco ramieniem; a gdy dreszcze nie ustały, podniósł się, żeby rozniecić ogień. Wówczas krystalomanta rzekł: Spójrz. Oto jeden. A oto następny.
Dr Dee ¾ ów starszy mężczyzna, do którego należało zwierciadło ¾ odwrócił się od ognia. Uczuł gwałtowny dreszcz, włoski zjeżyły mu się na karku a fala ciepła rozlała się w okolicach mostka. Nie ruszał się, spoglądał ku miejscu, w którym płomień świecy lśnił podwójnie — ku powierzchni zwierciadła i w jego odmęty. Poczuł w komnacie tchnienie wiatru, który wiał na zewnątrz, i usłyszał jego ciche pogwizdy w kominie. Ale niczego ani nikogo nie ujrzał w swym szarym szkle.
„Powiesz mi” — oznajmił łagodnie — „a ja spiszę twe słowa”.
Odłożył pogrzebacz, chwycił stare pióro i umoczył je. U góry stronicy pospiesznie zanotował datę: 8 marca 1582 roku. I czekał, szeroko otwartymi oczyma wpatrując się przez okrągłe, oprawione na czarno okulary, na to, co zostanie mu objawione. W uszach dudniło mu bicie własnego serca. Nigdy przedtem żaden duch nie pojawił się w jego zwierciadle tak rychło. On sam nigdy nie widział przywoływanych istot, ale przywykł już do siedzenia bądź klęczenia w modlitwie obok swych mediów, czy też krystalomantów, przez godzinę lub dwie, nim dało się dostrzec jakieś dwuznaczne mignięcie. Lub zgoła nic.
Nie tej nocy, nie dziś. W całym domu — jak gdyby marcowy wiatr z zewnątrz przeniknął właśnie do wnętrza i tułał się po pokojach — dała się słyszeć seria stuknięć, uderzeń i puknięć; w bibliotece karty otwartych ksiąg poczęły się przewracać. W sypialni żona doktora Dee obudziła się, po czym odciągnęła na boki kotary łoża, by się przekonać, że świeca, którą zostawiła płonącą dla męża, dopaliła się i zgasła.
Wówczas wiatr i hałasy ustały, zaś nad domem i miastem zawisła chwila bezruchu (nad Londynem, a także nad całą Anglią — martwa, bezwietrzna cisza niczym wstrzymany oddech, chwila martwoty tak gwałtowna i całkowita, że w Richmond obudziła się królowa i wyjrzała przez okno, by ujrzeć wpatrujące się w nią oblicze księżyca). Młody mężczyzna zatrzymał uniesione dłonie nad zwierciadłem, po czym głosem łagodnym, acz zdecydowanym, ledwie nieco głośniejszym niż skrobanie pióra doktora, począł mówić.
„Oto Annael” — oznajmił. — „Annael, który twierdzi, że jest odpowiedzialny przed tym zwierciadłem. Miłosierdzie boże niech będzie z nami”.
„Annael”— powtórzył doktor Dee i zapisał. — „Tak”.
„Annael, który jest ojcem Michała oraz Uriela. Annael jest Tym, Który Objaśnia Dzieło Boże. Musi odpowiedzieć na każde postawione mu pytanie”.
„Tak. Ten, Który Objaśnia”.
„Spójrz teraz. Patrz, jak rozpina swe szaty i wskazuje swą pierś. Boże, dopomóż nam i uchroń nas od wszelkiego nieszczęścia. Na jego piersi widnieje zwierciadło; w zwierciadle okno, okno, które wygląda jak to tutaj”.
„Ledwie nadążam z pisaniem”.
„W oknie małe, uzbrojone dziecko, jak gdyby mała żołniereczka. Ona też niesie zwierciadło, kulę, nie taką jak ta, ale podobną. A w tej kuli...”.
„W kuli” — powtórzył doktor Dee. Uniósł wzrok sponad chwiejnych, spisywanych w pośpiechu notatek, którymi zapełnił już połowę kartki. — „W kuli...”.
„Boże, Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje. Jezu Chryste, synu jednorodzony, Panie nasz, miej litość nad nami. Właśnie zbliża się coś znacznie większego”.
