"Obóz koncentracji" - fragment
Dodane: 10-07-2008 10:23 ()
Thomas M. Disch
Obóz koncentracji
Księga I
11 maja
R.M., młody mormoński strażnik, przyniósł mi w końcu papier. Dokładnie trzy miesiące od chwili, kiedy go o to prosiłem. Cud, że wreszcie mu się odmieniło. Może Andrea przedarła się do niego z łapówką? Rigor Mortis zaprzecza i nie ma się co dziwić. Rozmawialiśmy o polityce. Z jego paplaniny wyniuchałem, że prezydent McNamara postanowił użyć „taktycznej” broni jądrowej. Kto wie, czy właśnie McNamarze nie powinienem dziękować za ten papier, ponieważ R.M. od wielu tygodni utyskiwał, że generałowi Shermanowi, „biednemu generałowi Shermanowi”, nie zapewniono odpowiedniej siły ognia. Kiedy R.M. jest zadowolony, tak jak dziś, nie trzeba wiele, żeby na jego ustach ukazał się bojaźliwy uśmiech: kościotrupie zęby, na wpół przysłonięte napiętymi wargami. Czemu wszyscy mormoni, których znam, uśmiechają się w ten sam powściągliwy sposób? Czy to uraz po brutalnych metodach nauki korzystania z kibla?
To mój dziennik, mogę sobie pozwolić na szczerość. A skoro tak, powiem: źle mi tu jak diabli.
12 maja
Dzienniki takie jak ten, który zaczynam prowadzić, po pewnym czasie, jakoś same z siebie, uderzają w moralizatorski ton. Muszę pamiętać, żeby od początku skupić się na faktach, wzorując się na Wspomnieniach z domu umarłych, niedościgłej kronice więziennej egzystencji. Trzymanie się faktów powinno być łatwe, bo od czasów dzieciństwa suche fakty nie przysparzały mi takich katuszy. Dwie godziny przed obiadem spędzam na golgocie strachu i nadziei. Boję się, że znowu podadzą nam ohydny makaron… mając nadzieję na większy kawałek mięsa w chochli gulaszu lub jabłko na deser. Ale żarcie to jeszcze nic w porównaniu z szaleństwem szorowania i pucowania celi przed poranną inspekcją. Cele są kryształowo czyste, jak w marzeniach Philipa Johnsona (Wielka Łaźnia Centralna), podczas gdy my, skazańcy, roztaczamy wokół siebie niemożliwy do zniesienia i usunięcia smród brudnego, zapuszczonego ciała.
Mimo wszystko nasza dola nie jest gorsza od tego, co czekałoby nas za murami więzienia, gdybyśmy stawili się do poboru. Parszywa paka ma jedną wielką zaletę: prawdopodobnie nie czeka nas gwałtowna śmierć. Nie wspominając o bezcennym spokoju sumienia.
Dobrze, ale kim my właściwie jesteśmy? Oprócz mnie siedzi tu jeszcze kilku antymilitarystów, ale nie dopuszczają nas do siebie, żebyśmy nie poczuli się za silni w kupie. Zwykli, normalni więźniowie gardzą nami. Im z kolei pogodzić się z rzeczywistością pomaga brudne sumienie. Tak więc wyizolowanie daje mi się we znaki w dwójnasób. Obawiam się, że przez to coraz częściej użalam się nad sobą. Niekiedy wieczorem siadam i marzę, żeby przyszedł R.M. i trochę się ze mną pokłócił.
Cztery miesiące! A wyrok brzmiał: pięć lat… Oto myśl straszna jak Gorgona.
13 maja
Może słowo o Smedzie. O strażniku Smedzie, moim wrogu numer jeden. Despocie Smedzie, który bezprawnie zabrania mi korzystać z biblioteki; przyzwala jedynie na Stary Testament i książeczkę do nabożeństwa. Zupełnie jakbym został na wakacje u znienawidzonego wujka Morrisa, czym nieraz mnie straszono. Wujcio ostrzegał moich rodziców, że od długiego czytania „zepsuję sobie oczy”. Smede: łysy, obdarzony tubalnym głosem i tłusty, jak przystało na zdziadziałego atletę. Już samo brzmienie nazwiska budzi wstręt. Z listu, który przysłała mi, jak co miesiąc, Andrea − z maleńkiego fragmenciku, oszczędzonego przez cenzurę (Smede’a?) − dowiedziałem się dzisiaj, że przeznaczony do korekty autorskiej tekst Szwajcarskich wzgórz został odesłany wydawcy wraz z pouczeniem na temat zasad korespondencji z więźniami. To było trzy miesiące temu. Książka ukazała się drukiem, doczekała się nawet recenzji! Przypuszczam, że wydawnictwo przyspieszyło sprawę, chcąc na moim procesie zbić kapitał w postaci darmowej reklamy.
