"Demony" - fragment
Dodane: 24-09-2008 09:52 ()
Ciasto uderzyło o blat i w powietrze wzbiła się chmura mąki. Rozradowana Gwen zaczęła głośno kichać. Jej długie palce wbiły się w lepką masę. Niedawno poznana przyjaciółka, Annie, pomogła jej zawczasu przygotować wszystkie składniki niezbędne do produkcji gwiazdkowych przysmaków i kilka godzin temu pojechała do siebie. Wigilię mieli spędzić tylko we dwoje – ona i David. Tymczasem jego wciąż nie było. Gwen wprawdzie przyzwyczaiła się już do nowego otoczenia i zostając sama na farmie, potrafiła sobie całkiem nieźle radzić, ale akurat tego wieczoru dopadło ją wyjątkowo nieprzyjemne uczucie niepokoju.
Chcąc chociaż na chwilę odsunąć od siebie złe myśli, poczęstowała się migdałami i cmokając z zadowolenia, oblizała palce. Z salonu dochodziły dźwięki jej ulubionych świątecznych piosenek. David nagrał dla niej kilka wyjątkowych składanek. Pamiętała, że kiedy jeszcze pracował w radiu w L.A., tuż przed Bożym Narodzeniem zawsze starał się puszczać w swoich nocnych audycjach jak najwięcej z nich, wiedząc, że gdzieś tam, po drugiej stronie siedzi ona, słucha i czeka na jego powrót. Na powrót magicznego głosu. Czy mogło być inaczej? Czy ślepa dziewczyna mogła zakochać się w czymś innym, niż głos? Gwen sięgnęła po rodzynki, delikatnie je rozgryzając. Głos Davida był ważny, to jasne, ale chodziło także o to, co ten głos do niej mówił.
Kuchnię wypełniły dźwięki „Power Of Love”, w wykonaniu Frankie Goes To Hollywood. Podobno zespół wziął swą nazwę z nagłówka artykułu w jednej z gazet. Pisali w niej o Franku Sinatrze, który jechał do miasta gwiazd. David opowiadał jej setki takich historyjek. Po co? A czy miało to jakieś znaczenie? Opowiadał je dla niej. Nic więcej się nie liczyło.
Wytarła ręce w fartuch i pewnie wymijając meble, ruszyła do pokoju gościnnego po telefon. Przyjechali do Dream Cone niecałe dwa miesiące temu, a ona zadziwiająco szybko nauczyła się radzić sobie w nowym otoczeniu. Lubiła je. Farmę zbudował ojciec Davida. Nie do końca wiedziała, dlaczego się między nimi nie układało. Nigdy też nie poznała Connorsa seniora osobiście. Mimo to „Stary”, jak wyrażał się o nim junior, zapisał mu w spadku cały majątek. Dream Cone było znakomicie utrzymaną, otoczoną świerkowym lasem farmą. Ojciec Davida w rekordowo krótkim czasie przemienił totalny ugór w doskonale prosperujący interes. Pamiętała, że jego syn zawsze powtarzał, iż najlepsza inwestycja w życiu każdego muzyka to napisanie świątecznej piosenki, na którą przynajmniej raz w roku znajdzie się czas na antenie każdej stacji. Stary Connors kierował się widocznie podobnym przeświadczeniem, bo tuż przed Bożym Narodzeniem stworzone przez niego Dream Cone przeradzało się w choinkowy raj. W celu zakupu tradycyjnych świątecznych drzewek przyjeżdżali do niego mieszkańcy trzech najbliższych miasteczek.
