"Czas przemian" - fragment
Dodane: 08-10-2008 08:29 ()
Robert Silverberg
Czas przemian
1
Nazywam się Kinnall Darival i zamierzam opowiedzieć ci wszystko o sobie.
To stwierdzenie jest tak dziwne, że dosłownie kłuje mnie w oczy. Wpatruję się w nie na tej stronie, rozpoznaję charakter swego pisma — wąskie, proste, czerwone litery na zwykłej szarej kartce papieru — i widzę swoje nazwisko, a po głowie rozchodzi mi się jeszcze echo impulsu mózgu, który zrodził te słowa. Nazywam się Kinnall Darival i zamierzam opowiedzieć ci wszystko o sobie. Nie do wiary.
Ma to być, jak by powiedział Ziemianin Schweiz, autobiografia. To znaczy rozliczenie się z sobą i ze swoimi czynami na piśmie, dokonane przez samego siebie. Takiej formy literackiej nie znamy w naszym świecie, muszę więc wymyślić własny sposób narracji, nie istnieje bowiem żaden precedens, mogący mi służyć za wzór. Ale tak właśnie powinno być. Na tej mojej planecie jestem teraz zupełnie odosobniony. W pewnym sensie wymyśliłem nowy sposób życia; mogę też z pewnością wymyślić nowy rodzaj literatury. Zawsze mi mówiono, że posiadam dar słowa.
No i oto znajduję się na Wypalonej Nizinie w szopie z desek, wypisując obrzydliwości i czekając na śmierć. Co za szczęście, że mam talent pisarski!
Nazywam się Kinnall Darival.
Obrzydliwość! Obrzydliwość! Już tylko na tej jednej stronie użyłem czasownika w pierwszej osobie chyba ze dwadzieścia razy, nie licząc tu i tam powtykanych takich słów, jak „moje”, „mnie”, „sobie”. Rwący potok bezwstydu. Ja, ja, ja, ja, ja. Gdybym obnażył swą męskość w Kamiennej Kaplicy w Manneranie w świąteczny dzień, nie uczyniłbym nic równie ohydnego, jak to, co robię tutaj. Można by się uśmiać. Kinnall Darival oddający się w odosobnieniu występkowi. W tym nędznym, samotnym miejscu pobudza swoje cuchnące ego i wykrzykuje ten obraźliwy zaimek, mając nadzieję, że porwą go podmuchy gorącego wiatru, poniosą i skalają nim współziomków. Układa zdanie po zdaniu, którego składnia to czyste szaleństwo. Chciałby, gdyby mógł, chwycić cię za rękę i sączyć do twych opornych uszu strumienie plugastwa. Dlaczego? Czy dumny Darival jest rzeczywiście obłąkany? Czy jego nieugięty duch całkowicie załamał się, bo cierpiał z wewnętrznego niepokoju? Czy nic z niego nie pozostało poza skorupą, tkwiącą w tej ponurej chacie, obsesyjnie drażniącą się plugawym językiem, mamroczącą „ja”, „mnie”, „moje”, „sobie”, uparcie grożąc ujawnieniem intymnych szczegółów swej duszy?
Nie. Darival jest normalny i zdrów, to wy wszyscy jesteście chorzy, i chociaż wiem, jak głupio to brzmi, zgadzam się, by tak zostało. Nie jestem wariatem, wypowiadającym obmierzłe słowa wobec obojętnego wszechświata i czerpiącym z tego przyjemność. Przeszedłem przez czas przemian i zostałem uzdrowiony z choroby, która trapi mieszkańców mego świata, a dzięki temu, co zamierzam napisać, mam nadzieję również i was uzdrowić, chociaż wiem, że właśnie z tego powodu znajdujecie się w drodze na Wypaloną Nizinę, iżby mnie zabić.
Niech tak się stanie.
Nazywam się Kinnall Darival i zamierzam opowiedzieć ci wszystko o sobie.