Cenzor, rzecz jasna, usunął recenzję, którą do listu dołączyła Andrea. Moja próżność cierpiała srogie męki. Przez dziesięć lat nie mogłem poszczycić się autorstwem niczego z wyjątkiem kaprawej pracy doktorskiej o Winstanleyu, a kiedy wreszcie wyszły moje wiersze, muszę czekać kolejnych pięć lat, żeby je zobaczyć. Niech stonka wyżre ślepia temu Smede’owi! Niech go dopadnie malezyjska pląsawica!
Próbuję przebrnąć przez cykl „Ceremonii”. I nic z tego. Studnia wyschła, wyschła na wiór.
14 maja
Makaron.
O takiej porze (piszę to w czasie ciszy nocnej, w mdłym blasku 20-watowej żarówki nad muszlą klozetową) często nękają mnie wątpliwości. Czy dobrze zrobiłem, godząc się na więzienie, czy może jestem idiotą? Ile w tym bohaterstwa, a ile masochizmu? Na wolności nie przeżywałem takich rozterek. W każdym razie − cholera! − wojna jest czymś złym.
Myślałem (wmawiałem sobie), że jeśli dam się przymknąć dobrowolnie, to trafię, no, do takiego klasztoru cystersów o zaostrzonej regule. Że jeśli się zgodzę na niedogodności, zniosę je bez wysiłku. W życiu małżeńskim dokuczało mi to, że nie było w nim miejsca na wysublimowaną kontemplację. W mojej wyobraźni ascetyzm urastał do rangi luksusu, duchowej trufli. Ha!
Na pryczy pode mną chrapie sobie w najlepsze drobny nowobogacki mafioso. W półmroku skrzypią sprężyny. Próbuję myśleć o Andrei. Gdy chodziłem do szkoły średniej, brat Wilfred uczył, że najlepiej walczyć z pożądaniem modlitwą do Matki Boskiej. W jego przypadku może to się sprawdzało.
15 maja
Nel mezzo del cammin di nostra vita, dobre sobie! Moje trzydzieste piąte urodziny i początki depresji. Dziś rano na chwilę, gdy patrzyłem na blaszane lusterko do golenia, do głosu doszedł mój sobowtór, Louie II. Szydził, pieklił się i splugawił swoim jadem sztandar wiary (nadziei także, ostatnio dość sflaczały). Przypomniałem sobie piętnasty rok życia − tamto okropne lato, kiedy Louie II wziął we władanie moją duszę. Okropne lato? W rzeczywistości, z wielkim uniesieniem wołałem: „Non serviam” – z uniesieniem, które wciąż przeplata się z pierwszymi wspomnieniami seksu.
Czy dziś jestem w zupełnie innej sytuacji? Otóż nie… z tym wyjątkiem, że roztropnie mówię „Non serviam” Cezarowi, nie Bogu.
Kiedy przyszedł kapelan, by udzielić mi spowiedzi, nie wspominałem o swoich zastrzeżeniach. Jeszcze by poczciwina opowiedział się po stronie Louie’ego II. Ma jednak tę świadomość, że liche środki jego kazuistyki na nic się zdadzą w moim przypadku (kolejny odarty ze złudzeń irlandzki tomista), w związku z czym udaje, że powinienem postępować według własnych zasad moralnych. „Lecz strzeż się, Louis − zalecił przed rozgrzeszeniem − strzeż się intelektualnej pychy”. Co przypuszczalnie oznacza, że mam się strzec intelektu.
Jak odróżnić szczytną determinację od zwyczajnego uporu? Jak oddzielić jednego Louisa od drugiego? Jak przestać zadręczać się pytaniami, skoro już padło pierwsze? (Dobre pytanie). Czy ludzie pokroju R.M. też mają podobne rozterki? Sprawia wrażenie, jakby w życiu nie dopuszczał do siebie żadnych wątpliwości… a przecież mormoni wydają się przez nie szczególnie napastowani.