Gwen długo przekonywała Davida, aby po śmierci jego ojca chociaż na chwilę przyjechali na miejsce i sprawdzili, co stary mu zapisał. Dave był świetnym radiowcem, ale szczerze mówiąc, nie powodziło im się najlepiej. W porównaniu z małą kawalerką i długami w L.A., Dream Cone – otoczone z każdej strony naturą i kanadyjskim powietrzem, położone z dala od zgiełku wielkiego miasta, było istnym rajem. Miała nadzieję, że uda się jej przekonać Dave'a, aby zostali tu na dłużej. Za spory sukces uznała już samo to, że David zgodził się zająć w tym sezonie interesem ojca. Naprawdę nie chciała opuszczać tego miejsca. Była przekonana, że mają tu wszystko, czego im potrzeba.
Chwyciła za telefon i wcisnęła trójkątny przycisk, pod którym ukrywał się jego numer. Aparat zabzyczał i dał się słyszeć sygnał połączenia. Sądziła, że powinien już wracać z miasteczka. Pojechał z psem do weterynarza. Titus zawsze pełnił rolę jej opiekuna pod nieobecność Davida. Rodzice kupili psa przewodnika, gdy tylko pozbierała się po utracie wzroku i twardo oznajmiła, że chce mieszkać sama. Titi był z nią prawie przez piętnaście lat. Wczorajszego wieczoru, szwendając się po farmie, wyczuł coś w lesie i popędził na oślep, prawie ją przy tym przewracając. Podjęła szybką decyzję i puściła smycz. Nie chciała pokaleczyć się o gałęzie w szalonym biegu , a poza tym zdawała sobie sprawę z tego, że w tak gęstym lesie jak ten, mogą się łatwo zgubić nawet zdrowi ludzie o sokolim wzroku.
Znaleźli Titusa kilka godzin później, ze złamaną łapą. Dave strasznie się wściekał o to, że Titi uciekł do lasu. Zagroził, że następnym razem powiesi go na łańcuchu, co oczywiście było niedorzecznością. Ostatecznie zgodził się pojechać z nim do weterynarza. Nie wracał już od kilku dobrych godzin.
***
Kręcenie kierownicą i szarpanie biegów nie przyniosło rezultatów. Zakopane w śniegu koła boksowały, ale nie ruszyły się z miejsca ani o centymetr. Phil Baxton ze złością uderzył pięścią w tapicerkę. Ból w nadgarstku szybko ostudził wściekłość. Nadgarstek pękł mu, kiedy w wieku piętnastu lat spadł ze swojego czerwonego BMX-a. Teraz, z każdym rokiem dokuczał coraz bardziej. Czy to możliwe, że zaczynał się starzeć? Pociągnął z dezaprobatą nosem. Sprawy nie miały się najlepiej. Do Wigilii pozostały jakieś trzy godziny, a on utknął zakopany na amen w śnieżnej zaspie. Jeśli nie przywiezie na czas choinki, Emma go rozszarpie. Jego syn zbezcześci pozostawione przez matkę truchło ojca, a teściowie będą się temu linczowi spokojnie przyglądać, pieszczotliwie zachęcając córkę i wnuczka do jeszcze większego okrucieństwa.
Zaklął i chwycił za podręczną latarkę na baterie. Na zewnątrz było już zupełnie ciemno. Wysiadł z wozu, oceniając sytuację i naparł na auto. Białe volvo w białej zaspie śniegu! Miał ochotę się roześmiać. Gdyby zgasił światła, nie zauważyłby go żaden z przejeżdżających samochodów. Chwilowo nie miało to jednak specjalnego znaczenia, ponieważ od czterdziestu minut na drodze nie było widać żywego ducha. O tej godzinie wszystkie normalne rodziny krzątały się już po ciepłych domach, nucąc pod nosem kolędy i szykując przysmaki na wspólną wieczerzę. Ze złością kopnął w najbliższe koło wozu.
– I na co komu te całe święta?! – wrzasnął.