2
Dręczą mnie nieustannie resztki zwyczajów, przeciwko którym podniosłem bunt. Być może zaczynasz pojmować, jaki to dla mnie wysiłek formułować zdania w tym stylu, tak obracać czasownikami, żeby dostosować je do konstrukcji pierwszoosobowej. Piszę od dziesięciu minut, a już moje ciało pokryło się potem, nie tym, który skrapla się wskutek panującego tu upału, ale wilgotnym, lepkim potem, wyciskanym przez wysiłek umysłowy. Wiem, jakiego stylu winienem używać, ale mięśnie mej ręki sprzeciwiają mi się i walczą, by napisać słowa na starą modłę i oznajmić: „Pisze się od dziesięciu minut i ma się ciało pokryte potem”, albo: „Przeszło się przez czas przemian i jest się uzdrowionym z choroby, która trapi mieszkańców tego świata”. Sądzę, iż to, co dotąd napisałem, można by wyrazić po staremu i nic by się nie stało, ale naprawdę walczę przeciwko kwestionującej osobowe „ja” gramatyce mego świata i jeśli będzie trzeba, siłą zmuszę swoje mięśnie, aby uznały moje prawo do porządkowania słów zgodnie z wyznawaną obecnie przeze mnie filozofią.
Choć wcześniejsze nawyki skłaniają mnie do niepożądanej konstrukcji zdań, to jednak, co mam na myśli, będzie jaśniało spoza zasłony słów. Mogę powiedzieć: „Nazywam się Kinnall Darival i zamierzam opowiedzieć ci wszystko o sobie”, albo mogę powiedzieć: „Nazywa się Kinnall Darival i zamierza opowiedzieć ci wszystko o sobie” — i nie ma tu istotnej różnicy. W każdym razie treść oświadczenia Kinnalla Darivala jest — według naszych wzorców, według wzorców, które ja będę niszczył — odrażająca, zasługująca na pogardę, nieprzyzwoita.
3
Niepokoi mnie również, przynajmniej gdy piszę te pierwsze strony, tożsamość mych odbiorców. Zakładam, ponieważ muszę, iż będę miał czytelników. Ale kim oni są? Kim wy jesteście? Być może mężczyźni i kobiety na mej rodzinnej planecie ukradkiem, przy świetle pochodni, przewracający kartki w strachu, by ktoś nie zastukał do drzwi. A może mieszkańcy innych światów czytający dla rozrywki, przebiegający wzrokiem stronice mej książki, by uzyskać obraz obcego i odrażającego społeczeństwa. Nie mam pojęcia. Niełatwo nawiązać mi z tobą łączność, mój nieznany czytelniku. Kiedy powziąłem plan przelania swej duszy na papier, myślałem, że będzie to proste: zwykły konfesjonał, przedłużona sesja z wyimaginowanym czyścicielem, który będzie cierpliwie słuchał i da mi w końcu rozgrzeszenie. Ale teraz zdaję sobie sprawę, że powinienem podejść do tego inaczej. Jeśli nie jesteś z mego świata, albo należysz do mego świata, ale nie do moich czasów, możesz znaleźć tu wiele niejasności.
Dlatego będę wyjaśniał. Może będę tłumaczył zbyt wiele i wyprowadzę cię z równowagi, przekonując o tym, co oczywiste. Wybacz mi, jeśli będę informował cię o tym, co już wiesz. Wybacz, jeśli mój ton i sposób przekonywania wykaże brak konsekwencji, i wyda ci się, iż zwracam się do kogoś innego. Nie pozostajesz bowiem dla mnie jednaki, mój nieznany czytelniku. Posiadasz wiele twarzy. Teraz widzę zakrzywiony nos Jidda, czyściciela, a teraz łagodny uśmiech mego brata więźnego Noima Condorita, a teraz słodycz oblicza siostry więźnej Halum, a teraz stajesz się kusicielem Schweizem z żałosnej Ziemi, a w tym momencie jesteś synem syna mojego syna, który narodzi się za ileś tam lat i będzie ciekaw, jakim człowiekiem był jego przodek, a teraz jesteś kimś obcym z innej planety, któremu my, z Borthana, wydajemy się groteskowi, tajemniczy, trudni do pojęcia. Nie znam ciebie, toteż moje wysiłki przemawiania do ciebie będą niezdarne.
Ale klnę się na Bramę Salli, że zanim zostanę wykończony, poznasz mnie tak dobrze, jak dotychczas żadnego człowieka z Borthana!
