"Rezerwat goblinów" - fragment

Autor: Clifford D. Simak Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 08-08-2008 06:06 ()


Rezerwat goblinów

 

1.

 

Inspektor Drayton siedział rozparty za biurkiem i czekał. Był to kościsty mężczyzna o twarzy przypominającej maskę wystruganą tępym dłutem z dużego sękatego pniaka. Jego oczy niczym krzesiwa zdawały się od czasu do czasu sypać iskrami. Był zły i zdenerwowany, lecz Peter Maxwell wiedział doskonale, że taki człowiek jak on nigdy nie pozwoli, by jego nastrój miał jakikolwiek wpływ na wykonywaną pracę. Poza widoczną jak na dłoni wściekłością było w inspektorze coś, co świadczyło o naturze buldożera, który nieustannie prze do przodu i nie przeszkodzi mu w tym nawet zły humor. 

Maxwell uświadomił sobie, że właśnie znalazł się w sytuacji, jakiej nigdy sobie nie wyobrażał. Teraz stało się dla niego całkiem jasne, że spodziewał się zbyt wiele. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że jego niedotarcie do miejsca przeznaczenia, co wydarzyło się jakieś sześć tygodni temu, wywoła tu na Ziemi pewną konsternację, jednakże nadzieja na nie zauważone prześliźnięcie się do domu była płonna. W efekcie znalazł się twarzą w twarz z człowiekiem wpatrującym się w niego zza biurka i musiał trzymać nerwy na wodzy. 

— Nie wydaje mi się, bym pojmował do końca, dlaczego mój powrót na Ziemię zainteresował Służbę Bezpieczeństwa — zwrócił się do oficera siedzącego naprzeciwko. — Nazywam się Peter Maxwell i jestem członkiem grona profesorskiego Katedry Zjawisk Nadprzyrodzonych Uniwersytetu Wisconsin. Widział pan moje dokumenty... 

— Pańska tożsamość nie budzi moich zastrzeżeń — stwierdził Drayton. — Może jest nieco szokująca, ale zastrzeżeń nie budzi. Niepokoi mnie co innego. Czy mógłby pan, profesorze Maxwell, opowiedzieć mi dokładnie, gdzie pan przebywał? 

— Niewiele mogę panu powiedzieć — odparł Peter Maxwell. — Znalazłem się na jakiejś planecie, ale nie potrafię podać ani jej nazwy, ani położenia. Równie dobrze mogłem być nie dalej niż rok świetlny od Ziemi, jak też gdzieś na krańcach wszechświata. 

— W każdym bądź razie nie dotarł pan do miejsca przeznaczenia, które zostało wyszczególnione w pańskiej karcie podróży — podsumował Drayton. 

— Nie — przyznał Maxwell. 

— Czy może pan wytłumaczyć, co się stało? 

— Mogę tylko przedstawić własne przypuszczenia. Wydaje mi się, że mój wzorzec falowy uległ odchyleniu. Możliwe też, że został on przechwycony, a potem skierowany pod inny adres. Początkowo podejrzewałem błąd transmitera, ale to raczej nieprawdopodobne. Transmitery są w użyciu od setek lat. Wszystkie błędy musiały zostać przez ten czas wyeliminowane. 

— Czyżby sugerował pan porwanie? 

— Może pan to potraktować i w ten sposób. 

— I nadal nic mi pan nie powie? 

— Wyjaśniłem już, że niewiele mam do powiedzenia. 

— Czy ta planeta może mieć coś wspólnego z Kołowcami? 

Maxwell pokręcił głową. 

— Nie mogę stwierdzić z całą pewnością, ale nie wydaje mi się to prawdopodobne. Na pewno nie spotkałem tam żadnego z nich i nic nie wskazywało na to, żeby mieli z tą planetą coś wspólnego. 

— A czy kiedykolwiek widział pan Kołowca, profesorze Maxwell? 

— Tylko raz, kilka lat temu. Jeden z nich spędził miesiąc czy dwa w Instytucie Czasu. Widziałem go przelotnie. 