Otaczające go białe pagórki nie odpowiedziały. Nie odezwała się też majacząca za nimi czarna ściana lasu. Stawiając niepewne kroki na oblodzonej nawierzchni, Phil ruszył powoli w stronę wijącej się ciemną serpentyną jezdni. Oczywiście kwestię choinki mógł załatwić o wiele wcześniej. Emma niewątpliwie zwróci mu na to uwagę, kiedy jutrzejszego ranka odwiedzi go w szpitalu, gdzie trafi z powodu odmrożeń. Rozpaczliwie potrząsnął latarką, widząc, że jej nikłe światełko zupełnie zanika.
– Nawet nie jestem wierzący! – wrzasnął znowu.
Żarówka zgasła.
– Niech to szlag! Nie dość, że haruję do nocy, to jeszcze w związku z tym, że jacyś idioci, diabli wiedzą, ile lat temu, umówili się, że 24 grudnia będzie się jadło indyka, składało wymyślone na poczekaniu życzenia i wieszało plastikowe duperele na drzewku z lasu, moje dziesięcioletnie małżeństwo skończy się rozwodem!
Wykrzykując ostatnie słowa, poczuł, że zimny wiatr robi swoje i dopada go chrypka. Latarka poleciała w stronę kołyszących się w pobliżu drzew. Wtedy też kolejny raz zerwał się wicher i Phil, naciągając na głowę wełnianą czapę, nagle znieruchomiał. Z wysiłkiem zmrużył łzawiące oczy. Gdzieś po lewej stronie drogi pokazały się światła. Wciąż trochę niedowierzając, Baxton przyspieszył kroku. Bez wątpienia zbliżał się samochód
O dziwo, pokonując pędem ostatnich kilka metrów, które dzieliły go od jezdni, Baxton ani razu nawet się nie zachwiał. Mimo nikczemnego wzrostu, w collegeu był całkiem niezły w bieganiu na krótkie dystanse. Kierujący wozem musiał chyba dostrzec jego szalony sprint i starając się jednocześnie nie wpaść w poślizg, zaczął wyraźnie zwalniać. Prowadził stary model Pickupa. Ku swojemu zdziwieniu, na drzwiach od strony pasażera Phil dostrzegł biały napis i znajome logo. Pojazd bez wątpienia należał do któregoś z pracowników choinkowej farmy Dream Cone. Żwawo obszedł wóz, wypatrując twarzy kierowcy. Za opuszczającą się boczną szybą dostrzegł dość młodo wyglądającego mężczyznę. Facet miał na nosie okulary w grubej oprawie z jednym pękniętym szkłem i rudawy zarost, który okrywał wydatne szczęki. Armia gęstych włosów na głowie była w wyraźnym odwrocie, przesuwając się na tył czaszki.
Phil widział go już kilka razy w miasteczku. To musiał być młody Connors. Słyszał, że stary właściciel Dream Cone zapisał tuż przed śmiercią cały majątek synowi i ten, o dziwo, nie tylko przyjechał do Kanady, ale i z racji zbliżającego się sezonu świątecznego obiecał zająć się choinkowym biznesem. Bomount było małym miasteczkiem. Przez pierwszy miesiąc po przyjeździe młodej pary aż wrzało od plotek. Przyszła pani Connors była podobno ślepa.
Baxton skorzystał z uśmiechu numer dwadzieścia dwa i uniósł rękę na powitanie. Być może istniała jeszcze szansa na uratowanie małżeństwa.
– Dobry wieczór! – zaczął, nie rezygnując z uśmiechu. – Jakie to szczęście, że akurat pan tędy przejeżdżał! Na imię mi Phil, znamy się z miasteczka!
Boczna szyba przestała się opuszczać. Kierowca taksował go uważnym spojrzeniem. Jedną ręką wyłączał właśnie pikającą komórkę.
– Witam – odparł głębokim, przyjemnym głosem. – Jestem David Connors. Chyba rzeczywiście mijaliśmy się kilka razy na zakupach w centrum. Zamierza pan spędzić Wigilię w lesie, panie Baxton?
