"Opowieść okrutna" - II miejsce w konkursie Słowiańszczyzna
Dodane: 04-10-2008 10:00 ()
Opowieść okrutna
Przyjemne, rozgrzane promieniami czerwcowego słońca popołudnie zamieniło się w chłodny wieczór. Niebo wycisnęło z siebie kilka kropel deszczu, który znikł niemal tak szybko, jak się pojawił, zostawiając po sobie jedynie zroszoną ziemię i ten cudowny zapach, którego nie sposób pomylić z żadnym innym na świecie. Sulibor naciągnął na głowę szeroki kaptur i popędził muły. Wiedział, że przed zachodem nie podejdzie pod Ortelsburg, ale chciał choć trochę drogi nadgonić, żeby skorzystać z jarmarku. Zwierzęta przyspieszyły nieco, by po chwili powrócić do własnego tempa. Mężczyzna zaklął pod nosem, narzekając na nie dający się pokonać upór mułów. Z każdą chwilą słońce schodziło niżej i niżej, aż w końcu schowało się za drzewami, tak że zupełnie nie było go widać. Kupiec minął ścieżynkę odchodzącą w prawo, prowadzącą zapewne do jakiejś niewielkiej osady. W miejscu, gdzie dróżka łączyła się z traktem, na rozstaju stała niewielka kapliczka z lipowego drewna, przyozdobiona leśnymi kwiatami, które dawno już powiędły. Sulibor uczynił na piersi znak krzyża i nie zatrzymując się ruszył dalej. Za drzewami, pośrodku polany zauważył kobiecinę, zdającą się szukać kogoś w oddali. Szła powoli w stronę lasu, niemal sunąc nad ziemią z szeroko rozpostartymi ramionami, oglądając się na wszystkie strony, zupełnie jakby kogoś szukała. Blada była całkiem i twarz smutną miała niezmiernie, co z daleka nawet widać było. Pozdrowił ją Sulibor oszczędnym ukłonem. Nie odpowiedziała. Kiedy po chwili ponownie spojrzał w jej stronę – już jej tam nie było.
- Albo poszła w swoją stronę, albo rozpłynęła się w powietrzu – pomyślał, zdecydowanie obstawiając pierwszy wariant. – Szkoda kobiety, zbłądziła pewno, albo pomylona...
Podrapał się po głowie, przez chwilę tylko rozważając, czy niewieście z pomocą nie pójść. Jednaj jako że jej już wypatrzyć w gąszczu nie zdołał, ruszył w swoją drogę. Dreszcz jednak przeszedł po plecach Sulibora, kiedy pomyślał jakby to było, gdyby w jej skórze miał się znaleźć i po ciemnym borze samotnie się poniewierać. A jeśli do tego majaki miałyby się jawić przed jego oczami, widma i głosy nieznajome? Wzdrygnął się i odegnał nieprzyjemne myśli. Miast tego zajął się rozmyślaniem nad targiem, na który zmierzał i nad tym ile uda mu się na nim sprzedać towaru upakowanego w sakwach na grzbietach mułów. Miał ze sobą kilka garnców przedniego miodu, zebranego z leśnych barci, skóry różne – z borsuków, wilków, niedźwiedzi, a i z zajęczych kilkanaście skórek pomniejszych, które z pewnością na pniu się rozejdą wśród mieszkańców Ortelsburga. W jednej sakwie wiózł flaszki z okowitą, którą na leśnych owocach upędził samodzielnie. Siła w niej była ogromna, a do tego kto raz jej pokosztował – na zawsze już smak sobie zapamiętywał, bo podobnej próżno było szukać po całych Mazurach. Sulibor liczył, że na jarmarku co najmniej kilka kramów płatniczych znajdzie, na których część skór na noże pozamieniać mu się uda. A jak humor dobry mieć będzie, to może i świecidełka jakie kupi dla swojej Medy, coby jej radość sprawić. Bywali na jarmarkach częstokroć kupcy z Germanii, albo i dalszych stron, z kraju Franków, Italii, a nawet znad Bosforu. Z pięknymi rzeczami zaiste przyjeżdżali, jakich próżno było szukać po kraju. Przywozili bransolety srebrne i złote, diademy szlachetnymi kamieniami wysadzane, pierścionki tombakowe i wiele innych klejnotów, które szybko nowe właścicielki znajdowały. Znad bałtyckiego wybrzeża przyjeżdżali takowoż i polscy przedawcy, u których w najprzedniejszej biżuterii z jantaru przebierać można było do woli. Przywozili sznury korali, szkatułki, a czasem bursztynowe kule, w których sobie tylko znanym sposobem zamykali owady i ważki, całkiem jakby za życia w płynnym jantarze zatopione.
