III Wesołe Spotkania z Tradycją - relacja

Autor: Marcin "Indiana" Waciński Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 25-07-2008 12:37 ()


 

Gdy nadchodzi lipiec, to wiadomo, że nadszedł czas na wesołe spotkania z tradycją w grodzie wojsławickim, czyli Dni Jakuba Wędrowycza. Tegoroczna impreza przypadła na weekend 18 - 20 lipca, ciesząc się wśród miłośników fantastyki (i nie tylko) sporym zainteresowaniem. Słowa: „będziesz na dniach”, „kiedy są dni” itp. pojawiały się często w rozmowach. Impreza wpisała się już na dobre w kalendarz konwentowy, obrosła swoistą legendą i stanowi świetną okazję do letniego wypoczynku, a przede wszystkim spotkania wielu przyjaciół i znajomych.

 

Warto przypomnieć, że konwent towarzyszący DJW był tylko jedną z atrakcji, jakie przygotowano w tym roku. Na wzgórzu zamkowym w Wojsławicach, w otoczeniu dekoracji stylizowanej na wczesnośredniowieczny gród, można było obejrzeć, jak wyglądało życie w X-XI stuleciu. Członkowie bractw: Grodów Czerwieńskich z Chełma i Drużyny Wojów Kniazia Włodzimierza Światosławicza odtwarzali walki i scenki rodzajowe. Można było skosztować ówczesnych potraw i nabyć pamiątki w postaci wyrobów rękodzielniczych takich, jak np. igielniki czy wyplatane ze srebrnego i miedzianego drutu pierścienie. Oprócz tego można było posłuchać „muzyk wojsławickich”, czyli szeregu koncertów, jakie od początku towarzyszą imprezie. W tym roku Wojsławice odwiedziły zespoły folkowe „Drewutnia” i „Open Folk”. Na rynku można było posilić się lokalnym jadłem, a w domu kultury obejrzeć wystawę „Rysunki i malarstwa”.

 

Przejdźmy jednak do samego konwentu. Pierwsi uczestnicy pojawili się już w piątek przed południem. Część osób zdecydowała się spać pod namiotami i na boisku wyrosła spora namiotowa wioska. Konwent rozpoczął się jednak na dobre, gdy dotarła z Lublina ekipa „Cytadeli Syriusza” z Krzysztofem „Krzysiem – Misiem” Księskim na czele. W krótkim czasie sale zaczęły się zapełniać. Z uwagi na mniejszą ilość pomieszczeń, jakie szkoła oddała do naszej dyspozycji, na pierwszym piętrze ulokowano Games Room oraz salę prelekcyjno - konkursową. Natomiast na dole przygotowano trzy sale do spania dla uczestników imprezy.

 

Spidermobil w miarę szybko pokonał wąską, zniszczoną na paru odcinkach drogę od traktu zamojskiego do słynnego miasteczka. Na miejscu powitał nas wyglądający z okna Konrad „Kilm” Kowalski z niezawodnej ekipy tomaszowskiej, który zawezwał szybko kolegów i odebrał od nas planszówki i projektor. Na stoliku akredytacji otrzymaliśmy piękne identyfikatory i rozlokowaliśmy się w salach. Niestety, nie udało nam się zdążyć na spotkanie z Andrzejem Pilipiukiem, dlatego opuściłem też konkurs muzyczny i poszedłem na obiad. Właścicielka znanego nam dobrze baru, przerażona tym, że oto zaczynają się zwalać głodni uczestnicy, postanowiła wziąć nas sposobem. Polegało to na tym, iż zamówione porcje ryby bądź kiełbasy z frytkami wydawała mniej więcej co 20 - 25 minut, bo niewielkie zaplecze kuchenne nie pozwalało na obsłużenie wszystkich naraz. Jednak po mojej interwencji, a jak twierdzą niektórzy, cudownemu rozmnożeniu pangi z frytkami, wróciliśmy na teren konwentu najedzeni do syta. Gdy my posilaliśmy się, trwał w najlepsze konkurs muzyczny Tomka „Wielkiego K” Maciejko. Po jego zakończeniu, z racji późniejszej wieczornej pory, rozpoczął się LARP pod dość długim tytułem „Woda na WoDzie, czyli Świat Mroku w konwencji lżejszej albo komedia w tonacji ponurej, albo co chcecie....”, który Karol „Młody Litwin” Litwińczuk i Beata „Kredka” Kłodowska zaproponowali miłośnikom systemu „Świat Mroku”.