Kilka minut później Phil siedział już wygodnie na miejscu pasażera w Pickupie młodego Connorsa. Volvo mógł ściągnąć do miasta dopiero jutrzejszego ranka, więc chwilowo skupił się na choince i powrocie do domu. Gdyby dojechali do farmy w ciągu pół godziny i kupiłby pierwsze lepsze drzewko, a później tyle samo czasu poświęcił na powrót pożyczonym od Connorsa wozem...
Z rozmyślań wyrwał go rytmiczny hałas dochodzący z tyłu samochodu. Za każdym razem, kiedy auto podskakiwało na śnieżnej muldzie, z tyłu na przyczepie coś uderzało o samochodową blachę. Tylko ten odgłos przerywał dość niezręczną ciszę. Connors najwyraźniej także zwrócił na nią uwagę, bo po chwili włączył radio. Z głośników poleciał śpiewany na dwa głosy „Little Drummer Boy”.
– Sądziłem, że radiowcy nie słuchają zbyt często radia – chrząknął Phil – że macie go dość w pracy.
David uśmiechnął się szeroko. Z kołnierzyka koszuli odpadło trochę zaschniętego błota.
– Przeciwnie – odparł. – W studio nie ma za bardzo czasu na rozkoszowanie się muzyką. Cały czas myśli się i pracuje nad następnym wejściem. Nie sądziłem, że wieści tak szybko się rozchodzą. Pewnie już całe miasteczko wie, czym się zajmowałem – roześmiał się.
Phil nerwowo rzucił okiem na zegarek. Nagle doszedł do wniosku, że oddałby wszystko za papierosa.
– Pali pan? – zapytał. – Chciałem uspokoić nerwy.
Connors przecząco pokręcił głową.
– Miałem kiedyś w studio gościa, jakiegoś historyka, który opowiedział mi między innymi o tym, że w wielu krajach w czasie wojny maszyny do produkcji papierosów przestawia się na produkcję pocisków do kałasznikowa. Ponoć mają taką samą średnicę. Po tej opowiastce zacząłem zupełnie inaczej traktować hasło„palenie zabija” – parsknął. – Na szczęście nie palę, ale mam coś na ukojenie pańskich nerwów.
To mówiąc, sięgnął do kieszeni kurtki. Wyjął z niej małą torebkę wypełnioną czymś, co na pierwszy rzut oka przypominało Philowi nasiona.
– To orzeszki piniowe – powiedział David i potrząsnął zachęcająco torebką. – Proszę się częstować. Zaufany dostawca... Mówił mi, że świetnie wpływają na potencję – wyszczerzył się, przez co jego twarz przybrała groteskowy wyraz.
Baxton z ociąganiem skorzystał z propozycji. Rozgryzł pierwszą skorupkę i usta wypełnił mu cierpki, migdałowy smak. Chwilę później przyłapał się na tym, że nie tylko przyjemnie rozmawia mu się z Connorsem, ale że nawet z niejakim zaciekawieniem wsłuchuje się w jego opowieść o Bobie Geldofie i pewnej dziewczynce z Etiopii.
***
Muzyka w pokoju gościnnym ucichła i cały dom wypełnił się nieznośną ciszą. Gwen odstawiła szklankę z rodzynkami, sprawdzając, czy stoi na równi z innymi. Chciała znowu skupić się na pracy w kuchni, ale wiążące się z tym uczucie radości znikło bez śladu. David nie odebrał telefonu. Być może komórka się rozładowała. Jednak od czasu, kiedy mieszkali w L.A i Gwen nie radziła sobie ze swoją ślepotą jeszcze tak dobrze, jak teraz – Dave przyjął zasadę, że może zapomnieć o wszystkim, tylko nie o tym, aby ich telefony były sprawne i naładowane.