— Zatem poznałby pan Kołowca, gdyby go pan zobaczył? 

— Tak, z pewnością — odparł Maxwell. 

— Mam zapisane, że wybierał się pan na jedną z planet Systemu Jenociej Skóry. 

— Zrobił się tam szum wokół sprawy smoka — wyjaśnił Maxwell. — Niczym zresztą nie uzasadniony. Właściwie otrzymaliśmy bardzo skąpe informacje, zdecydowałem się więc sprawdzić to osobiście... 

— Smoka? — spytał Drayton, unosząc wysoko brwi. 

— Rozumiem, że komuś nie związanemu z moją dziedziną trudno jest pojąć doniosłość problemu smoka — powiedział Maxwell. — Rzecz w tym, że nie dysponujemy żadnymi zapisami, na podstawie których można by przeprowadzić dowód na istnienie takiego stworzenia. A przecież legendarna postać smoka jest niezwykle głęboko zakorzeniona w folklorze Ziemi i kilku innych planet. Czarodziejki, gobliny, trolle, a nawet banshee — wszystkie te istoty są nam dzisiaj dobrze znane, ale nie możemy tego powiedzieć o smoku. Najzabawniejsze jest to, że korzenie owej legendy na Ziemi nie są związane bezpośrednio z ludźmi. Smok występuje również w podaniach niziołków. Czasem wydaje mi się, że to właśnie oni przekazali nam tę legendę. Ale tylko legendę. Nie ma żadnych dowodów... 

Maxwell urwał nieco zmieszany. Cóż tego tępego policjanta po drugiej stronie biurka mogła obchodzić legenda o smoku? 

— Przepraszam, inspektorze — rzekł. — To moja pasja. Dałem się ponieść entuzjazmowi. 

— Słyszałem, że legenda smoka mogła narodzić się z odzie­dziczonych po przodkach wspomnień o dinozaurach. 

— Znam tę opinię, choć przyznam, że wydaje mi się z gruntu błędna. Dinozaury wyginęły na długo przed pojawieniem się człowieka. 

— Zatem niziołki... 

— Możliwe, ale mało prawdopodobne — wtrącił profesor. — Znam niziołki i rozmawiałem z nimi na ten temat wiele razy. To stara kultura, z pewnością dużo starsza od naszej, ale nic nie wskazuje, żeby mogła powstać w tak bardzo odległej przeszłości. A jeżeli nawet, to pamięć o tamtych czasach zaginęła bezpowrotnie. Wydaje mi się, że ich legendy i podania mogły bez trudu przetrwać parę milionów lat. Oni są wyjątkowo długowieczni, niemal nieśmiertelni. Tradycja przekazywana z ust do ust powinna być u nich najtrwalsza. 

Drayton machnął ręką, jakby chciał uwolnić się od widm smoków i niziołków. 

— Wybierał się pan do Systemu Jenociej Skóry, lecz nie dotarł pan tam — zmienił temat. 

— Zgadza się. Znalazłem się na planecie, o której już wspominałem. Na przykrytej sklepieniem, krystalicznej planecie. 

— Krystalicznej? 

— Jej grunt był krystaliczny. Może to był kwarc, trudno mi powiedzieć. To mógł być równie dobrze jakiś metal. 

— Wyruszając, nie wiedział pan, oczywiście, że znajdzie się na owej planecie? — zapytał Drayton łagodnym tonem. 

— Jeżeli podejrzewa pan jakąś zmowę, to jest pan w błędzie — rzekł Maxwell. — Byłem zupełnie zaskoczony. Ale pan chyba nie jest? Czekał pan przecież na mnie. 

— Trudno mówić o zaskoczeniu — odparł Drayton. — Coś podobnego zdarzyło się już wcześniej dwukrotnie. 

— Przypuszczam zatem, że wie pan coś niecoś o tej plane­cie. 

— Absolutnie nic — stwierdził Drayton. — Wiem tylko, że istnieje gdzieś planeta posługująca się niezarejestrowanym transmiterem i odbiornikiem, używająca pozakatalogowego sygnału. Kiedy operator na stacji Wisconsin odebrał sygnał poprzedzający transmisję, kazał im czekać pod pretekstem przeciążenia wszystkich odbiorników. W tym czasie skontak­tował się ze mną. 

