Relacja z IV Zamojskich Spotkań z Fantastyką

Autor: Marcin „Indiana” Waciński Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 30-09-2006 18:28 ()


 

Do Zamościa wyruszyliśmy około 8.30 rano, korzystając z dobrej pogody i pustej szosy. Podróż autem naszego "etatowego kierowcy" Jacka „Spidera" Strzyża  upłynęła nam w dużej mierze na omawianiu wieczoru kawalerskiego Krzysia-Misia oraz wymianie najnowszych plotek i wieści. Chmury powoli się podnosiły i obawy co do deszczowej soboty rozwiewały się. Bez większego trudu odnaleźliśmy właściwą ulicę i oto parkowaliśmy już pod budynkiem szkoły.

Tegoroczne Zamojskie Spotkania z Ekstraordynaryjną Fantastyką, odbywały się nie w stylowym gmachu dawnej miejskiej elektrowni, znanym z poprzedniego roku, ale w budynku Szkoły Podstawowej nr 3 przy ul. Elizy Orzeszkowej. Z jednej strony większy budynek z przestronnymi korytarzami mógł pomieścić naprawdę sporo uczestników, z drugiej strony pewne oddalenie od rynku nie sprzyjało wycieczkom poza teren konwentu. Zastanawiam się, czy budynek WZSiA nie ma trochę klimatu podobnego do naszej „czwórki" w jakiej organizujemy Falkony, cóż, pewnie kwestia indywidualnych odczuć.

Impreza zaczęła się w sobotę o godzinie 10.00. Przy stoliku akredytacji, obsadzonym przez  urocze zamościanki, nie było nadmiaru uczestników i, dopełniwszy szybko formalności, udaliśmy się na salę gimnastyczną, by złożyć rzeczy. 

Kiedy ułożyłem karimatę na podłodze, przyszedł czas na zawieszenie na ścianie flagi amerykańskiego Południa, jaka miała posłużyć do prelekcji o wojnie secesyjnej. Przygotowałem także resztę sprzętu - dwie pary plastikowych rewolwerów, strzelbę i atrapę pistoletu skałkowego. Gdy dotarł Paweł „Litwin" Litwińczuk oraz Kamil „Baczi" Baczewski, zaczęliśmy przebierać się do prelekcji. W międzyczasie spotkałem Grzesia „Tarquilla" Traczuka, który namawiał mnie do udziału w prowadzonym przez siebie konkursie o najsłynniejszym kocie czyli ... Garfieldzie. Niestety, mając zaraz wystąpienie, musiałem z żalem odmówić. Trudno być w dwu miejscach na raz.

Na konwencie nie było jeszcze zbyt wielu uczestników, dlatego naszą widownią byli głownie znajomi z „Cytadeli". Sadząc z wybuchów śmiechu i zainteresowania, nie znudziliśmy towarzystwa. Co ciekawe, „Litwin" wyrobił się w godzinę, referując właściwie cały konflikt, łącznie z podłożem i mnóstwem ciekawostek. Niebywałe!

Minęła przepisana na prelekcje godzina, zatem przeszliśmy na plac za szkołą, gdzie Dexter, dokonując akrobatycznych niemal wyczynów, zawiesił sztandar na rusztowaniu i rozpoczęło się praktyczne przygotowanie ochotników do roli żołnierzy Południa. Dostarczone przez Wielką Koordynatorkę, Asię" Siatę" Siatkę kije do ćwiczeń świetnie imitowały karabiny z tamtej epoki - ponoć wtedy też tak ćwiczono.

Przez chwilę nawet obiektywy lokalnej telewizji podglądały wyczyny uczestników. Po  musztrze rozpoczęły się ćwiczenia strzeleckie za pomocą rewolweru na strzałki. Kiedy wszyscy przeszli ten etap, zmęczeni wiatrem, jaki unosił tumany kurzu, wróciliśmy do przytulnych korytarzy szkoły.