Chyba przestaję być wyrozumiały. Ta studnia też już wysycha.
16 maja
Dziś wyruszyłem z brygadą więźniów, żeby ścinać i palić chore drzewa. Podobno jakiś obcy wirus… albo jeden z naszych, który wydostał się na wolność. O każdej porze roku krajobraz wokół więzienia przedstawia się równie smętnie jak przestrzeń w obrębie jego murów. Wojna pochłonęła resztkę naszych rezerw i niszczy już tkankę dnia codziennego.
Po powrocie musieliśmy wstąpić do ambulatorium, żeby poddać się szczepieniu. Lekarz zatrzymał mnie, kiedy reszta wyszła. Przeżyłem chwilę paniki: czyżby wykrył objawy jednej z nowych chorób, grasujących po świecie? Ale nie! Chciał mi pokazać recenzję Szwajcarskich wzgórz. Wielkie nieba: Mons z „New Dissent”. Podobało jej się (hura!), choć z wyjątkiem, co zrozumiałe, perwersyjnych wierszy. Ponadto przeoczyła nawiązanie do Rilkego, nad którym tak się biedziłem. Szkoda. Kiedy czytałem recenzję, mój zacny lekarz wstrzyknął mi w udo chyba kilka tysięcy centymetrów sześciennych jakiegoś cuchnącego świństwa. Ale że byłem w siódmym niebie, prawie nic nie zauważyłem. Recenzja… a więc zaistniałem! Trzeba napisać do Mons list z podziękowaniami. Może R.M. wrzuci go do skrzynki? Kto wie, czy nie wezmę się znowu za pisanie.
17 maja
Dwa pedały, z którymi, chcąc nie chcąc, ja i Mafioso dzielimy celę (naszą celę, nie ich!), nagle przestały się do siebie odzywać. Donny przez okrągły dzionek siedzi na klopie i błądzi w chmurach. Peter, obrażony, rezyduje na swojej pryczy, gdzie też oddaje się rozmyślaniom. Niekiedy Donny podniesionym głosem podaje mi przykłady niewierności Petera, prawdziwe lub urojone. Ciekawe, gdzie szukają okazji do zdrady? Donny, młodszy i czarnoskóry, wydaje się zniewieściały nawet w swoim zacietrzewieniu, tyle samo wystudiowanym, co bezskutecznym. Trzydziestoletni Peter jest w miarę przystojny, chociaż ma twarz zmiętą i zużytą. Obaj siedzą za handel narkotykami, aczkolwiek Peter chełpi się, że kiedyś oskarżono go o morderstwo. Można odnieść wrażenie, że zmartwił go wyrok uniewinniający. Ich związek wydaje się nieautentyczny, wynikający raczej z obopólnej potrzeby. No wiesz, nie licząc mnie, jesteś ostatnim chłopakiem na świecie. Znowu ta moja zgryźliwość…
Tak czy inaczej, muszę przyznać, że tego rodzaju historii wolę doświadczać z drugiej ręki, na przykład u Geneta. Moja liberalność przegrywa w starciu z rzeczywistością.
W tym kontekście bycie tłuściochem ma swoje dobre strony. Nikt o zdrowych zmysłach nie poleci na takie cielsko.
Swego czasu zastanawiałem się nad napisaniem inspirującej książki dla grubasów, zatytułowanej Piętnastu przesławnych pasibrzuchów. O Samuelu Johnsonie, Alfredzie Hitchcocku, Salingerze, Tomaszu z Akwinu, Melchiorze, Buddzie, Norbercie Wienerze itd.
Tej nocy sprężyny nie skrzypią, lecz co pewien czas, między jednym a drugim chrapnięciem Mafiosa, Donny lub Peter dają o sobie znać głośnym westchnieniem.