Z takimi myślami dotarł Sulibor na skraj lasu, żeby ostatnie promienie zachodzącego słońca na horyzoncie obaczyć. Za sobą miał bór gęsty, który od dwóch dni traktem przemierzał, przed sobą pola i pastwiska, za którymi jeden jeszcze las go czekał, a za nim już niedaleko do murów Ortelsburga było. Najpóźniej następnego wieczora spodziewał się dotrzeć do grodu.
Odciążył muły i puścił na popas, żeby podjadły świeżej trawy. Pakunki starannie ułożył pod drzewami, zakrywając dla pewności grubą derką. Nie zwlekając zbytnio zabrał się za przygotowanie noclegu. Nazbierał suchych gałęzi, pamiętając przy tym, by nie odchodzić od swoich towarów dalej, niż na odległość zasięgu wzroku. Sprawnie rozpalił ognisko, nad którym ustawił prowizoryczny rożen. Bezchmurne niebo zapowiadało raczej łagodną noc, więc uznał, że do snu starczy mu jeno rozciągnięta na ziemi skóra i druga do przykrycia. Na ostrzu rożna obsadził całkiem tłustego zająca, którego udało mu się ustrzelić z procy zupełnie przypadkiem, kiedy za dnia dla wprawy sobie nią ćwiczył. Szczęśliwym trafem kamień posłany w zarośla ucelował w szaraka, który się w nich chował. Sulibor pomyślał, że musi dobry duch jaki nad nim czuwał, zsyłając mu strawę na wieczór zdobytą bez żadnego wysiłku.
Pierwsze krople tłuszczu wytapiającego się z zajęczego mięsa zaskwierczały w kontakcie z płonącymi polanami. Mężczyzna oblizał się na myśl o zbliżającym się posiłku. Rozejrzał się dookoła, wsłuchując się w odgłosy lasu, który powoli budził się do nocnego życia. Gdzieś w oddali rozległo się pohukiwanie puszczyka, z innej strony wrzask rysia, a z zupełnego daleka zawodzenie wilka, któren pewnie w księżyc zapatrzon, zaśpiewać do niego postanowił. Sulibor ucieszył się, że wilcze zawodzenie daleko od niego było i dla pewności dorzucił do ognia, pamiętając, że jedynie jego blask pomóc mu może w uniknięciu spotkania z groźnym zwierzem, który jak wiadomo z natury do płomienia nieprzyzwyczajon, w strachu szerokim łukiem go omija.
Ciepło było i przyjemnie, więc mężczyzna rozłożył się na niedźwiedziej, grubej skórze, z ulgą prostując zmęczone nogi. Zapatrzył się w gwiazdy, w zadumę popadając. Myśli jego powędrowały w dalekie całkiem rejony, kiedy zastanawiać się począł nad tym jak daleko gwiazdy owe być musiały i co dalej za nimi kryć się mogło. Mówił mu kiedyś stary Lubomir, co to najwięcej wiosen miał spośród wszytkich ludzi w osadzie, że gwiazdy dalej są, niźli by jemu przyszło wędrować bez ustanku przez żywot cały, a wiele z nich od dawna już zgasła, jeno jej blask długo do oczu ludzkich wędruje, z czego wszystkim zdaje się, że świecą jeszcze. Zadumał się przeto kupiec, wspominając słowa lubomirowe, w gwiazdy zapatrując się z tęsknotą i zaciekawieniem wielkim. Niepojętym świat mu się wydał i nieodgadnionym, tyle tajemnic przed człekiem kryjąc, a kilka zaledwie pozwalając mu poznać.