4
Jestem mężczyzną w średnim wieku. Od dnia mych narodzin Borthan trzydzieści razy okrążył nasze złocistozielone słońce. Ktoś, kto przeżyje pięćdziesiąt takich okrążeń uważany jest w naszym świecie za osobę wiekową, a najstarszy człowiek, o jakim słyszałem, zmarł nie osiągnąwszy osiemdziesiątki. W oparciu o to, możesz porównać skalę czasu u nas i u siebie, jeśli przypadkiem jesteś mieszkańcem innego świata. Ziemianin Schweiz utrzymywał, że ma czterdzieści trzy lata według rachuby na jego planecie, a jednak nie wydawał się starszy ode mnie.
Posiadam mocną budowę ciała. Tutaj popełnię podwójny grzech, nie tylko bowiem będę mówił o sobie bez wstydu, ale będę się chełpił swoją formą fizyczną. Jestem wysoki. Kobieta normalnego wzrostu sięga mi zaledwie do piersi. Włosy mam ciemne i długie, opadają mi na ramiona, ostatnio pojawiły się w nich siwe pasma. Zaczyna mi również siwieć broda, która jest gęsta i zakrywa większą część twarzy. Nos mam wydatny, prosty, z dużymi nozdrzami; wargi mięsiste, co — jak powiadają — przydaje memu wyglądowi zmysłowości, ciemnobrązowe oczy rozstawione są raczej szeroko. Dawano mi do zrozumienia, że są to oczy kogoś, kto przez całe życie przyzwyczaił się rozkazywać innym.
Plecy mam mocne, a klatkę piersiową szeroką. Masa czarnych, krótkich, szorstkich włosów pokrywa prawie całe moje ciało. Ręce długie i wielkie dłonie. Pod skórą rysują się wyraźnie silne mięśnie. Jak na tak okazałego mężczyznę, ruchy mam harmonijne i pełne gracji. Wybijam się w sportach i kiedy byłem młodszy, potrafiłem miotać pierzaste dzidy przez całą długość Stadionu w Manneranie — nikt tego przede mną nie dokonał.
Większość kobiet uważa, że jestem atrakcyjny. Właściwie tak myślą wszystkie poza tymi, które wolą mężczyzn wątlejszych, o wyglądzie naukowców, przeraża je bowiem siła, wielkość i męskość. Z pewnością władza polityczna, jaką posiadłem w pewnym czasie, pomagała mi sprowadzić do łóżka wiele partnerek, nie ma jednak wątpliwości, że pociągał je w równym stopniu mój wygląd, jak i inne, bardziej subtelne względy. Znaczna część z nich zawiodła się na mnie. Rozrośnięte mięśnie i owłosiona skóra nie przydają kochankowi potencji, a potężny organ płciowy nie gwarantuje ekstazy. Nie jestem championem kopulacji. Zauważ: nic przed tobą nie ukrywam. Jest we mnie pewna wrodzona niecierpliwość, która ujawnia się na zewnątrz tylko wtedy, gdy się kocham. Po wejściu w kobietę bardzo szybko mam wytrysk i rzadko udaje mi się go powstrzymać, nim ona osiągnie przyjemność. Nikomu, nawet czyścicielowi, nie wyznałem dotychczas tej słabości i nie sądzę, bym to uczynił kiedykolwiek. Wiele jednak kobiet na Borthanie odkryło tę moją wielką wadę bezpośrednio, własnym kosztem i niewątpliwie niektóre z nich, zawiedzione i niedyskretne, naśmiewały się opowiadając pieprzne dowcipy na mój temat. Odnotowuję to dlatego, abyś nie myślał o mnie jak o włochatym umięśnionym olbrzymie, nie wiedząc, że moje ciało często nie zaspokajało mych żądz. Być może, iż ta słabość była jednym z czynników, które kształtowały me przeznaczenie i doprowadziły mnie tamtego dnia na Wypaloną Nizinę. Powinieneś o tym wiedzieć.
5
Mój ojciec był dziedzicznym septarchą prowincji Salla na naszym wschodnim wybrzeżu. Matka moja była córką septarchy Glinu. Poznał ją podczas misji dyplomatycznej, a ich małżeństwo, jak mówiono, zostało postanowione, ledwie się ujrzeli. Pierwszym dzieckiem, jakie im się urodziło, był mój brat Stirron, obecnie po naszym ojcu septarcha w Salli. Ja przyszedłem na świat w dwa lata później, po mnie była jeszcze trójka, same dziewczynki. Dwie z nich nadal żyją. Najmłodszą siostrę zamordowali najeźdźcy z Glinu jakieś dwadzieścia obrotów księżyca temu.