— A tamte dwa przypadki? 

— Oba miały miejsce właśnie tutaj, na stacji Wisconsin. 

— Lecz jeśli tamci wrócili... 

— Chodzi o to, że nie wrócili — rzekł Drayton. — To znaczy, w zasadzie wrócili, ale nie było żadnej możliwości poro­zumienia się z nimi. Ich wzorce falowe napłynęły zdeformowane, nie udało się ich prawidłowo zmaterializować. Poza tym wzorce były wysłane pod niewłaściwy adres. Obaj byli nieziemcami, na dodatek tak bardzo zniekształconymi, iż upłynęło wiele czasu, zanim udało się ustalić, skąd pochodzą. Do dziś nie jesteśmy tego pewni. 

— Byli martwi? 

— Martwi? Oczywiście. Przeżyliśmy wstrząs. Pan miał szczęście. 

Maxwell z pewnym trudem powstrzymał drżenie ramion. 

— Tak. Chyba tak — powiedział. 

— Pewnie myśli pan, że nie uczyniliśmy wszystkiego, co w naszej mocy, żeby zaalarmować nadawcę o wystąpieniu błędów. Znamy tylko te dwa przypadki, a przecież mogły mieć miejsce przechwycenia wzorców, w wyniku których z ich od­biornika wyszły istoty zniekształcone. 

— Powinniście o tym wiedzieć — stwierdził Maxwell. — Zostalibyście powiadomieni o jakichkolwiek stratach. Każda stacja jest zobowiązana zgłosić natychmiast fakt nieprzybycia podróżnego na miejsce przeznaczenia. 

— I w tym właśnie cały szkopuł — powiedział Drayton. — Nie zgłoszono żadnych strat. Jesteśmy zupełnie pewni, że obaj nieziemcy, których odebrano na Ziemi martwych, dotarli również do miejsc swojego przeznaczenia. Absolutnie nikt nie zaginął. 

— Ale ja przecież wyruszyłem do Systemu Jenociej Skóry. Na pewno zgłoszono... 

Maxwell urwał w pół zdania, jak gdyby otrzymał cios pięścią między oczy. Drayton przytaknął ruchem głowy. 

— Spodziewałem się, że pan się domyśli. Peter Maxwell dotarł do Jenociej Skóry i prawie miesiąc temu powrócił na Ziemię. 

— To musi być jakaś pomyłka — niepewnie zaprotestował Maxwell. 

Nie mieściło mu się w głowie, że może ich być dwóch, że drugi Peter Maxwell, identyczny w każdym szczególe, przebywa gdzieś na Ziemi. 

— Nie może być mowy o pomyłce — rzekł Drayton. — W każdym razie nie takiej, o jakiej myślimy. Owa planeta nie przechwyciła wzorca, ona go po prostu skopiowała. 

— Więc musi być nas dwóch! Możliwe... 

— Już nie — przerwał Drayton. — Jest pan tylko jeden. Mniej więcej w tydzień po powrocie na Ziemię, Peter Maxwell uległ śmiertelnemu wypadkowi. 

 

 

2.

 

 Kiedy Maxwell wyszedł z małego pokoiku, w którym rozma­wiał z Draytonem, znalazł za rogiem korytarza rząd wolnych krzeseł. Ostrożnie usiadł na jednym z nich, stawiając swój skromny bagaż na podłodze. 

Stała się rzecz niewiarygodna, pomyślał. Niewiarygodny był fakt istnienia dwóch Peterów Maxwellów, z których w dodatku jeden nie żył. Niewiarygodny był fakt obecności na krystalicznej planecie aparatury zdolnej do przechwycenia i skopiowania fali wzorcowej, poruszającej się z prędkością większą od prędkości światła — o wiele większą, jako że w żadnym, choćby najodleglejszym punkcie Galaktyki, oplecionej siecią transmiterów materii, nie obserwowało się różnicy czasu pomiędzy transmisją i materializacją. Tak, odchylenie i przechwycenie fali wzorca było technicznie wykonalne, ale skopiowanie takiego wzorca to zupełnie inna sprawa. 