Tak głębokim rozmyślaniom Sulibor się oddał, że całkiem nie zauważył młodziana, któren z wolna do jego małego obozowiska się zbliżał, z mroku nocy nagle się wyłaniając, jakby z mgły czarnej wychodził. Nieznajomy kroków kilka od ogniska się zatrzymał i zdjął z głowy kaptur olbrzymi, którym głowę przed chłodem miał nakrytą.
- Można się do was przysiąść? – zapytał głosem cichym, acz dźwięcznym i przyjemnym bardzo.
Sulibor podskoczył, wystraszony. Zerwał się na równe nogi i do pasa sięgnął, do którego nóż miał przytroczony. Nieznajomy cofnął się nieco i dłonie nagie, bezbronne przed siebie wyciągnąwszy - mężczyźnie czym prędzej pokazał.
- Podarujcie, żem skradając się do was podszedł – rzekł potulnie – Nic złego nie mam ja w zamyśle, jeno gdym ogień zoczył, pomyślałem, że może miejsce by się dla mnie przy nim znalazło...
Sulibor uważnie spojrzał na gościa, twarz jego dokładnie studiując. Zobaczył lico chude, pobladłe, z oczami okolonymi szarym cieniem. Usta młodziana sinymi się wydawały, widać silnie zmarznięty być musiał, po chłodnym wieczorem wędrując jedynie w lichą pelerynę odziany. Nadzieja w oczach młodziana wyraźna była i prośba grzeczna, przeto nie zwlekając ni chwili poprosił go Sulibor do kompanii i miejsce przy ogniu pokazał. Szczęśliwy chłopak czym prędzej usadowił się kole kamieni, które granicę ogniowi znaczyły i wyciągnął ku płomieniom zgrabiałe ręce. Uśmiech błogi zagościł na twarzy nieznajomego i od razu zdrowszym się wydawał i coraz żywsze kolory na policzkach jego pojawiać się jęły. Uśmiechnął się i Sulibor, kontent z dobrego uczynku.
- Jak cię zwą, jeśli spytać nie przeszkoda? – zagadnął.
Młodzieniec poły płaszcza rozchylił, widać całkiem już się rozgrzawszy.
- Milan mi dano, gdym na świat przyszedł – odparł, uśmiech szeroki na twarz przywołując.
- Mnie wołają Sulibor – rzekł tedy mężczyzna. – Na targ do Ortelsburga zmierzam, trzeci dzień drogi kończąc właśnie.
Milan pokiwał głową, na sakwy podróżne zerkając.
- Wielki tam targ zaiste ma miejsce – przyznał. – I dobre towary szybko przedać można za pieniądz wysoki, bo kupców wiela z całych Mazurów się zjeżdża i z dalszych miejsc jeszcze, sławą ortelburskiego jarmarku zachęcona. Bywałem ja tam często nawet, jako że moja osada niemal pod samym grodem się znajduje. Duże to miasto i zacne, a rycerze zakonu dbać się zdają o to, by mieszkańcom dobrze się żyło, choć po prawdzie srodzy to włodarze i częstokroć karać ostro za występki całkiem nieduże potrafią.
- Prawda to - przytaknął Sulibor, ruszt znad ognia zdejmując, jako że zając upieczon był i do zjedzenia gotów. - Poczęstunkiem nie pogardzisz chyba – rzekł do gościa, kawał mięsa nożem odkrawając i podając mu na ostrzu. – A choć naczynia żadnego nie mam, bo i mieć nigdy w drodze nie potrzebowałem, to i napitek jaki się znajdzie, żeby noc cieplejszą, a przyjemniejszą nam była.