Krystalomanta nie widział już ani nie słyszał, ale sam znajdował się we wnętrzu niewielkiej kuli, którą śmiejące się małe dziecko wyciągało przed siebie, a którą wypełniała przestrzeń tak niezmierzoną, iż cały legion Michałów nie zdołałby jej wypełnić. W tę właśnie przestrzeń jego patrząca dusza została wciągnięta z niewyobrażalną prędkością. Ścisnęło go w gardle, zadźwięczało w uszach. Pomknął bezradnie, jak gdyby ześlizgiwał się z urwiska. Nie było tam nic prócz nicości.
A z owej niezmierzonej pustki dźwięczącej — nieskończonej przestrzeni w jednej chwili większej niż cały wszechświat, acz tkwiącej w jego jądrze — coś poczęło się wydobywać, powstawać w przejmującej agonii niczym kropla. Niemożliwością było, aby cokolwiek mogło być mniejsze bądź odleglejsze od tej kropli nicości, tego nasienia światła; kiedy poczęło wędrować na zewnątrz, eon po eonie, stawało się tylko nieco większe. W końcu jednak zalążki wszechświata poczęły gromadzić się wokół niego w następstwie jego własnej niestrudzonej podróży i kropla stała się ciężka, stała się krzykiem, krzyk literą, litera dzieckiem.
Zjawił się poprzez splątane firmamenty i przez następujące po sobie mroczne nieboskłony, rozsuwane na boki niczym zasłony. Zdumione gwiazdy odwróciły wzrok na dźwięk wykrzyczanego przezeń hasła i rozstąpiły się, aby go przepuścić. Młody, jurny, z opadającymi z tyłu rozpuszczonymi włosami i płomiennym spojrzeniem, wkroczył na granice ósmego kręgu i stanął tam niczym na zatłoczonym nabrzeżu.
W drogę, w drogę. Zawędrował już tak daleko, iż przestrzeń, z której wyruszył, przestrzeń większa niż byt, malała w nim, była li tylko nasionkiem, kroplą. Zapomniał każde z haseł w chwili, gdy je wypowiedział. Został odziany w swą podróż niczym w szaty, ciężkie i ciepłe. Po upływie kolejnych eonów, po niewiarygodnych przygodach, jął zapominać, nierozsądek, starość, statkiem i pociągiem i samolotem nareszcie dotrze do... Dokąd? Z kim miał mówić? Dla kogo była ta litera, kogo miał obudzić ten krzyk?
Wsiadając na statek wciąż jeszcze to wiedział. Wstąpił na pokład: zgromadzony na nabrzeżu tłum rozstąpił się przed nim z pomrukiem. Postawił stopę na pokładzie, dłońmi schwycił liny. Żeglował pod znakiem Raka, wymalowanym na wydętym grotżaglu; nareszcie pojawiły się dwa światła na noku rei, czy były to Kastor i Polluks? Spes proxima: daleko, hen, daleko, pewna planeta niczym kula z agatu obracała się w przestworzach.
PROLOG NA ZIEMI
Zmówiona w porze pójścia do łóżka modlitwa do anioła stróża nieodmiennie wystarczała, by jego kuzynka Hildy obudziła się o takiej godzinie, o jakiej potrzebowała wstać ¾ tak przynajmniej twierdziła. Utrzymywała, że prosi o to, by obudzić się o szóstej, siódmej bądź siódmej trzydzieści, po czym zasypia, mając w myślach cyferblat zegara ze wskazówkami ustawionymi dokładnie na tej godzinie, a kiedy otwiera oczy, ukazuje jej się taki właśnie widok.
On sam nie potrafił tego dokonać. Nie był przy tym pewien, czy wierzy, że potrafi to Hildy, jakkolwiek nie był w stanie owej umiejętności zakwestionować. Być może ¾ podobnie jak stąpający po wodzie Piotr ¾ mógłby korzystać z metody Hildy jedynie wówczas, gdyby miał w sobie dość wiary, ale jej nie miał. A jeśli zaspałby, spóźniłby się na mszę, co byłoby nieobliczalne w skutkach; ksiądz musiałby zapewne zwrócić się do wiernych ze swym smętnym żabim obliczem i spytać, czy ktoś potrafi służyć do mszy. A wówczas jakiś odziany w robocze ubranie mężczyzna podszedłby, podciągnął nogawki spodni i ukląkł na niższym stopniu, w miejscu, na którym to on powinien się znajdować.