Korzystając z chwili przerwy, udałem się do barku, by spróbować sprzedawanych tam ciast (szarlotka, mniam!). Wkrótce większą grupą pojechaliśmy na rynek, by w konwentowej pizzerii „Verona" zjeść przepyszną pizzę. Tradycyjnie już, za okazaniem identyfikatora, można było otrzymać dwudziestoprocentową zniżkę, za co należą się brawa dla organizatorów. Po raz kolejny, znana z poprzedniej edycji konwentu pizzeria, zaskoczyła nas mile dobrą obsługą i smacznym jedzonkiem. Kiedy zajmowaliśmy stolik, akurat w powrotną drogę na konwent wyruszał Krzyś- Miś, który miał prowadzić spotkanie autorskie z Kubą Ćwiekiem, obok Andrzeja Pilipiuka, gościem honorowym, konwentu.

Gdy zaspokoiliśmy głód, udaliśmy się na jeden z bastionów, by podziwiać widowisko plenerowe - odtwarzanie szturmu Zamościa przez Szwedów. Z tego między innymi powodu tegoroczny ZSzeF pozbawiony był pokazu walk, bo miejscowe bractwo rycerskie było zaangażowane gdzie indziej.

Kiedy ludzie zaczęli się rozchodzić, a temperatura obniżyła na tyle, by zniechęcić do spaceru, powróciliśmy na teren konwentu. Prosto z auta poszedłem na punkt programu nazwany wielce  oryginalnie - „U nas za stodołą". Spotkanie trwało w najlepsze. Marek Farfos musiał przeczytać wcześniej kilka co ciekawszych fragmentów opowiadań, bo uczestnicy słaniali się na krzesłach ze śmiechu. Opowiadania, jakie nadesłano na konkurs, związany z odbywającymi się w lipcu w Wojsławicach  Dniami Jakuba Wędrowycza, zawierały nie tylko ciekawe pomysły, ale i reprezentowały różny poziom pod względem literackim i nie tylko. Andrzej Pilipiuk z nieskrywana radością przeczytał jedno z opowiadań, w jakim sam występował. Tak jak Markowi,  trudno mu było utrzymywał powagę. Czego to ludzie nie piszą ...

Należy mieć nadzieje, że najciekawsze prace zostaną rychło opublikowane w specjalnym zbiorze, tak jak zapowiedzieli prowadzący prelekcję.

Do spotkania portali internetowych, na jakie zamierzałem się udać, było trochę czasu, dlatego z radością przyjąłem propozycje znajomych i wraz z kilkoma orgami spędziłem miło czas na rozmowie na placyku obok szkoły. Niestety, miasta w jakich pracujemy, bądź uczymy się, są na tyle oddalone, że widzimy się od przypadku do przypadku i okazji, by się spotkać mamy niewiele. Zwykle są to właśnie konwenty.

Czas płynął nieubłaganie, dlatego poszedłem dowiedzieć się czegoś nowego na panelu portali internetowych. Jedyna osoba, jaka stawiła się z gości był... Krzyś - Miś,  który z wprawą nie mniejszą niż na Wizkonie, opowiadał o planach związanych z Paradoksem. Nie obyło się oczywiście bez poczęstunku cukierkami i opowieści o burzliwym powstawaniu portalu.

Po spotkaniu zaszyłem się na jakiś czas w sali gimnastycznej - niechcący zrobiliśmy z Dexterem wieczór opowieści niesamowitych z udziałem statków i pociągów w roli głównej. Było  o „Missisipi Queen", „Mary Celeste", parowozie - mordercy z kolei Centralnej w Peru, pojawił się nawet „Lot nr 19". Szkoda, że nie napisaliśmy ogłoszeń, bo pewnie chętnych do słuchania byłoby więcej.

Wieczór z soboty na niedzielę, jak to bywa w tradycji konwentów, upłynął nam na długich nocnych Polaków rozmowach, przerywanych okrzykami uczestników LARP-ów.