Mało co znałem swego ojca. Na Borthanie wszyscy są sobie obcy, zwykle jednak ojciec jest mniej daleki niż inni, ale nie tak było ze starym septarchą. Pomiędzy nami wznosił się nieprzebyty mur konwenansu. Zwracając się do niego używaliśmy tych samych, co zwykli poddani, wyrazów szacunku. Uśmiechał się tak rzadko, że mogę przywołać na pamięć każdy jego uśmiech. Pewnego razu, to moment niezapomniany, posadził mnie obok siebie na tronie, wyciosanym z czarnego drewna i pozwolił dotykać starej, żółtej poduszki, przemawiając do mnie pieszczotliwie. Stało się to tego dnia, gdy zmarła moja matka. Poza tym nie zwracał na mnie uwagi. Bałem się i kochałem go. Drżąc, kuliłem się za filarami w sądzie, bo chciałem obserwować, jak wymierza sprawiedliwość. Byłem przekonany, że gdyby mnie tam zobaczył, kazałby mnie zniszczyć, a jednak nie byłem w stanie pozbawić się widoku ojca w pełni majestatu.
Był, to dziwne, mężczyzną szczupłym, średniego wzrostu. Wraz z bratem już jako chłopcy górowaliśmy nad nim. Ale odznaczał się niezwykłą siłą woli, która pozwalała mu stawiać czoło wszelkim wyzwaniom. Kiedyś, jeszcze w moim dzieciństwie, przybył do septarchii pewien ambasador z Zachodu, na czarno opalony kolos, który w pamięci rysuje mi się równie wielki jak góra Kongoroi. Był wysoki i barczysty, jak ja teraz. W czasie uczty ambasador wlał w siebie zbyt wiele niebieskiego wina i oświadczył wobec mego ojca, dworzan i rodziny:
— Chciałbym pokazać swą siłę mężom z Salli i nauczyć ich, jak staje się do zapasów.
— Jest tu taki — odparł mój ojciec opanowany nagłym gniewem — którego, być może, niczego nie trzeba uczyć.
— Niech się pokaże — powiedział olbrzym z Zachodu, wstając i zdejmując płaszcz. Ale mój ojciec uśmiechnął się, a widok tego uśmiechu wprawił dworzan w drżenie. Powiedział chełpiącemu się przybyszowi, że byłoby niewłaściwe pozwolić na walkę, gdy umysł jego zamroczony jest winem. To oczywiście rozwścieczyło ambasadora. Zjawili się więc muzykanci, żeby rozładować napięcie, nie zdołali jednak uśmierzyć gniewu gościa i po godzinie, kiedy trochę otrzeźwiał, domagał się ponownie spotkania z wybranym zapaśnikiem ojca. Twierdził, że żaden mężczyzna w Salli nie zdoła oprzeć się jego sile.
Na to septarcha oświadczył:
— Ja sam będę się z tobą mocował.
Tego wieczoru siedzieliśmy wraz z bratem u końca długiego stołu pomiędzy kobietami. Nagle od tronu przypłynęło to oszałamiające słowo „ja” wypowiedziane głosem ojca, a zaraz potem „sam”. Takie sprośności często szeptaliśmy ze Stirronem, chichocąc w ciemnościach sypialni, ale nigdy nie przyszło nam nawet do głowy, że moglibyśmy usłyszeć je wypowiedziane na głos w sali biesiadnej przez samego septarchę. Obaj doznaliśmy wstrząsu, choć reakcja nasza była różna: Stirron skręcał się konwulsyjnie i skrywał twarz za pucharem, ja pozwoliłem sobie na stłumiony śmieszek zażenowania i uciechy, za co natychmiast dostałem kuksańca od damy dworu. Tym śmiechem próbowałem pokryć wewnętrzne przerażenie. Nie mogłem wprost uwierzyć, że mój ojciec zna takie słowa i że je w ogóle wypowie w tak dostojnym towarzystwie: „Ja sam będę się z tobą mocował”. Kiedy wciąż jeszcze byłem oszołomiony dźwiękiem zabronionych form mowy, mój ojciec wystąpił do przodu, zrzucił płaszcz, stanął przed potężnym ambasadorem, złapał go za łokieć i biodro zręcznym chwytem sallańskim i nieomal natychmiast powalił na lśniącą posadzkę z szarego kamienia. Ambasador krzyknął przeraźliwie, jedna noga pod dziwnym kątem odstawała mu od biodra, w bólu i upokorzeniu raz po raz uderzał płaską dłonią o podłogę. Być może obecnie w pałacu mego brata Stirrona spotkania dyplomatyczne odbywają się w bardziej wyrafinowany sposób.