To mówiąc wyciągnął z tobołka gąsiorek niewielki, po brzegi miodem napełniony i podał Milanowi.
- Dziękować nie wiem jak tak zacnej gościnie – ukłonił się przybysz. – Za dnia nie myślałbym wcale, że tak dobrego człeka nocą w lesie przyjdzie mi spotkać.
Sulibor machnął ręką, pakując do ust pokaźny kawał upieczonego mięsa.
- Nie godzi się to inaczej postąpić i w potrzebie człeka nie poratować – stwierdził. – A i mnie samemu weselej będzie, bo to i raźniej, i pogadać można, i dowiedzieć się czego, a i opowieści jakich posłuchać.
- A jakich to opowieści jesteście ciekawi? – zainteresował się Milan, przepijając kęs strawy łykiem miodu. – Bo powiedzieć muszę, że całkiem sporo ich znam.
Ucieszył się na te słowa Sulibor, a radości nie kryjąc wyszczerzył się w szerokim uśmiechu.
- Takoż widzę, żem przednio trafił!
- Doprawdy – przyznał młodzian. – Więc jeśli konkretnej historii chcecie, tedy wyjawcie o czym mam mówić.
Mężczyzna przejął od Milana gąsior i przepłukawszy gardło jego zawartością, zastanowił się.
- Na początek, jakoś wyjawił, że gród ci bliski – odezwał się po chwili – o Ortelsburgu mi opowiedz.
Gość kiwnął głową na znak, że życzenie kupca przyjął.
- Wiela opowieści z tego nie będzie – zaczął – jako, że ile o grodzie samym mówić można. Jednakoż co nieco powiedzieć mogę. Otóż zaczęło się wszytko, kędy w nasze strony rycerze Zakonu Maryjnego się sprowadzili i zamek warowny pobudowali. Kole niego to właśnie poczęli się ludzie osiedlać, z czasem gród tworząc, któren coraz większy z każdym rokiem się stawał. Zakonnicy, jako już wspomniałem, wstrętu osadnikom nie robili, a w wielu przypadkach pomagali nawet, co dla nich nie bez korzyści pozostawało, jako że dobra wszelakie chętnie przyjmowali w podzięce za opiekę i życzliwość. Spokojni ludzie w Ortelsburgu żyją i przyjaźni, co pewno poznać mogłeś, jeśliś na wcześniejszych targach bywał. Jezioro jest ci pod samym grodem, takoż znajome wszystkim, co tam bywali. Piękne i głębokie, a woda czysta w nim, jak w rzadko którym. Aliści powiadają, by po zmroku się przy nim pilnować.Sam nie raz słyszałem o utopcach, które z toni jeziora wychodziły i porywały ze sobą nieostrożnych, nigdy już ich nie oddając. To wszelakoż duby smalone jeno być mogą, bo każden co opowiada o nich, mówi, że sam słyszał tylko, a nie widział.
Sulibor uśmiechnął się pod wąsem i ponownie puścił w ruch gąsiorek.
- Historie takie wszędy się pojawiają, gdzie woda jest. Przy jeziorze o utopcach ludzie opowiadają, a niedaleko bagien o bagiennikach – zadrwił.
- Wcale nie znaczy to, że owe stwory nieprawdą być muszą – odparł szybko Milan, nad ogniem się pochylając.
- Takoż niczego takiego nie mówię – obronił się Sulibor. – Tyle jeno, żem sam nigdy żadnego z nich na oczy nie widział, a w wielu już miejscach bywałem i niezliczonem dziwy widział. Zawszeć na koniec okazywały się to drzew konary powyginane w kształty dziwne, albo szum wiatru wycie przejmujące naśladującego.
Milan ochoty na opowieść nabrał i odezwał się w te słowy:
- Widzę, żeś prawdziwie strasznej historii jeszcze do tej pory nie poznał, która by cię o istnieniu świata nadprzyrodzonego przekonać mogła. Pozwól mi tedy popróbować z moją opowieścią, która nade wszytko prawdziwą będzie, straszliwą i smutną wielce.