Wyminęła stół, chcąc ponownie włączyć muzykę. Jeszcze nigdy nie została w domu całkiem sama. Bez psa, bez Davida. Rzeczywiście, w czasie kilku ostatnich dni sprzedaży drzewek bywało tak, że Titi wychodził na chwilę pobiegać po farmie, a David akurat obsługiwał jakiegoś klienta, ale wtedy ich nieobecność wcale nie przeszkadzała. Na zewnątrz brzmiał wówczas nieustanny gwar rozmów, śmiech dzieciaków. Co chwilę ktoś przebiegał pod oknem. Słyszała, jak śnieg wpadał im za kołnierze kurtek, jak o ortalion ubrań pracowników farmy uderzały świerkowe gałązki. Teraz za oknami brzmiał jedynie nieustanny szum drzew i odgłosy wiatru. Na szczęście odrobinę tłumiły je rolety. Ojciec Davida zamontował je specjalnie po to, aby chodzący dookoła domu klienci nie zaglądali mu
w okna.
Weszła do salonu i pewnym krokiem zbliżyła się do regału, na którym stała Davidowa wieża. Od kiedy straciła wzrok, wszystkie regały, stoły i inne rzeczy zawsze ukazywały się jej w myślach pod postacią tych, które pamiętała najlepiej – mebli z jej rodzinnego domu.
Zmieniła płytę, po czym wcisnęła trzeci przycisk od lewej, w drugim rządku. Kompakt zaszumiał i wtedy od strony tarasu usłyszała dziwny dźwięk. Znieruchomiała, nadstawiając uszu. Coś zastukało. Tak bardzo skoncentrowała się na tym niespodziewanym dźwięku, że kiedy w głośnikach pojawił się głos Barry'ego White'a, prawie podskoczyła. Natychmiast przyciszyła muzykę i czekała z napięciem. Stukanie dochodziło zza tarasowych drzwi. Zupełnie tak, jakby po schodkach znajdujących się tuż za nimi przechadzał się podkuty kuc. Zaintrygowana, zaczęła się do nich powoli zbliżać. Krok za krokiem. Żart Davida? Nie, na pewno nie. Wobec tego, co? Plastikowa butelka, którą przywiał wiatr? Zabłąkana gałązka?
Starała się iść najciszej, jak tylko się dało. W końcu poczuła wyraźny chłód. Wielkie, dwuskrzydłowe drzwi musiały być tuż przed nią. Mimo podwójnej szyby i opuszczonych na zewnątrz rolet i tak przepuszczały odrobinę zimna. David raz nawet wspomniał, że są odrobinę nieszczelne i powinno się je kiedyś wymienić. Naturalnie, gdyby tylko planowali tu zostać...
Wyciągnęła przed siebie dłoń i dotknęła szkła. W tej samej chwili stukot ustał. Gwen ostrożnie przystawiła do szyby ucho. Przeszył ją dreszcz. Włoski na karku stanęły dęba. Wyobraźnia płatała jej figle. Na ułamek sekundy w głowie pojawiła się wizja czegoś, co, wyczuwając ją, znieruchomiało po drugiej stronie drzwi i stało teraz dokładnie naprzeciwko niej. Panika ścisnęła ją za gardło, a wiedziała doskonale, że nie ma nic gorszego, niż ślepy człowiek wpadający w panikę. Przecież nie miała żadnych podstaw do tego, aby tak reagować! Jeszcze przez moment czujnie nasłuchiwała, ale dźwięk się nie powtórzył. W końcu nabrała tchu i spróbowała się rozluźnić. Oddech za oddechem czuła się coraz pewniej. Serce trochę się uspokoiło. Zrobiła dwa niepewne kroki w stronę regału. I jeszcze dwa, aż w końcu odwróciła się do drzwi plecami. Z pewnością zaraz wróci Dave i przywiezie Titusa, a za trzy godziny nie będzie pamiętała, że ta cała niedorzeczna sytuacja w ogóle miała miejsce.
Wyciągnęła przed siebie rękę i palce dotknęły półki z płytami. Raz, dwa, trzy, cztery... szósty od lewej – George Michael. „Boski Jerzy”, przy którym pierwszy raz całowała się z Davidem. Jakimś cudem w połowie pocałunku poleciało wtedy „Kissing A Fool” i nie mogli powstrzymać się od śmiechu.