Septarcha zmarł, kiedy miałem dwanaście lat i wkraczałem w męskość. Byłem przy nim w chwili śmierci. Każdego roku, by uniknąć pory deszczowej w Salli, jechał polować na rogorły na Wypalonej Nizinie, w te właśnie okolice, gdzie teraz ukrywam się i czekam. Nigdy z nim nie podróżowałem, ale wtedy pozwolono mi towarzyszyć myśliwym, byłem już bowiem młodym księciem i powinienem był nabierać zręczności w zajęciach godnych mego urodzenia. Stirron, jako przyszły septarcha, musiał wprawiać się w czym innym; pod nieobecność ojca pozostał w stolicy jako regent. Pod ponurym, zasnutym ciężkimi, deszczowymi chmurami niebem, ekspedycja złożona z blisko dwudziestu wozów terenowych posuwała się na zachód od miasta Salla przez kraj płaski, podmokły, nagi i zimny. Deszcze w tym roku padały bezlitośnie, zmywając cienką warstwę gleby i pozostawiając gołe skały. W całej naszej prowincji rolnicy naprawiali groble, ale na niewiele to się zdało. Widziałem wezbrane rzeki, unoszące żółtobrunatne bogactwo Salli, i płakać mi się chciało, gdy pomyślałem, że takie bogactwo płynie do morza. Gdy przybyliśmy do Zachodniej Salli, droga zaczęła wspinać się na wzgórza u stóp górskiego pasma Huishtor. Wkrótce znaleźliśmy się w bardziej suchej i jeszcze chłodniejszej okolicy, gdzie padały śniegi miast deszczu, a w oślepiającej bieli tylko gdzieniegdzie sterczały czarne kikuty drzew. Podążaliśmy drogą Kongoroi w góry Huishtor. Przejeżdżającego septarchę miejscowa ludność wychodziła witać ze śpiewem. Nagie góry jak purpurowe kły rozrywały szare niebo i piękno tego groźnego krajobrazu odciągało moje myśli od wszelkich niewygód, chociaż nawet w naszym szczelnie zamkniętym wozie drżeliśmy z zimna. Na poboczach wyboistej drogi wznosiły się płaskie tarcze brunatnych skał, nie było widać ziemi, wszędzie kamienie, a drzewa i krzewy rosły jedynie w jakichś osłoniętych miejscach. Spojrzawszy za siebie, mogliśmy w dole ujrzeć całą Sallę jak na mapie: biel zachodnich okręgów, ciemne, zgiełkliwe, gęsto zaludnione wschodnie wybrzeże, wszystko pomniejszone i jakby nierzeczywiste. Nigdy dotychczas nie byłem tak daleko od domu. Chociaż znajdowaliśmy się na wyżynie, niby w połowie drogi między morzem a niebem, to szczyty wewnętrznego pasma gór Huishtor wciąż wznosiły się przed nami. W moich oczach wyglądały jak kamienny mur nie do przebycia, rozciągający się przez kontynent z północy na południe. Pokryta śniegiem, poszarpana grań sterczała z wyniosłego przedpiersia litej skały. Czy będziemy przedzierać się przez te szczyty, czy może jest jakaś inna droga przez góry? Wiedziałem o Bramie Salli i o tym, że nasza trasa prowadzi w jej kierunku, ale jakoś w tym momencie istnienie takiej bramy wydawało mi się nieprawdopodobne.