Dwie niewiarygodne rzeczy. Dwa wydarzenia, które nie powinny mieć miejsca. Chociaż, na dobrą sprawę, drugie z nich było jedynie konsekwencją pierwszego. Oczywistym następstwem skopiowania wzorca falowego było istnienie dwóch Maxwellów — tego, który odbył wyprawę do Systemu Jenociej Skóry, oraz tego, który został zmaterializowany na krystalicznej planecie. Ale jeśli tamten Peter Maxwell rzeczywiście znalazł się w Systemie Jenociej Skóry, powinien przebywać tam do dziś lub co najwyżej szykować się dopiero do powrotu. Planował przecież pobyt sześciotygodniowy, a nawet dłuższy, gdyby okazało się, że sprawie smoka trzeba poświęcić więcej czasu. 

Stwierdził, że drżą mu dłonie. Zawstydzony ścisnął je mocno i schował między kolanami. Nie wolno poddać się panice, stwierdził w duchu. Niezależnie od tego, co go jeszcze czekało, musiał zachować spokój. Właściwie nie miał żadnych dowodów. Żadnych. Wiedział tylko tyle, ile powiedziano mu w Wydziale Bezpieczeństwa, a nie było to jeszcze nic pewnego. Może zastosowano zwykłą policyjną sztuczkę, mającą na celu zmuszenie go do mówienia. Niewykluczone jednak, że wszystko wydarzyło się naprawdę. Nie było to przecież nierealne! 

Nawet jeżeli Drayton nie kłamał, musiał zachować zimną krew. Miał przecież przed sobą niezwykle ważną misję — za­danie, którego nie wolno mu było spartaczyć. 

Należało spodziewać się teraz pewnych kłopotów, na przykład z powodu ciągłej inwigilacji, chociaż nic nie wskazywało na to, by zamierzali go śledzić. Możliwe także, że nie będzie to miało większego znaczenia. Najtrudniejszą częścią jego planu było z pewnością zaaranżowanie spotkania z Andrew Arnoldem. Rektor Uniwersytetu Planetarnego nie należał do osób, z którymi można było po prostu umówić się na spotkanie. Miał, oczywiście, o wiele ważniejsze zajęcia od wysłuchiwania wyjaśnień jakiegoś tam profesora nadzwyczajnego. Tym bardziej, że ów profesor nie mógł wcześniej wyjawić szczegółów swojej sprawy. 

Dłonie przestały mu już drżeć, lecz nadal trzymał je mocno zaciśnięte. Potrzebował jeszcze chwili, zanim będzie mógł wynieść się stąd, dojść do pasa komunikacyjnego i znaleźć wolne miejsce na jednym z wewnętrznych pasów pośpiesznych. Tylko godzina drogi dzieliła go od przytulnego mieszkania w starym miasteczku uniwersyteckim. Tam przekona się, czy Drayton mówił prawdę. Znajdzie się znów wśród przyjaciół — Alleya Oopa, Ducha, Harlowa Sharpa, Allena Prestona oraz całej reszty. Znów czekały go hałaśliwe nocne popijawy „Pod Świnią i Świstakiem”, długie spacery cienistymi alejkami starego parku, pływanie czółnem po jeziorze. Powrócą niekończące się dyskusje, powtarzane stare opowieści i nudna akademicka rutyna, stanowiąca przecież treść jego życia. 

Po chwili zrozumiał, że ogarnia go tęsknota na myśl o czekającej podróży, której trasa wiodła wzdłuż linii wzgórz Rezerwatu Goblinów. Nie były to tereny zamieszkane jedynie przez gobliny; można tam było spotkać wielu innych przedstawicieli niziołków, a wszystkich ich zaliczał do grona swoich przyjaciół. W każdym bądź razie większość z nich była jego przyjaciółmi, jako że czasem trudno było znaleźć wspólny język z trollami, a nawiązanie prawdziwej przyjaźni z takim indywiduum jak banshee wydawało się wręcz niewykonalne. 