Wyjęła płytę z pudełka i już miała odłożyć je na miejsce, kiedy na piętrze rozległ się trzask i głuche uderzenie. Znała ten dźwięk, pojawiał się zawsze, gdy silny podmuch wiatru uderzał framugą okna w sypialni o wyłożoną boazerią ścianę. Dwie godziny temu specjalnie poszła na górę, aby upewnić się, czy okno jest zamknięte i czy nie będzie niepotrzebnego przeciągu. Dotyk palców na haczyku od okiennej ramy. Pamiętała go bardzo wyraźnie. Przez kilka sekund stała jak sparaliżowana w zupełnym bezruchu, koncentrując uwagę jedynie na odgłosach pustego domu. Trwałaby w tej pozycji pewnie znacznie dłużej, gdyby nagle od strony kuchni nie rozległ się dźwięk dzwonka. Rytmiczne, elektroniczne ćwierkanie. To piekarnik dawał znać o tym, że świąteczna pieczeń z indyka jest gotowa. Po piątym sygnale zapadła cisza.
Davidzie, dlaczego jeszcze cię tu nie ma, myślała gorączkowo dlaczego nie odebrałeś telefonu?
Czuła, jak dłonie coraz bardziej się jej pocą. Nastrój zbliżającej się, uroczystej kolacji znikł bezpowrotnie. Bardzo powoli wyciągnęła przed siebie ręce i wtedy jej serce zamarło z przerażenia. Powietrze w pokoju się poruszyło. Zupełnie tak, jakby coś bezszelestnie przemknęło korytarzem. Jakby przeszło po miękkim, grubym dywanie, doskonale tłumiącym kroki.
Gwen zerwała się do biegu. Gdyby tylko zdołała dotrzeć do spiżarni, która miała grube drzwi i duży, łatwy do odszukania po omacku zamek... Było to małe, ciepłe i bezpieczne pomieszczenie. Zamknie się tam i spokojnie poczeka, ochłonie i uspokoi. Mózg pracował jak oszalały, podsuwając jej kolejne obrazy. Fotel w pokoju gościnnym, zawinięty róg dywanu w korytarzu, trochę krzywa framuga drzwi, zakręt i myśl, że po wyminięciu wszystkich przeszkód wpadnie wprost na intruza, który mógł na nią czekać, czając się dosłownie wszędzie. Szalony bieg wydłużał się w nieskończoność – poręcz schodów z grubą gałką i zdradziecki schodek tuż przed drzwiami od spiżarni. Uderzyła w niego z impetem, na moment tracąc równowagę i pozwalając, aby z piersi nareszcie wydobył się jej stłumiony krzyk. Zimna klamka i skrzypniecie zawiasów, zaraz po tym z impetem naparła na drzwi.
Nareszcie w środku, otoczona zapachem trzymanych w skrzynkach jabłek, worków z ziemniakami i słoików z konfiturami, które stały tu podobno od czasów śmierci matki Davida. Trzask zamka i ostra krawędź przesuwającego się opornie rygla. Udało się! Chciała ponownie histerycznie krzyknąć, lecz zamiast tego mogła jedynie łapczywie wciągać powietrze. Na wszelki wypadek zostawiła w drzwiach klucz i cofnęła się. Usiadła na worku z mąką. Automatycznie poprawiła rozrzucone włosy i wtedy na korytarzu prowadzącym do spiżarni rozległ się tupot. Zupełnie, jakby ciężko podkute buty ścierały się z drewnem posadzki. Później nastąpiło potężne uderzenie w drzwi. Klucz niczym pocisk wypadł z zamka, raniąc ją w ramię. Coś po drugiej stronie przeciągle parsknęło, wciągając powietrze i jęknęło z dezaprobatą.