Jechaliśmy w górę, w górę, w górę, aż silniki naszych samochodów zaczęły zachłystywać się w lodowatym powietrzu i trzeba było często zatrzymywać się, żeby odmrażać przewody paliwa. W głowach kręciło się nam z braku tlenu. Każdej nocy odpoczywaliśmy w którymś z obozowisk przygotowanych dla wygody podróżujących septarchów, ale urządzenia w nich zaiste nie były królewskie, a w jednym, gdzie parę tygodni temu cała służba zginęła pod śnieżną lawiną, musieliśmy przebić drogę przez zwały lodu, aby móc dostać się do wnętrza. Choć należeliśmy do ludzi szlachetnie urodzonych, wszyscy chwyciliśmy za łopaty, oprócz septarchy, dla którego praca fizyczna byłaby grzechem. Byłem wielki i najmocniejszy z mężczyzn, kopałem więc z większym zapałem niż inni, a że byłem młody i nieopanowany, przeliczyłem się z siłami. W pewnej chwili upadłem i leżałem prawie bez życia w śniegu blisko godzinę, zanim mnie zauważono. Kiedy mnie cucono podszedł ojciec i obdarzył mnie jednym ze swych rzadkich uśmiechów. Wtedy wierzyłem, że to wyraz uczucia, co spowodowało, że szybciej wróciłem do siebie, ale później doszedłem do przekonania, że był to raczej znak jego pogardy.
Ten uśmiech podsycał me siły w dalszej drodze. Już nie trapiłem się przejściem przez góry, bo wiedziałem, że przejdę i że tam daleko na Wypalonej Nizinie mój ojciec i ja będziemy polować na rogorła. Wyjdziemy razem i będziemy nawzajem strzec się przed niebezpieczeństwem, wspólnie będziemy tropić ptaka i razem go zabijemy, poznamy bliskość, jaka nigdy nie istniała między nami w moim dzieciństwie. Rozmawiałem o tym pewnej nocy z moim bratem więźnym, kiedy jechaliśmy jednym wozem. Był on jedyną osobą we wszechświecie, której mogłem zaufać.
— Ma się nadzieję zostać wybranym do grupy myśliwych septarchy — oznajmiłem. — Ma się powody sądzić, że będzie się poproszonym. Położy to kres dystansowi między ojcem i synem.
— Marzysz — odparł Noim Condorit. — Ponosi cię fantazja.
— Mówiący pragnąłby — zauważyłem — cieplejszych słów poparcia od brata więźnego.
Noim zawsze był pesymistą. Zlekceważyłem jego gorzką uwagę i liczyłem dni dzielące mnie od Bramy Salli. Gdy tam dotarliśmy, zaskoczyła mnie uroda tego miejsca. Przez cały ranek i połowę popołudnia posuwaliśmy się w górę nachylonego o trzydzieści stopni, rozległego zbocza Kongoroi, pozostając w cieniu wyniosłego, złożonego z dwóch szczytów, wierzchołka góry. Wydawało mi się, że będziemy się tak wspinać bez końca, a Kongoroi będzie wciąż wznosić się w oddali. Nagle nasza karawana skręciła ostro w lewo i wóz za wozem znikał poza śnieżnym pylonem sterczącym z boku drogi. Przyszła nasza kolej i za zakrętem ujrzałem coś, co zaparło mi dech w piersiach: szeroki wyłom w ścianie góry, jakby jakaś kosmiczna ręka wyrwała kawał Kongoroi. Przez ten otwór buchało światło słoneczne. Była to Brama Salli. Tym cudownym przejściem wkroczyli nasi przodkowie wiele wieków temu do naszej prowincji, po wędrówkach poprzez Wypaloną Nizinę. Zapuściliśmy się w nie radośnie, jadąc po dwa, a nawet po trzy samochody w rzędzie po twardo ubitym śniegu. Zanim rozłożyliśmy się na noc obozem, mogliśmy podziwiać niezwykłą wspaniałość rozciągającej się w dole Wypalonej Niziny.
Przez następne dwa dni zjeżdżaliśmy serpentynami w dół zachodniego zbocza Kongoroi, a właściwie pełzaliśmy ze śmieszną wprost prędkością po tak wąskiej drodze, gdzie każdy niebaczny ruch kierownicą groził zwaleniem się wozu w bezdenną przepaść. Po tej stronie gór Huishtor nie było śniegu i widok gołych, popękanych skał sprawiał przygnębiające wrażenie. Przed nami wszystko pokryte było warstwą czerwonej gleby. Zjeżdżaliśmy na obszar pustynny, pozostawiając za sobą zimę i wkraczając w świat, gdzie panowała duchota, gdzie suche wiatry wznosiły tumany pyłu i z każdym oddechem wdzierały się do płuc gryzące ziarenka piasku, gdzie zwierzęta o dziwnym, niesamowitym wyglądzie uciekały w popłochu przed nadjeżdżającą kolumną. Szóstego dnia dotarliśmy na tereny łowieckie, na poszarpane terasy schodzące poniżej poziomu morza. Obecnie znajduję się nie dalej niż o godzinę jazdy od tamtego miejsca. Tutaj ma swe gniazda rogorzeł. Przez cały długi dzień ptaki te szybują nad spieczonymi równinami szukając żeru, a o zmierzchu powracają z łowów, opadając dziwacznym spiralnym lotem, by skryć się w niedostępnych rozpadlinach. Przy podziale naszej grupy zostałem wybrany na jednego z trzynastu towarzyszy septarchy.