Na twarzy Sulibora uśmiech szeroki się pojawił, ale wcale nie kpinę pokazujący lecz zadowolenie na kolejną opowieść. Usadowił się przeto wygodnie, uprzednio nowych gałęzi dla podtrzymania ognia dorzuciwszy?
- Posłucham chętnie – zapewnił.
Młodzieniec jako i on wygodniej usiadł, ręką się jedną podpierając.
- Otóż wiedzieć ci trzeba na wstępie, że to co opowiem w istocie miejsce miało. Nie tak dawno temu to się działo, ale też i nie ostatnimi laty. Roków minęło od tego czasu przeszło tuzin musi, albo i parę więcej. Śladem tamtych wydarzeń, w czym uprzedzić muszę uczciwie, ponoć ludzie w tym właśnie lesie, co za plecami twoimi rośnie, duchy widzą, ale czyje, to na koniec powiem, żeby opowieści nie psować.
Było to więc tak, że czasu pewnego pod murami Ortelsburga, ale i na brzegach jeziora i w lesie znajdować poczęto ciała martwe tych, którzy jeszcze dnia wcześniejszego między żywymi chodzili, zdrowiem pełnym się ciesząc. Z początku kilka to jeno trupów było, co je na palcach jednej dłoni policzyć było można. Młode niewiasty i jeden młodzian, chłopię po prawdzie jeszcze. Każde z nich co do jednej kropli z krwi wypite było, a śladu po niej nigdzie przy ciałach nie było. Ludzie coraz bardziej bać się poczynali, bo co kilka dni nowych nieboszczyków przybywało, a każdy tako samo krwi był pozbawion do cna. Z początku jako przestrogę owe zajścia traktowano i straszono młodych, by po nocy w chałupach siedzieli, miast łazić gdzie im się widziało. Mówiono, że to utopce z jeziora wyłażą i ludzi porywają, ale szybko ktoś rozeznany zauważył, że jakby to utopce były, to by ciał nie ostawiały, a zabierały ze sobą na wieczność. Baby, które czarami się parały mówiły, że to robota strzygonia, albo wąpierza. Wszystko bowiem pasowało do jednego i drugiego, bo oba jak wiadomo krwią się żywią, częstokroć wypijając z człeka całą i życia ofiary pozbawiając.
Zebrali się przeto mieszkańcy Ortelsburga i wąpierzy, a strzygoniów wypatrywać z widłami poczęli. Co któryś w dłoni kołek zastrugany dzierżył, którym cień potwora zamierzał przekłuć i odesłać tym samym z naszego świata. Groza zapanowała w grodzie wielka, a że ciała wciąż nowe znajdowano, a w żaden sposób nie udało się okrutnika upolować, pomyślano, by po pomoc do zakonników się udać. Jako ukazało się w rozmowie z komturem, także w murach zamkowych znaleziono kilku młodych rycerzy, takoż samo ze krwi całkiem wypitych. Komtur, mocno rozjuszon, siłę rycerzy zawezwał do poszukiwań, a tego, kto strzygonia, czy też wąpierza upoluje, obiecał sowicie wynagrodzić. Gorzej jeszcze się wtedy porobiło, bo ludzie wilkiem na siebie patrzeć poczęli, bacząc czy któryś z nich przypadkiem przymiotów potwora nie posiada. Gromady rycerzy w las się zapuszczały, przeszukując zarośla i kryjówki możliwe, ale z niczym ten sam las opuszczały. Boleść największa była w tym, że czego by nie próbowano, to wciąż przybywało nieboszczyków. Za każdym razem coraz straszniejsze to były odkrycia. Otóż obok krwi braku zauważono kolejne ślady okrutnika. Ofiary coraz częściej miały brzuchy pootwierane i trzewia wyjęte, co pewnikiem wyjedzone były, choć nikomu rzeczy takie w głowie się pomieścić nie mogły, żeby wnętrznościami ludzkimi się karmić. Nic, co próbowano uczynić skutku w sprawie zabójstw nie przynosiło, a wszelkie próby kończyły się niepowodzeniem. Zanoszono modły błagalne, ofiary po kryjomu ze zwierząt niektórzy składali, a trupów wciąż przybywało. Ci, co więcej już tego wytrzymać nie byli zdolni, opuścili Ortelsburg, zabierając tylko tyle, ile zdołali unieść ze sobą. Wyglądało na to, że okrutnik umyślił sobie gród cały wymordować i ratunku od tego żadnego nie było widać.