 

Potem było już tak pochmurno i mroczno, iż przegapiłem przemarsz wojów przez Wojsławice, upewniłem się zaś co do poglądu, że oto jestem na najbardziej pochmurnych i deszczowych Dniach Jakuba Wędrowycza, jakie się do tej pory odbyły. W szkole można było miło spędzić czas przy grach planszowych lub też nadrabiać zaległości towarzyskie, a najbardziej wytrwali jęli przygotowywać sobie późną kolację za pomocą małego przenośnego rusztu, czemu przewodził Karol "Młody Litwin" Litwińczuk.

 

Sobota powitała nas dużo lepszą pogodą, zaś do szkoły, w celach doprowadzenia się do jako takiego wyglądu, napływali dzielni woje z obozowiska na wzgórzu zamkowym. Ich piękne, stylowe stroje idealnie komponowały się z kolorowymi tubkami pasty do zębów oraz butelkami szamponu ściskanymi w steranych orężem dłoniach. Ilość błota naniesionego na butach wskazywała najbardziej zaspanym drogę do łazienek, o ile dali radę przepchać się przez tłum dzielnych rycerzy. Kabina prysznicowa przed szkołą była tylko jedna, a temperatura rano nie zachęcała do ablucji.

 

Jako, że konwent bez obsuwy jest jak żołnierz bez karabinu albo uczeń bez jedynki, tak i w sobotę wypadły warsztaty kuglarskie, które miała prowadzić Basia „Krokodyl” Księska. Konkurs filmowy Marcina "Motyla" Andrysa zebrał sporą grupę uczestników. Ja sam zdziwiłem się, że oto na dyskusji o starych i nowym filmie o przygodach Indiany Jonesa pojawiło się tyle osób. Wprawdzie niewielu uwierzyło w to, iż piąta cześć przygód sławnego archeologa powstanie, ale przynajmniej wymieniliśmy opinie o nowym obrazie i o starych produkcjach. Nie omieszkałem przy tej okazji zareklamować portalu przygodowego, który często odwiedzam, poświeconego postaci Indiany Jonesa.

 

Nie jestem miłośnikiem kozactwa, dlatego zrezygnowałem z czytanego przez Marka Farfosa felietonu Andrzeja Pilipiuka "Dzieje Kozaków od atamana Bajdy do dekretu Putina" i udałem się na obiad. Tym razem ryba z frytkami zjawiała się w tempie jednego półmiska co 5 - 10 minut, a niska cena obiadu mogłaby wprawić w zdumienie nie jednego konwentowego wyjadacza. Wbrew pozorom, mimo iż to strony Jakuba Wędrowycza, nie było żadnego z opisanych w opowiadaniach specjałów.

 

Posileni, wróciliśmy na teren konwentu. Tymczasem trwały pokazywanki przygotowane przez państwo Barszczewskich. Andrzej zwany "Andrzeykiem" i Ania "Anihira" zebrali na trawniku przed szkoła sporą grupę uczestników. Niektórych nazw drużyn nie śmiem przytaczać, by w moją relację nie ingerowała cenzura. Obserwowałem rozgrywki z pewnej odległości, rozmawiając z kolejnymi znajomymi, jacy w tzw. międzyczasie pojawili się na terenie konwentu. Pod makietą grodu odbywał się turniej średniowiecznej gry „Hnefatafl” oraz konkurs na najładniejszy wianek upleciony przez niewiastę. Konrad „Kilm” Kowalski prowadził swój słynny LARP pod nazwą „Gdzie diabeł nie może…tam bimber wypije, czyli klasyczny bimberpunk w swojskich klimatach”. Mimo różnych gadżetów, LARP odbywał się zgodnie z przyjętą na większości konwentów zasadą „sto procent bez”, zatem tytułowy bimber pojawiał się tylko w motywie przewodnim LARP-a .

 

W okolicach godziny dwudziestej wymaszerowaliśmy sporą grupą na wzgórze zamkowe, by obserwować wieczorną bitwę. Gdy doszliśmy, zdążył się zebrać spory tłum widzów. Byli w nim i stateczni gospodarze - sądząc po rozmiarach siwizny na głowach, zmarszczkach na twarzy i sporych brzuchach, i mamy z dziećmi. Pojawiło się sporo osób przyjezdnych, wypoczywających w bliższej lub dalszej okolicy. Parobcy i dresiarze, jak to zwykle na tego typu imprezach ośmieleni piwem, wypowiadali pod adresem odtwórców historycznych niewyszukane komentarze. Głodni mogli pokosztować kaszy z glinianych garnków, pieczonego na blasze krojonego w plasterki buraka, pieczonego czosnku i innych XI-wiecznych specjałów. Wojowie najpierw wymaszerowali, by zająć odpowiednie pozycje do ataku, panny przygotowywały się do uprowadzenia, a obsługa sprawdzała, czy siano i trawa, jakie pokrywały dwa szałasy, będzie się palić bez użycia nafty. Zważywszy na szetlandzką pogodę w piątek, był to ważny szczegół mogący zniweczyć starannie zaplanowaną inscenizację.