Pomyślał, że o tej porze roku wzgórza w rezerwacie muszą wyglądać prześlicznie. Kiedy wyruszał do Jenociej Skóry, było późne lato i wzgórza ciągle jeszcze stały w swej ciemnozielonej szacie. Ale teraz, w połowie października, musiały już płonąć pełną gamą kolorów jesieni. Winna czerwień dębów, połyskliwy amarant i żółć klonów, rozsiana z rzadka ognista purpura dzikiego wina — powinny przeplatać się z innymi kolorami. Powietrze musiało być przepełnione tą dziwną, odurzającą jak zapach jabłecznika wonią, która emanuje z lasów tylko wówczas, gdy zaczynają opadać liście. 

Siedział, wspominając jak dwa lata temu, wraz z panem 0’Toole, wybrali się czółnem w górę rzeki, w północne ostępy, mając nadzieję, że gdzieś na szlaku uda im się nawiązać jakiś rodzaj kontaktu z duchami opisanymi w starych legendach Odżibwejów. Płynęli po kryształowo czystej wodzie, wieczo­rami rozpalali ogniska na skraju mrocznych borów sosno­wych, szykowali kolacje ze złowionych ryb, poszukiwali dzikich kwiatów kryjących się na leśnych polankach i tropili różne zwierzęta oraz ptaki. Jednym słowem mieli wspaniałe wakacje, chociaż nie spotkali żadnych duchów, czego zresztą na­leżało się spodziewać. Rzadko komu udawało się nawiązać kontakt z przedstawicielami niziołków, zamieszkującymi Amerykę Północną, gdyż byli to autentyczni mieszkańcy dzikich ostępów i w niczym nie przypominali na poły cywilizowanych, zaprzyjaźnionych z ludźmi duszków z Europy. 

Siedział zwrócony twarzą na zachód i przez wysokie, całościenne okno mógł podziwiać rzekę oraz rozciągające się za nią urwiska, wzdłuż których biegła niegdyś granica historycznego stanu Iowa — potężne, zabarwione ciemną purpurą skalne ściany stały zwieńczone niczym aureolą jasnym błękitem jesiennego nieba. Na skraju jednego z urwisk dostrzegł nieco jaśniejszą plamę Instytutu Magii, którego personel w dużej części stanowiły ośmiornicopodobne istoty z Centaura. Spoglądając na niewyraźne zarysy budynków, Maxwell przypo­mniał sobie, ile to razy zamierzał wziąć udział w jednym z letnich seminariów instytutu, co mu się — oczywiście — nigdy nie udało. 

Sięgnął po walizkę i przysunął ją bliżej, chcąc podnieść się z krzesła, lecz pozostał na miejscu. Wciąż brakowało mu oddechu i czuł dziwną słabość w nogach. To, co usłyszał od Draytona, wstrząsnęło nim o wiele bardziej niż początkowo przypuszczał, a strach nie opuszczał go, wywołując takie właśnie, spóźnione reakcje. Stwierdził, że przede wszystkim musi się opanować, nie mógł dać się ponieść panice. To wszystko nie mogło być prawdą — z pewnością nie było. Nie powinien się tak bardzo przejmować, dopóki jeszcze istniała szansa odkrycia prawdy na własną rękę. 