***
Wspólnie szarpali się z ciężką, stalową bramą, która przesuwając się po zardzewiałych szynach, niemiłosiernie piszczała. Phil nienawidził tego rodzaju skrzypienia. Kojarzyło mu się z żoną. Emma pracowała jako nauczycielka i nawet kiedy przychodziło jej pomagać w odrabianiu lekcji ich własnym dzieciom, zawsze korzystała ze szkolnej tablicy, którą Baxton musiał na jej specjalne życzenie zamontować w jednym z pokoi. Cholerna kreda wydawała podobny dźwięk, a on dostawał od tego dreszczy.
Connors otrzepał ręce i Phil, przeżuwając powoli kolejnego orzeszka, spojrzał na niego z wdzięcznością. Jeśli na świecie rzeczywiście jeszcze istniał gdzieś tak zwany Duch Świąt, z pewnością odwiedził właśnie farmę Davida. Connors zgodził się na pożyczenie Baxtonowi wozu i stwierdził, że w związku z końcem sezonu nie chce nawet ani grosza za choinkę!
– Co pan myśli o tych świętach, Baxton? Ktoś czeka na to drzewko u pana w domu?
Phila zemdliło na samą myśl.
– Owszem – skrzywił się. – Żona, syn, teściowie... Z dzieckiem jest jeszcze najmniejszy kłopot, bo jemu i tak wszystko się spodoba – krzywa choinka, stare plastikowe ozdoby, nie przywiązuje do tego uwagi. Ono jeszcze czuje magię tej nocy. Wystarczy mu atmosfera i czekanie na prezenty.
David roześmiał się głośno i schrupał następnego orzeszka.
– Wiem dokładnie, o czym mówisz, chłopie – popatrzył Philowi w oczy. – Moja narzeczona przynajmniej nie jęczy z powodu rzadkiej choinki, bo i tak jej nie widzi! – parsknął, a Baxton odniósł wrażenie, że Connors zachowuje się, jakby był na rauszu.
Wciąż chichocząc, podał Philowi klucze od pomieszczeń dla pracowników, gdzie znajdowały się narzędzia do wycinki, a sam skierował się w stronę domu.
Baxton szedł szeroką, wybrukowaną dróżką. Przed chwilą znowu rozpadał się śnieg i zaczęło robić się nieprzyjemnie ślisko. Miał nadzieję, że w drodze powrotnej nie będzie miał już żadnych kłopotów z samochodem. Nerwowo rzucił okiem na podświetlany zegarek. Wyglądało na to, że w zapasie ma jeszcze przynajmniej godzinę, ale i tak trzeba było się spieszyć. Emma już pewnie dostawała szału i miotała się wściekle po całym domu, obgadując go ze swoją wredną matką. Przygryzł wargę. – W Wigilię mamy sobie wybaczać, czyż nie? – pomyślał.
Minął kilka drzewek poustawianych w donicach i zbliżył się do drzwi pierwszego budynku. Pomimo bieli śniegu dokoła panowała ciemność. Na farmie nie paliły się żadne światła. Zastanawiał się, czy Connors nie miał oporów, aby tu zamieszkać. Facet wcześniej pracujący w radiu, na dodatek ze ślepą narzeczoną, w takim miejscu jak to – sami na odludziu, na dodatek otoczeni prawdziwym lasem. Wprawdzie posiadłość otaczał mocny płot, ale mimo wszystko – przecież bywało już tak nie raz, że zimą do miasta zbliżały się wygłodniałe wilki, które natychmiast przeganiano.
W budynku było nawet dość przytulnie. Poszukał ręką włącznika światła i po chwili rozbłysło kilka żarówek. W wielkim, nieco zagraconym pomieszczeniu walały się świerkowe gałązki, kawałki sznurka i siatki do pakowania. W powietrzu unosił się przyjemny zapach żywicy.