 

Wreszcie wojowie z okrzykami dobiegli najpierw do szałasów, uprowadzili niewiasty, a ponieważ trawa była mokra, to zajęła się nie od zapalonych strzał, ale od pochodni. Potem naprzeciw napastników wyszli woje z grodziska. Znowu rozgorzała bitwa. W końcu, gdy obrońców pokonano, można było spokojnie zaatakować gród i uprowadzić resztę kobiet. Palenia makiety fortyfikacji juz niestety nie było. Krótko po szturmie rozpoczął się koncert dwu dudziarzy przy blasku pochodni, odzianych w piękne stroje czternastowiecznych francuskich trubadurów. Słońce schowało się za horyzont w blasku przepięknych zórz, a nad wzgórzem zamkowym pojawiły się pierwsze gwiazdy.

 

Kiedy wracaliśmy do konwentowej szkoły, na nieboskłonie pojawił się księżyc, oświetlając nam drogę powrotną. Przed budynkiem stał juz duży grill z połówki blaszanej beczki, unosił się delikatny zapach pieczonego mięsiwa, a sądząc z coraz donośniejszych głosów uczestników, niszczono zapasy różnych napojów. W miasteczku odbywał się tymczasem koncert grupy „Open Folk”

 

Ognisko przeciągnęło się do wczesnych godzin porannych. Tańczono i śpiewano piosenki z bardzo różnorodnego repertuaru, właściwie chyba większość uczestników udała się na spoczynek dopiero nad ranem. Wytrwali, zachęceni przez Marka Farfosa, który dzielnie zastępował Andrzeja Pilipiuka, pognali w promieniach porannego słońca na spacer śladami Jakuba Wędrowycza o barbarzyńskiej godzinie dziesiątej rano…

 

Niestety, komunikacja miedzy Wojsławicami, a światem jest ograniczona do kilku autobusów PKS dziennie, dlatego co przezorniejsi zaczęli zwijać namioty i pakować rzeczy w tempie cofającej się Armii Potomaku, gdy Konfederaci atakowali Waszyngton. Już raz cały konwent ledwo wpakował się do jednego autokaru i mając te doświadczenia w pamięci, uczestnicy zaczęli udawać się w podróż powrotną małymi grupami, nie czekając na ostatni autobus. Trwało sprzątanie, a ponieważ nie zjawili się chętni, prelekcja Wiktorii „Viki” Witkiewicz o polskich podróżniczkach nie odbyła się. Swoją opowieść o locie nr 19 - słynnej tajemnicy trójkąta bermudzkiego, też skróciłem do minimum. Audytorium słuchaczy liczyło całe cztery osoby!

 

Zamiast warsztatów kuglarskich Basi „Krokodyl’ Ksiąskiej trwały koń-kursy, w tym jeden na najlepszego zbieracza. Na czym polegał? Należało zebrać jak najwięcej śmieci!? Rewelacyjny koń-kurs, idealny na niedzielę podczas trwania każdego konwentu!

 

Krótko po godzinie trzynastej wyruszyliśmy Spiderobusem przez Skierbieszów do Zamościa, uwożąc zamiast pięknych panien w historycznych strojach, jakie uczestniczyły w inscenizacjach, gry planszowe z Games Roomu. Gdy wicedyrektor Ośrodka Brama Grodzka –Teatr NN Witold Dąbrowski przygotowywał się na scenie domu kultury w Wojsławicach do przedstawienia „Tajbełe i jej demon”, opartego na podaniach i legendach żydowskich, my kończyliśmy obiad w zamojskiej „Veronie”, a ostatnie grupy uczestników opuszczały konwent.

 

Imprezy towarzyszące trwały do niedzieli po południu. Warto nadmienić, że uczestnicy konwentu wyjeżdżali z książkami ufundowanymi przez wydawnictwa „Fabryka Słów” oraz Wydawnictwo Czarne i w opinii uczestników nagrody były całkiem niezłe, jak na tak niewielki konwent.

Miejmy nadzieje, że w Wojsławicach spotkamy się znowu za rok.

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...