— Dzieli się twoją radość — powiedział uroczyście Noim i miał w oczach łzy, tak samo jak ja. Zdawał sobie sprawę, jaki ból sprawiał mi chłód ojca. O świcie wyruszyli myśliwi — dziewięć grup w dziewięciu kierunkach.
Nie przynosi zaszczytu upolowanie rogorła blisko gniazda. Powracający ptak obciążony jest mięsem dla swych młodych, ma ciężki lot, pozbawiony wdzięku i siły, łatwo można go zaatakować. Zabić ptaka czyszczącego pióra to łatwizna dla tchórza, obnażającego własne ja. (Obnażającego własne ja! Zauważ, jak ze mnie drwi moje własne pióro! Ja, który obnażałem swoje ja częściej niż dziesięciu innych mężczyzn na Borthanie, wciąż podświadomie używam tego określenia jako obelgi. Ale niech tak zostanie). Chcę powiedzieć, że wartością polowania jest niebezpieczeństwo i trudy pogoni, a nie samo zdobycie trofeum. Polujemy na rogorła, żeby popisać się zręcznością, a nie w celu zdobycia niesmacznego mięsa.
I tak myśliwi ruszyli na otwartą nizinę, gdzie nawet zimowe słońce dokonuje spustoszenia, gdzie nie ma żadnych drzew dających cień, ani strumieni, by móc ugasić pragnienie. Rozeszli się po całej okolicy, zajmując stanowiska na gołej, czerwonej ziemi i wystawiając się na atak rogorłów. Ptak krąży na niesłychanych wysokościach, można go dostrzec jedynie jako czarną kreseczkę na sklepieniu nieba i to tylko wtedy, gdy ma się bardzo bystry wzrok, chociaż rozpiętość skrzydeł rogorła jest większa od podwójnego wzrostu człowieka. Ze swego wyniosłego punktu rogorzeł wypatruje na pustyni nierozważnych zwierząt. Żadna rzecz, choćby najdrobniejsza, nie ujdzie jego połyskliwym oczom, a kiedy dojrzy łup, spada gwałtownie i unosi się nad ziemią na wysokość domu. Teraz rozpoczyna śmiercionośny lot, leci cicho, opuszcza się, zataczając coraz mniejsze kręgi wokół niczego nie spodziewającej się ofiary. Pierwsze koło może objąć obszar większy niż połowa prowincji, następne kręgi są coraz mniejsze i mniejsze, prędkość lotu zwiększa się, aż wreszcie rogorzeł zmienia się w przerażającą machinę śmierci, która zbliża się z łoskotem od horyzontu z koszmarną szybkością. Teraz zwierzę wie już wszystko, ale ta wiedza trwa krótko: szum potężnych skrzydeł, syk rozdzieranego wielkim, obłym ciałem gorącego, nieruchomego powietrza, a potem długi, zabójczy róg, wyrastający z kości czołowej ptaka, znajduje swój cel, ofiara pada, tłamszona czarnymi trzepoczącymi skrzydłami. Myśliwy, wyposażony w dalekonośną broń, stara się zestrzelić ptaka wtedy, gdy ten krąży tak wysoko, jak sięga ludzki wzrok. Trudność polega na bezbłędnym określeniu z tak wielkiej odległości punktu przecięcia się toru pocisku z drogą lotu ptaka. Niebezpieczeństwo łowów na rogorła tkwi także w tym, iż nigdy nie wiadomo, kto na kogo poluje, rogorzeł bowiem najczęściej widoczny jest dopiero wtedy, gdy spada, by zadać śmiertelny cios.
Dziękujemy wydawnictwu Solaris za udostępnienie fragmentu do publikacji.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...