Phil po chwili zastanowienia stwierdził, że cały ten bałagan jest mimo wszystko o wiele bardziej świąteczny, niż wystrój w sterylnie czystym, zapchanym dmuchanymi Mikołajami supermarkecie. Rozejrzał się dokoła, ale w oczy rzuciły mu się tylko ustawione pod ścianą spalinowe piły. Jako dziecko był świadkiem nieszczęśliwej próby odpalenia takiej maszyny przez ojca. Od tamtej pory omijał je z daleka. Miał nadzieję, że gdzieś znajdzie się także tradycyjna piła albo chociaż stara, dobra siekiera.
Szarpnął za drzwiczki jednej z szafek i prawie natychmiast w twarz uderzył go obrzydliwy odór. Odruchowo odwrócił głowę w drugą stronę, czując, jak coś zalewa mu kurtkę. Phil odskoczył do tyłu, patrząc oniemiałym wzrokiem na to, co się przed nim znajdowało. Ktoś wsadził do szafki martwego psa. Z wybebeszonego brzucha wyszły wnętrzności. Jedno z jelit przytrzymywane dotąd przez zamknięte drzwiczki, teraz powoli zsuwało się w dół, poza drewnianą krawędź. Baxton starał się powstrzymać narastającą chęć zwymiotowania. Ciężko oparł się o pobliską ścianę, na której zamontowano głośnik domofonu i zahaczył o jego słuchawkę. Roztrzęsiony sięgnął ręką, aby odwiesić ją na miejsce i wtedy głośnik zatrzeszczał.
***
Gwen była absolutnie pewna, że jakiś czas temu usłyszała warkot silnika, a później hałasy od strony bramy wjazdowej. To musiał być David! W pierwszej chwili poczuła ulgę, ale zaraz potem wyobraziła sobie, jak tajemniczy włamywacz zamiast się spłoszyć, zastawia w domu pułapkę na jej ukochanego. Chwyciła za słuchawkę domofonu, aby usłyszeć, co dzieje się na zewnątrz. Mogłaby przysiąc, że ktoś po drugiej stronie podniósł ją i odwiesił na miejsce! A jeżeli napastników było kilku?! Strach ścisnął ją za gardło. Musiała jakoś ostrzec Davida! Roztrzęsiona przyłożyła ucho ponownie do drzwi spiżarni. Cisza. Wstrzymała oddech. Nagle gdzieś w domu zgrzytnął zamek. Później zabrzmiały miarowe kroki. Znała je bardzo dobrze. Były zawsze dopasowane do jakiejś melodii. Serce znowu podskoczyło jej do góry.
– Dave! – krzyknęła rozpaczliwie, ale małe pomieszczenie tłumiło jej głos. – Uważaj! Ktoś jest w domu!
– Kochanie?! – odpowiedział, wyraźnie przyspieszając kroku. – Wróciłem. Co się stało?!
Po chwili szarpał już za klamkę po drugiej stronie drzwi. Gwen najszybciej jak tylko mogła wymacała zamek i wypadła na zewnątrz, rzucając mu się na szyję. Najwyraźniej niczego nie rozumiał, bo szepnął jej tylko coś na ucho. Miała w oczach łzy, czuła, że napięcie zaczyna opadać i nagle znieruchomiała. Nie mogła zobaczyć, ale wyczuła to doskonale. Coś właśnie stanęło za Davidem. Coś wielkiego i cuchnącego mokrym, psim futrem.
Pisnęła z przerażenia. W odpowiedzi palce Davida zacisnęły się na jej karku. Mocno, coraz mocniej wbijały się w skórę. Zaczęła krzyczeć, a wtedy on odepchnął ją tak zdecydowanie, że straciła równowagę i uderzyła głową o ścianę. Głos uwiązł jej w gardle. Spróbowała coś z siebie wykrztusić, lecz na jej twarz spadł pierwszy cios.
Dziękujemy wydawnictwu Red Horse za udostępnienie fragmentu do publikacji.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...