Jednak dnia pewnego, o wczesnym świtaniu jeden z zakonników, który na murach warte trzymał, dostrzegł w dole postać, która pochylona nad czymś trzęsła się okrutnie i dźwięki mało przyzwoite wydawała. Przytomnie się ów rycerz zachował, bo miast wrzasku narobić, kompana znalazł i po cichu postanowił tajemniczego człeka podejść. Takoż zrobili, ale kiedy blisko celu się znaleźli, mimo woli hałasu na gród cały narobili. Uszedł ich podchodom okrutnik, bo jego to właśnie przydybali rycerze. Zastali go, gdy się pożywiał, a widok ten takim przerażającym był dla nich, że nerwów nie utrzymali i krzyczeć poczęli. Ofiara z rozpłatanym korpusem na trawie dogorywała podczas gdy morderca ciepłe jeszcze trzewia gołymi rękami z niego wyrywał i do gęby kładł, mlaskając z lubością i delektując się tym osobliwym specjałem. Odkrycie poczynione przez rycerzy zdemaskowało wszak ludojada, który przez ponad rok w strachu trzymał okolicę całą i sobie tylko znanymi sposobami obławom różnorakim i częstym uchodził. Mordercę rozpoznano w osobie młodego człeka, jednego z mieszkańców okolicznych wiosek. Niewiadomymi przyczynami pobudzany krwi ludzkiej łaknął, a gdy się w niej rozsmakował, apetytu na więcej nabierać zaczął. Mordował tedy tych, którzy nocą w jego szpony wpadali, a gdy na nikogo nie trafiał, porywał ofiary z ich domostw. Trzeba wszakże zaznaczyć, że przestępca żadnym potworem nadprzyrodzonym nie był. Nie doszukano się u niego ani śladów wąpierza, ani strzygonia cech żadnych. Medycy, których do niego wzywano i ludzie inni, którzy zarzekali się, że potwora rozpoznać potrafią zgodnie twierdzili, że w każdym calu jest to człek zwyczajny pod tym względem, że budową ciała i duszą normalnego człeka przypominał. Od ludzi odróżniało go jednak okrucieństwo niesłychane i owe pragnienie krwi, niespotykane wśród ludzi. Skryba zakonny doliczył na koniec ponad trzy tuziny nieboszczyków, którzy z ręki młodego okrutnika zginęli. Komtur ogłosił, że wobec tak jasnych dowodów żadnego procesu prowadzić nie będzie, a winnego wobec mieszkańców Ortelsburga publicznie rozkazał poćwiartować, naznaczając, by cierpienie mu zadawać powoli i dokładnie, ażeby poczuł odwet za tych, których sam pomordował.
Nic jednak nie wyszło z egzekucji, bowiem lud rozwścieczony porwał okrutnika z wozu, gdy go na szafot wieziono. Gołymi rękami rozszarpali mordercę, nie pozostawiając po nim niczego poza plamą krwi, którą szybko ziemia wchłonęła i ślad wszelki po zwyrodnialcu raz na zawsze zatarła.
Jeszcze tego samego dnia znaleziono matkę złoczyńcy, która na progu własnej chałupy skonała, wbijając sobie drzazgę prosto w serce. Ludzie potem mówili, że wiedzieć musiała o tym, co syn jej robił i jakim czynom po nocach się oddawał, ale miłowała go ponad wszystko na świecie i poznać nikomu po sobie nie dała, że tajemnica mordów okrutnych była jej wiadoma.