Powoli wstał, schylił się i dźwignął walizkę, lecz zawahał się jeszcze przez chwilę przed wkroczeniem w sam środek rozgardiaszu i hałasu wypełniającego poczekalnię. Podróżni — tak ludzie jak i nieziemcy — biegali tam i z powrotem w gorączkowym pośpiechu, bądź też stali w mniejszych czy większych grupkach. Jakiś starszy jegomość z siwą brodą, w eleganckim, czarnym ubraniu — profesor, sądząc po wyglądzie — stał otoczony przez grupę odprowadzających go studentów. Na kilku dywanach, przeznaczonych dla stworzeń niezdolnych do zajęcia pozycji siedzącej, rozłożyła się cała rodzina gadów. Dwoje dorosłych spoczywało nieruchomo, twarzą przy twarzy i rozmawiało cicho tak charakterystycznym dla gadów, pełnym syczących zgłosek językiem, podczas gdy dzieciaki pełzały po dywanach i po podłodze pod nimi, kręcąc się w jakiejś sobie tylko znanej zabawie. W rogu niewielkiej niszy spoczywał na boku osobnik o wyglądzie beczki z piwem, powoli przetaczając się od ściany do ściany. Owo przetaczanie się miało prawdopodobnie ten sam charakter i służyło tym samym celom, co nerwowe przechadzanie się ludzi. Opodal spoczywały naprzeciwko siebie dwa pająkokształtne stworzenia, których ciała przypominały bardziej groteskowe patykowate rusztowania niż solidne organizmy z krwi i kości. Na podłodze między sobą wyrysowały kawałkiem kredy coś, co musiało być swego rodzaju planszą do gry, stało bowiem na niej wiele przedmiotów o dziwnych kształtach, które istoty przesuwały szybko we wszystkie strony, popiskując z podniecenia w miarę rozwoju sytuacji. 

Maxwell przypomniał sobie nagle, iż Drayton pytał go o Kołowców. Czyżby istniał jakiś związek między Kołowcami i krystaliczną planetą? 

Zawsze zwala się wszystko na Kołowców, pomyślał. Stało się to już obsesją. Może faktycznie należało się ich obawiać, brak jednak było konkretnych powodów. Poznano ich w niewielkim stop­niu. Pochodzili z niezbadanych, odległych rejonów przestrzeni, gdzie stworzyli potężną cywilizację, rozprzestrzeniającą się szybko po całej Galaktyce, od czasu do czasu wchodząc w kontakt z najdalej wysuniętymi przyczółkami ekspandującej kultury ziemskiej. 

Przypomniał sobie swoje pierwsze i jedyne spotkanie z Kołowcem — studentem, który przyjechał z Instytutu Anatomii Porównawczej w Rio de Janeiro na dwutygodniowe seminarium w Instytucie Czasu. Pamiętał, że wydarzenie to całkowicie zelektryzowało miasteczko uniwersyteckie Wisconsin. Kołowiec stanowił jedyny temat rozmów, chociaż mało kto miał okazję nawet przelotnie rzucić okiem na to legendarne stworzenie, jako że niemal nie opuszczało ono pomieszczeń seminaryjnych. Maxwell dostrzegł je przez chwilę, jak toczyło się wzdłuż korytarza, kiedy szli wraz z Harlowem Sharpem na lunch. Przypomniał sobie, że przeżył wówczas prawdziwy szok. 

A wszystko przez te koła, pomyślał. Żadna inna istota w poznanej części Galaktyki nie posiadała kół. Było to pękate stworzenie, coś w rodzaju pulchnej bryły ciasta zawieszonej pomiędzy dwoma kołami, których piasty sterczały mniej więcej w połowie wysokości korpusu. Koła były pokryte futrem, a ich brzegi zrogowaciałe. Dolna, kulista część pulchnego cia­ła, wisiała poniżej osi kół jak wypchany worek. Z bliska wyglądało to jeszcze gorzej. Zwisająca część ciała była całkowicie przezroczysta, a wypełniała ją wijąca się bezustannie masa, przypominająca ni mniej, ni więcej cebrzyk różnobarwnych robaków. 

Maxwell wiedział, że pełzające wewnątrz tego obleśnego, pękatego brzuszyska obiekty są — jeśli już nie robakami, to w każdym razie jakimś rodzajem insektów, a przynajmniej stworzeniami, stanowiącymi w pewnym stopniu ekwiwalent tej formy życia na Ziemi. Kołowcy byli w gruncie rzeczy ulami, ich cywilizacja została stworzona przez społeczeństwo uli, a populacja składała się z oddzielnych kolonii owadów lub też zwierząt równoważnych insektom. 