Toteż wybudzał się na dźwięk stojącego na czterech nóżkach mosiężnego budzika, posiadającego na szczycie dzwonek, w który na przemian uderzały dwa młoteczki, jak gdyby okładały go po głowie. Zegar czynił tyle hałasu, iż pierwsze chwile jego dzwonienia nie przypominały nawet dźwięku, lecz coś zgoła innego, jakowyś kataklizm, on zaś, nim dotarło do niego, co się dzieje — drący się wniebogłosy budzik, który maszeruje na swych nóżkach po blacie komody — budził się i siadał. Na drugim łóżku jego kuzynka, Ptasia, przewracała się jedynie pod kołdrą i po chwili, gdy tylko wyłączał budzik, znów była nieruchoma.
Nie spał, lecz był niezdolny podnieść się z łóżka. Włączył znajdującą się przy nim lampkę nocną; posiadała ukazujący mglisty krajobraz klosz oraz przezroczystą zewnętrzną osłonkę, na której znajdował się obrazek pociągu. Pod lampką grzbietem do góry spoczywała książka otwarta poprzedniego wieczoru. Sięgnął po nią. Niemal zawsze czas pomiędzy przebudzeniem a przymusem wstania z łóżka wypełniał lekturą książki, którą odkładał przed zaśnięciem. Miał dziesięć lat.
Nierzadko w późniejszym życiu Giordano Bruno będzie wspominał swoje dzieciństwo w Noli z rozrzewnieniem. Wielokrotnie pojawia się ono w jego dziele: neapolitańskie słońce nad jego złotymi polami i winnicami, które okrywają zbocza góry Cicala; te kukułki, te arbuzy, ten smak mangiaguerry, regionalnego gęstego, czarnego wina. Nola była miastem starożytnym, położonym pomiędzy Wezuwiuszem a Cicalą; w szesnastym stuleciu wciąż można było oglądać jego rzymskie ruiny, świątynię, teatr, niewielkie sanktuaria tajemniczego pochodzenia. Na początku tego wieku przybył do Noli Ambrosius Leo, aby sporządzić mapę miasteczka, jego krętych murów, jego dwunastu wież, a także, by zgłębić owe geometrie, na podstawie których, podobnie jak wszystkie starożytne miasta, było ono, jak wierzył Leo, wzniesione.
Bruno dorastał na przedmieściach Cicali, w jednym z czterech czy pięciu domów zbudowanych jeden obok drugiego za wiekowym murem miasta. Jego ojciec, Gioan, był starym wiarusem, ubogim, lecz dumnym, który żył z renty i uprawiał działkę ogrodową. Miał w zwyczaju zabierać syna na wyprawy na zbocze góry. Bruno przypomniał sobie, jak stary Wezuwiusz, widziany z zielonych stoków Cicali, zdawał się nagi i posępny, lecz kiedy wspięli się na niego, okazało się, iż jest równie zielony, tak samo uprawiany, zaś winorośl równie słodka. A kiedy o zmierzchu wraz z ojcem spoglądali w kierunku Cicali z miejsca, do którego zaszli, to ona zdawała się kamienna i opuszczona.
Podczas procesu Bruno przyznał, że to wówczas odkrył, iż wzrok może mamić. W gruncie rzeczy odkrył wtedy coś znacznie bardziej zasadniczego dla swej późniejszej myśli, a mianowicie Względność.
Teraz pociąg na kloszu, rozgrzany przez żarówkę, począł z wielkim mozołem posuwać się naprzód poprzez ów mglisty krajobraz. Zegar pokazywał późną godzinę. Msza zaczynała się o szóstej czterdzieści pięć rano każdego dnia powszedniego, zaś on służył codziennie przez tydzień; po zakończeniu służby w najwcześniejszej mszy niedzielnej ktoś inny przejmie jego codzienne obowiązki, a on będzie służył wyłącznie w niedziele, wspinając się po drabinie mszalnych godzin aż do śpiewanej mszy o jedenastej. A następnie znów rozpocznie tydzień mrocznych świtów.
System ten był charakterystyczny dla położonego w dolinie maleńkiego drewnianego kościółka, obmyślony przez proboszcza po to, by jak najefektywniej zorganizować pomoc jedynych pięciu czy sześciu ministrantów, jakimi dysponował. Wszelako dla samych chłopców posiadał on moc prawa naturalnego: niczym przebieg samej mszy, wyjaśnił proboszcz, nieskuteczny dopóty, dopóki nie zostało wypowiedziane każde słowo.
