"Chwila zaćmienia" - drugi fragment
Dodane: 28-07-2008 00:00 ()
Brian W. Aldiss
Obiekt okołoziemski
Digby O’Deere jak zwykle gapił się przez okno obserwacyjne. Pustka, zastój, mróz. Zabębnił palcami o parapet. Odczuwał perwersyjną chęć, żeby zignorować ograniczenia ludzkiej fizjologii i pobiegać nago po powierzchni planety, wszystko, byle tylko uciec od izolacji marsjańskiego przyczółka.
– Objawy klaustrofobii – mruknął do siebie – i moje własne ograniczenia… – Słowa niesione oddechem utworzyły krótkotrwałą mgiełkę na wzmocnionym szkle. – Co za biedak ze mnie. – Zachichotał i dodał: – Ale jaki fascynujący…
Pogładził się po szczecinie, która zastąpiła dawną rudą czuprynę na jego okrągłej czaszce.
Nad spłowiałą powierzchnią planety odmieniało się tylko blade światło słoneczne. Regolitu nie zamieszkiwały żadne mikroorganizmy. Mars był bardziej martwy, niż to sobie Ziemianie wyobrażali.
Wtem w polu widzenia coś się poruszyło. O’Deere skupił wzrok, ale wszystko znów zamarło. Chyba mu się zdawało. Marsjańskie pustkowia ciągnęły się aż po horyzont, ciemniejąc w miarę zbliżania się zachodu słońca. Cienie kładły się w poprzek niczym malowane pędzlem. Powierzchnia sięgającej kolan atmosfery błyszczała w słabym świetle jak stara tarcza z brązu.
O tak, Mars miał swój urok. Jedynie cisza była straszna. Digby pomyślał, że przywieść go aż tutaj musiała jakaś skaza na charakterze. Zamknięty we wnętrzu stacji słyszał rozmowę swojego partnera, Frere’a, i Imo Loko. Rozchichotani dyskutowali głośno, jak strzyc włosy i dlaczego strzyżenie nie boli.
Ta trywialność kontrastowała z doniosłą powagą zewnętrznego świata. O’Deere’owi przyszło na myśl, że to swoista przeciwwaga. Zewnętrzna cisza miała w sobie coś materialnego, co odróżniało ją od ciszy ziemskiej. Niepraktykowany katolicyzm O’Deere’a pchnął go do poszukiwania religijnego sensu w pustkowiach, w ich wiecznym chłodzie, i w nadejściu nocy.
– Łatwiej wierzyć w Boga unoszącego się nad tym światem niż nad Ziemią – mówił do siebie. Tutaj Bóg udoskonalił chłód, ciszę i samotność, nie pozwolił, by życie ludzkie zepsuło majestat. Bóg rządził tym kamiennym ogromem.
Rozglądając się bacznie, O’Deere wrócił pamięcią do rodzinnego miasta. Tam nie było ciszy – hałas, wróg wszelkiej myśli i medytacji, wszechistniał. Agonalne wycie radiowozów, karetek i wozów strażackich, ciągłe dudnienie ruchu ulicznego, łoskot helikopterów nad głową. Nawet podczas modlitwy w kościele dawały się słyszeć odgłosy miasta. A w blokach, gdzie spędził dzieciństwo, gwar telewizorów włączonych dzień i noc, krzyki, wołania, trajkotanie dzieci bezustannie wwiercały mu się w czaszkę.
W tamtych czasach znał pewną dziewczynę. Jej imię wyleciało mu z pamięci; nie dotarło z nim aż tutaj. Śpiewała, a ten śpiew był mu słodszy od ciszy. Powiedziała, że to piosenka ludowa: Up, up and away, in my beautiful balloon…
Słowa dryfowały po samotnych regionach jego umysłu. Za nic nie potrafił przypomnieć sobie jej twarzy.
Odwracając się od okna, kątem oka spostrzegł znów to samo poruszenie. Tam coś było, coś nieuchwytnego – duch!? Zawołał Frere’a, by podzielić się swoim spostrzeżeniem.
I tak oto tego wieczoru, kiedy z asteroidy A4949 przylecieli nieproszeni goście, Digby O’Deere i Martin Frere znów zaczęli się sprzeczać.
Dwaj żołnierze kłócili się zawsze, czasem przyjaźnie, czasem nienawistnie. Obaj czuli wstręt do swoich obowiązków, lecz z różnych powodów. Teraz kłócili się o zjawę.
Czasami kłócili się o pojęcia abstrakcyjne. O’Deere utrzymywał, że Frere nie jest w stanie myśleć w ten sposób. Frere miał duży, tępy, kwadratowy łeb. O’Deere pragnął wynieść coś więcej z pobytu na Marsie. Zmagał się z głębszymi tajemnicami powstania ludzkiej świadomości, z zagadkami wszechświata. A znalazł tylko duszącą robotę żołnierza, stacjonującego – uwięzionego! – w bazie na odległej pustyni, zamrożonej w ciszy w siedemdziesięciu stopniach poniżej zera. W tajemnicy nienawidził Frere’a, bo ten wzmagał tylko poczucie uwięzienia w piekle.
Właśnie ze swojej bazy na Hellas Planitia, w trakcie warty, zauważyli pierwszego marsjańskiego ducha. Wydawało się, że zjawa zdąża ku skalnej wychodni, lecz rozpłynęła się, nim tam dotarła.
– Coś tam jest…
– Nie może być! – powiedziała ich wspólna kobieta Banzi Imo Loko, otwierając szeroko usta. Była doskonałą imitacją istoty ludzkiej.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...