Po spotkaniu z tego typu stworzeniem nietrudno było uwierzyć w budzące grozę opowieści, które docierały z dalekich i niespokojnych rejonów przygranicznych. Jeśli opowieści te miały okazać się prawdziwe, to można było wysnuć wniosek, iż oto, po raz pierwszy od czasu wyjścia w przestrzeń kosmiczną, człowiek stanął twarzą w twarz z owym hipotetycznym wrogiem, którego istnienie przepowiadano już od wielu lat. 

W całej Galaktyce człowiek stykał się z różnymi dziwnymi, a czasami nawet przerażającymi stworzeniami, ale żadne z nich nie mogło chyba dorównać owemu zawieszonemu na kołach ulowi pełnemu insektów. Już sama myśl o takiej budowie ciała przyprawiała wszystkich o mdłości. 

W tych czasach mieszkańcy różnych zakątków Galaktyki zjeżdżali na Ziemię tysiącami, aby wstępować do któregoś z instytutów i brać udział w pracach nad takim czy innym problemem, jako że cała planeta przemieniła się w wielki galaktyczny uniwersytet. Po jakimś czasie, myślał Maxwell, być może wśród tego różnorodnego tłumu, zapełniającego sale instytu­tów pojawią się również Kołowcy. Przedtem jednak musiał zostać nawiązany z nimi kontakt, prowadzący do przynajmniej częściowego, wzajemnego zrozumienia, gdyż jak do tej pory taki kontakt nie istniał. 

Maxwell nie mógł się nadziwić, dlaczego sama myśl o Kołowcach drażniła ludzi. Przecież wszystkie nacje zamieszkujące Galaktykę, z którymi Ziemianie do tej pory nawiązali kontakty, nauczyły się znakomicie współżyć i współpracować ze sobą. 

Tutaj, w poczekalni, można było ujrzeć wszelkie formy życia galaktycznego — istoty skaczące, pełzające, pływające, wijące się i toczące, pochodzące z wielu różnych planet krążących dokoła tysięcy różnych słońc. Ziemia stała się galaktycznym tyglem, miejscem, gdzie stykały się i mieszały ze sobą doświadczenia i dokonania tysięcy odmiennych kultur. 

— Numer pięć-sześć-dziewięć-dwa — rozległ się przenikliwy głos z megafonu. — Pasażer numer pięć-sześć-dziewięć-dwa, pozostało zaledwie pięć minut do odjazdu. Kabina numer trzydzieści siedem. Pasażer pięć-sześć-dziewięć-dwa proszony jest o natychmiastowe zajęcie miejsca w kabinie trzydziestej siódmej. 

Ciekawe, dokąd udaje się numer pięć-sześć-dziewięć-dwa? pomyślał Maxwell. Do dżungli Planety Bólu Głowy nr 2? Do ponurych, smaganych wiatrami lodowych miast planety Nędza IV? A może na jedną z pustynnych Planet Morderczych Słońc? Każda z tysięcy poznanych już, spiętych wspólną siecią trans­miterów planet była do osiągnięcia z tego właśnie miejsca w czasie krótszym niż mgnienie oka, a przecież stworzenie owej sieci kryło w sobie długie lata wypraw eksploracyjnych, w trakcie których statki zwiadowcze musiały przedzierać się przez mroki wiecznej pustki. Statki nadal przecinały prze­strzeń, powoli i mozolnie poszerzając horyzonty znanego człowiekowi wszechświata. 

W poczekalni huczało i grzmiało od głosów, od nerwowych nawoływań spóźnionych lub zagubionych pasażerów, od gwaru rozmów prowadzonych w setkach różnych języków, dźwięków wydobywających się z setek różnych gardeł, odgłosów szurania, stukania i człapania setek stóp po podłodze. 

Maxwell pochylił się, dźwignął swój bagaż i skierował się do wyjścia. 

Po niespełna trzech krokach zatrzymał się, aby przepuścić wózek holujący zbiornik wypełniony ciemnym płynem. Wew­nątrz zbiornika, w mętnej cieczy, dostrzegł zarysy jakiegoś przysadzistego stworzenia — prawdopodobnie mieszkańca którejś z planet pokrytych w całości oceanem, choć prawie na pewno nie oceanem wody. Wszystko wskazywało, że był to naukowiec, który przybył na Ziemię z wizytą, może do które­goś z instytutów filozofii albo jednej z placówek naukowych. 