Od czasu tamtych wydarzeń w lasach tutejszych spotkać można widmo kobiety, która wałęsając się po okolicy, syna swego wypatruje, a nocami jęczy żałośnie w tęsknocie za ukochanym dziecięciem.
Milan przerwał opowieść. Zapadła całkowita cisza, w której słychać było jeno trzaski płonących gałęzi. Na twarzy Sulibora widać było skupienie ogromne i trwogę, jako że przypomniał sobie postać kobiecą, którą spotkał o zmierzchu na leśnej polanie i uświadomił sobie właśnie, że być może z duchem prawdziwym się spotkał, z którym okrutna historia się wiązała.
- Widzę, żem poruszył cię swoją opowieścią – zauważył ściszonym głosem Milan.
Sulibor w milczeniu pokiwał głową, trawiąc w myślach to, co usłyszał i zobaczył. Na koniec uczynił na piersi znak krzyża.
- Zaiste zajmującą historię mi opowiedziałeś – przyznał. – A choć straszną i okrutną, to ciekawą niezmiernie, i do rozmyślunku dającą. Trzeba ci bowiem wiedzieć, żem niemal pewien, jakom nie dalej jak dzisiaj widział ducha, o którym prawiłeś. Coś mi się zdaje, że wobec tego zmienić będę musiał swoje postrzeganie i jako wcześniej wiary nie dawałem temu, co za bajanie brać zwykłem, tak teraz prawdziwym mi się zdaje, przez co wiara większa w moim sercu, ale i trwoga takoż. Tak, czy inaczej wypada mi podziękować ci za opowieść, co niniejszym chętnie czynię.
To mówiąc Sulibor ukłonił się nisko, w pełni powagi. W tym samym momencie szelest jakowyś rozległ się między drzewami, zaraz za plecami suliborowymi. Mężczyzna obrócił się wystraszony, ale nie dojrzał niczego. Jeszcze przez chwilę uważnie na zarośla patrzył, po czym na powrót w stronę ogniska wzrok skierował.
- Chyba nie wystraszyłem cię zbytnio, przyjacielu? – zatroskał się Milan.
Upiwszy porcję miodu, podał nad ogniem gąsiorek jego właścicielowi.
- Nawet jeśli, tom rad wielce, że sam na noc nie ostaję – odparł Sulibor, przyjmując naczynie z rąk młodzieńca. – Po tak przejmującej opowieści istotnie włos na głowie człekowi się jeży i o sen trudno, gdy wokół ciemność i dźwięki różne niespokojne, a w umyśle świeże wspomnienie zjawy...
Na łące odezwały się cichym rżeniem muły, wyraźnie czymś spłoszone. Milan uniósł wzrok znad płomieni ogniska i spojrzał za plecy Sulibora. W jego oczach pojawiły się czerwone iskierki, a twarz w jednej chwili zmieniła wyraz ze spokojnej i przyjaznej, na prawdziwie okrutną. Blask ogniska rzucał upiorne światło na oblicze Milana. Między jego rozchylonymi wargami błysnęły ostre zęby. Sulibor zadrżał strwożony. Poczuł, że ktoś za nim stoi. Chciał zerwać się i uciec najdalej, jak się tylko da, ale zastygł w miejscu, sparaliżowany strachem.
- Jest tu z nami ktoś, kogoś niedawno poznał – szepnął w jego stronę złowieszczym głosem przemieniony nie do poznania Milan.
Sulibor czuł, jak z wszystkich jego członków odpływa krew. Na twarzy poczuł straszliwy gorąc, a w trzewiach pożar prawdziwy.
- Och, kochana rodzicielka w końcu mnie znalazła – rzekł Milan, spoglądając za plecy Sulibora. – Pójdź do nas, matulu. Mój przyjaciel poznał już prawie całą naszą historię...
Warszawa, luty-czerwiec 2008 r.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...