Rano, po przyjęciu pozycji pionowej, ablucji w całkiem porządnej łazience dla personelu, w której mimo zaklęć, próśb, a nawet włożenia wtyczki do kontaktu, bojler wraz nie chciał grzać wody, poszedłem na konkurs Adasia Kwapińskiego. Wprawdzie nie jestem bohaterem, ale czemu nie spróbować nim zostać. Cztery bloki, składające się ze sprawności: łowcy, rzezimieszka, wojownika i maga pozwalały wykazać się wiedzą o różnych „mancjach" czyli metodach wróżenia. Rozpoznawaliśmy ślady zwierząt, strzelaliśmy z maluteńkiego łuku do karty do gry, przypisywaliśmy dziwne nazwy różnym rodzajom broni, na koniec łowiliśmy ręką pierścień z pudełka, zaopatrzonego wewnątrz w dzwonki. Trzeba też było wykazać się macgyveryzmem i otworzyć kawałkiem spinacza pudełko na dyskietki. Wygrał Sedit z Zamoscia, ja niestety zająłem ostatnie, trzecie miejsce.

Kiedy wróciłem z upragnionym łupem, czyli koszulką konwentową w kolorze soczystej czerwieni, uzbrojony w kubek kawy poszedłem popatrzeć na zmagania uczestników konkursu na rycerza. Miałem wziąć w nim udział osobiście, ale  wredna, ruda prowadząca - Haka odmówiła  dość stanowczo swojej ręki ewentualnemu zwycięzcy. Nie było też mowy o ręce (ani innej części ciała ;) którejkolwiek z pozostałych organizatorek konwentu. Skoro odpadła tak wspaniała nagroda, postanowiłem skupić się na oglądaniu. Swoja drogą, ciekawe czy w krajach muzułmańskich na konwentach można wygrać nie tylko komiks, figurki, ale i np. żonę!?

Przed szkolę wyniesiono ławkę z korytarza. Na niej uczestnicy staczali pojedynki na korbacze z ...odpowiednio związanych ręczników. Wygrywał ten, który, wzorem Robin Hooda, zrzucił przeciwnika z ławki. Oczywiście, zmaganiom towarzyszyła masa wesołych komentarzy i sytuacji. Kolejną konkurencją było ułożenie krótkiej serenady i zaśpiewanie jej. Warunkiem było to, że musiała być wzbogacona o takie m. in. słowa, jak np. lumbago!?  Trzeba też było pokonać smoka, czyli wypić jak najszybciej colę z maleńkiej butelki ze smoczkiem. 

Nie doczekawszy do końca spiesznie udałem się na konkurs starwarsowy. Jakoś poradziłem sobie z pytaniami z książek, nienajgorzej poszło z filmami, znowu zająłem trzecie miejsce. To było ostatni z punktów programu.

Kiedy wychodziliśmy z sali, słychać było szuranie ustawianych ławek i krzesełek, konwent powoli dobiegał końca. Kilka pamiątkowych zdjęć, ostatnie spojrzenie na szkołę i nasza dzielna ekipa udała się na rynek na obiad. 

W trakcie spaceru, jaki zafundowaliśmy sobie po sutym posiłku, nie mogło zabraknąć odwiedzin w pobliżu legendarnego pubu „Brama", mieszczącego się w jednym z bastionów. Po wymianie krótkich komentarzy ze znajomymi, jacy odpoczywali tam przy kuflu złocistego płynu, nie pozostało nam nic innego, jak wsiąść do auta i rozpocząć powrót do domu.

Krótko podsumowując - udanym pomysłem, był green room. Nad tym, znanym z Polconu, górował możliwością zakupu wspaniałego domowego ciasta. Cztery rodzaje wypieków były dostępne za symboliczne sumy, wspaniale wzbogacały konwentowy jadłospis. Naprawdę miło było zmienić smak po chińskiej zupie i zamiast tic- taca zjeść wielki kawałek domowego sernika bądź szarlotki.

Konwent, jak przystało na dobrą imprezę, choć nie odbywał się pod hasłem „100 procent bez", to jednak przeszedł spokojnie. Ci, którzy mieli ochotę na drinka, mogli skorzystać z wielu lokali, jakie oferuje spragnionym wędrowcom malowniczy zamojski rynek.

Mimo mniejszej ilości uczestników niż rok temu oraz uboższego programu, widać że konwenty w Zamościu ciągle się rozwijają i chyba każdy może znaleźć na nich coś interesującego.

Jak zawsze brakowało czasu, by być wszędzie, mam nadzieję, że coraz bardziej doświadczona zamojska ekipa orgów znowu zaskoczy nas świetnym konwentem, kiedy pojawimy się tam za rok.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...