Gdy wózek ze zbiornikiem przejechał, Maxwell poszedł dalej, minął drzwi wyjściowe i wkroczył na pięknie brukowaną, opadającą tarasami w dół esplanadę, u stóp której usytuowany był ciąg pasów komunikacyjnych. Z zadowoleniem stwierdził, że nie było kolejki oczekujących, co ostatnio zdarzało się niezbyt często. Wciągnął głęboko powietrze w płuca — czyste, świeże powietrze z ostrym posmakiem chłodnej jesieni. Wspaniałe powitanie po tygodniach spędzonych w nieruchomej, zatęchłej at­mosferze krystalicznej planety. 

Ruszył schodami w dół i już z daleka zauważył ogłoszenie, umieszczone na tablicy tuż przy wejściu na pasy komunikacyjne. Olbrzymi napis, wykonany literami staroangielskiego kroju, głosił z dostojeństwem: 

 

 WILLIAM SHAKESPEARE, ESQ. ze Stratford-on-Avon, Anglia

„Jak to się stało, że nie pisałem sztuk?”

 Pod egidą Instytutu Czasu

 22.10., godz. 20.00 Audytorium Muzeum Czasu

 Bilety do nabycia we wszystkich agencjach

 

 — Maxwell! — usłyszał za sobą okrzyk i odwrócił się. Od wyjścia biegł w jego stronę jakiś mężczyzna. 

Postawił bagaż, uniósł nieco rękę w geście powitania, lecz opuścił ją powoli, skonstatowawszy, że nie rozpoznaje tego człowieka. 

Mężczyzna zwolnił, przechodząc w trucht, a potem szybki chód. 

— Profesor Maxwell, nieprawdaż? — spytał, gdy znalazł się bliżej. — Jestem pewien, że się nie mylę. 

Maxwell skinął sztywno głową, nieco zmieszany. 

— Monty Churchill — przedstawił się tamten, potrząsając ręką profesora. — Spotkaliśmy się przed mniej więcej rokiem na jednym z przyjęć u Nancy Clayton. 

— Jak się pan miewa, panie Churchill? — spytał Maxwell dość ozięble. 

Teraz przypomniał sobie tego mężczyznę; choć twarz nadal wydawała mu się obca, to odżyło w jego pamięci nazwisko. Chyba prawnik, pomyślał, choć nie pamiętał dokładnie. Tamten zajmował się interesami, jakiegoś typu pośrednictwem czy spisywaniem umów. Był jednym z tych, którzy są w stanie zaparafować wszystko, byle tylko klient odpalił im należną dolę. 

— Doskonale! — odparł Churchill z radością w głosie. — Właśnie wracam z podróży. Z krótkiej podróży, ale to cudow­nie być z powrotem na Ziemi. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej, dlatego właśnie zawołałem pana. Pierwsza znajoma twarz, jaką widzę od kilku tygodni. 

— Bardzo mi miło — odrzekł Maxwell. 

— Czy wraca pan do miasteczka? 

— Tak, właśnie szedłem do pasa komunikacyjnego. 

— Nie ma potrzeby — stwierdził Churchill. — Mam tu swój autolot, zaparkowany niedaleko. Wystarczy miejsca dla nas obu. Będzie pan w miasteczku dużo szybciej. 

Maxwell zawahał się. Nie lubił tego człowieka, ale kusiła go perspektywa znacznego skrócenia czekającej go podróży. A przecież chciał być w domu tak szybko, jak tylko to możliwe. Czekały na niego sprawy wymagające niezwłocznego wy­jaśnienia. 

— To bardzo uprzejmie z pańskiej strony — powiedział. — Jeżeli rzeczywiście ma pan dość miejsca...

 

 

Dziękujemy wydawnictwu Solaris za udostępnienie fragmentu do publikacji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...