Był chłopcem, który widywał duchy w bukowych i wawrzynowych zagajnikach, lecz potrafił też siedzieć cierpliwie u stóp ojca Teofila z Noli, który wpajał weń łacinę oraz prawa logiki, jak również opowiadał mu o tym, że świat jest okrągły. W swoich dialogach Bruno nadaje niekiedy rzecznikowi swojej własnej filozofii imię owego księdza: Teofilo. W De monade, swym ostatnim poemacie po łacinie, pisze: Dawno temu w czasach mego chłopięctwa rozgorzała walka.
Nim włożył tenisówki, dżinsy oraz dwie flanelowe koszule jedna na drugą i wyruszył w długą, mroczną podróż przez cały dom do kuchni, jego matka zdążyła już się w niej zjawić i nalać mu mleka. Wymienili tylko kilka nieodzownych słów, oboje wciąż jeszcze nazbyt senni, by przełamać rutynę zdawkowych pytań i odpowiedzi. Był świadom tego, że matka ma proboszczowi za złe jego uporczywe zapewnienia, iż dziesięcioletni chłopiec jest wystarczająco dorosły, żeby wstać i udać się na mszę o tej godzinie. W tych stronach, utrzymywał proboszcz, dziesięcioletni chłopcy są już o tej porze na nogach, a co więcej, pracują, i to bardzo ciężko. Niemniej jednak jego matka uważała, choć nie wypowiadała tego na głos, że proboszcza zdradzają jego własne słowa. Pracują!
Przy świetle kuchennej lampy dzień zdawał się nocą, lecz kiedy wyszedł na zewnątrz, na niebie znać było łagodny blask, zaś droga wiodąca pomiędzy ciemnymi żywopłotami w dół zbocza była już widoczna. Był ósmy marca 1952 roku. Z rozległej werandy mógł dostrzec kolejne wzgórze po drugiej stronie doliny — szare, bezlistne i na pozór martwe. Mimo to wiedział, że mieszkają tam ludzie; w ogródkach przed domem hodowali żonkile, a w tej chwili orali i siali, rozpalali ogień w kominkach. Kościoła nie było widać, ale wznosił się tam, w cieniu wzgórza. Z kościoła zaś nie było widać werandy, na której stał.
Względność.
Zastanawiał się, czy proboszcz zna prawa logiki tak dobrze jak łacinę. Prawa logiki! Przestrzeń przeciągłych spółgłosek tego wyrażenia miała dlań osobliwie bogaty posmak. Proboszcz uczył go wyłącznie łaciny mszalnej, którą miał zapamiętywać fonetycznie. Introibo ad altere Dei.
Wszak wiedział, że ziemia jest okrągła; nikt nie musiał mu tego mówić.
W dolinie za miastem pociąg z węglem, który spoczywał nieruchomo całą noc, karawana jednakowych mrocznych stworów, ruszył z przeciągłym szarpnięciem. Miał chyba ze sto wagonów. Nieraz zdarzało mu się liczyć wagony pociągów dłuższych od tego. Załadowywano je w składnicy na terenie kopalni ¾ umieszczenie ładunku w całym pociągu trwało godzinami, podobnie jak podróż z miasta i doliny ku miejscu przeznaczenia. Ciągnąca go lokomotywa sapała ciężko i wolno, niczym starzec wspinający się krok po kroku pod górę: Raz. Raz. Raz. Raz.
Jego trasa wiodła w dół, do głównej drogi nad strumieniem, która biegła do miasta, mijała kościół i ciągnęła się dalej. Rozmyślając o posępnych psach świtu, ruszył, wciskając dłonie w utytłane kieszenie kurtki, wszak dobrze mu znane, lecz jakby nie należące do niego. Nie jestem stąd, pomyślał: a ponieważ była to prawda, myśl ta zdawała się wyjaśniać owo kurczenie się ułomnej żywotności w jego wnętrzu, wynikłe z przenikliwego półmroku, drogi, czarnego pociągu i jego dymu. Nie jestem stąd; pochodzę z jakiegoś innego miejsca. Droga wydawał się dłuższa niż kiedykolwiek za dnia; u stóp wzgórza świat wciąż pogrążony był w mroku, a brzask odległy.
Dziękujemy wydawnictwu Solaris za udostępnienie fragmentu do publikacji.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...