18 maja
Wieczorem godzinka z młodym Rigorem Mortisem. Może i nie zasłużył na taki przydomek, wszak tylko jego mógłbym tu od biedy nazwać przyjacielem. Mimo swoich ortodoksyjnych zapatrywań jest życzliwym, trzeźwo myślącym człowiekiem. Mam nadzieję, że nasze rozmowy są czymś więcej niż tylko ćwiczeniami z retoryki. Jeśli o mnie chodzi, to przede wszystkim czuję − oprócz ewangelicznej potrzeby nawrócenia go − palącą chęć zrozumienia jego argumentów, bo właśnie jemu podobni napędzają machinę wojny, wierząc święcie, bez jakichkolwiek zastrzeżeń, że spełniają dobry uczynek. Czy może powinienem zgodzić się z tezą wysuwaną przez naszych neomillsistów (neomakiawelistów, rzekłbym), jakoby elektorat był tylko poligonem doświadczalnym, drugorzędną widownią sztuki, której sceną jest świat; tajemniczy władcy na waszyngtońskim Olimpie kształtowaliby opinię tłumu tak samo łatwo, jak − tu bez dwóch zdań − kontrolowali prasę.
Kto wie, czy tak nie byłoby lepiej? Gdyby sztuka perswazji była tak skuteczna, odosobnione głosy rozsądku mogłyby spotkać się z pozytywnym odzewem. Tymczasem każdemu wiadomo, że ani ja, ani nikt inny z Komitetu na rzecz Jednostronnego Zawieszenia Broni nie zdołał wytłumaczyć bezsensowności i nikczemności tej wojny nikomu, kto już wcześniej w głębi duszy tego nie przeczuwał, kto zamiast utwierdzić się tylko w przekonaniu, byłby skłonny zmienić zapatrywania.
A jeśli Andrea ma rację? Czy nie powinienem zostawić wojny politykom i siewcom propagandy − ekspertom, jak ich nazywają? (Hm, Adolf Eichmann też był znanym „ekspertem” od problemu żydowskiego. Bądź co bądź, mówił w języku jidysz!). Mam pozbyć się skrupułów i oddać swój talent muzom?
A duszę komu? Diabłu?
O, nie. Choć sprzeciw jest daremny, jeszcze gorsza byłaby uległość. Weźmy przypadek Youngermana: uległ, przestał się udzielać, zagłuszył sumienie. Czy daleko zajechał na swoim szyderstwie? Czy pomogły mu muzy? Kiedy wstajesz, żeby wygłosić mowę na rozpoczęcie roku akademickiego, a połowa ludzi wychodzi, co z twoją zimną obojętnością, poeto, ha? A jego ostatnia książka… porażka na całej linii.
Ale Youngerman przynajmniej zdawał sobie sprawę z sensu swojego milczenia. Kiedy rozmawiam z R.M., sam przekaz języka ulega zmianie. Próbuję chwytać znaczenia, jednak umykają niczym pstrągi w górskim potoku. Albo lepsza przenośnia: sekretne drzwi, czasem widywane w horrorach. Niczym się nie różnią od reszty biblioteczki, ale gdy uruchomić ukrytą sprężynę, półki się obracają i oczom ukazuje się goła ściana z kamienia. Muszę kiedyś rozbudować ten obraz…
Jeszcze słówko o R.M. Nie rozumiemy się wzajemnie i obawiam się, że nie zrozumiemy się nigdy. Czasem myślę, że powodem może być po prostu jego głupota.
19 maja
Muza zstępuje z wyżyn, przyjmując swą zwykłą ziemską postać ataku biegunki, wspomaganej przez ból głowy. Gdzieś w Liście do lorda Byrona Auden stwierdza, że poetyckie wzloty niejednokrotnie są wynikiem − tralala! − grypy.
Może to zabrzmi paradoksalnie, ale fakt faktem, od wielu miesięcy nie czułem się tak dobrze. Dla uczczenia tej chwili przepiszę mój skromny wierszyk. Nie jest to wcale wyszukany poemat, ale Boże, ileż to czasu minęło od ostatniego!
Pieśń jedwabnika
Jakże to możliwe Bym już miał wstępować
W tę cedrową skrzynię Czy tego nie widać
Żem w kwiecie wieku
Że to jeszcze nie pora
Jeszcze rosa nie całkiem Wyschła mi pod nosem
Słowami nie oddam Łez moich
Oraz śpiewu
Słuchajcie
Kamienie oniemiały Wniebowzięte
Jakże to możliwe Że zejdę
W tę ciemność Rozstając się z duszą
Słuchajcie śpiewu Motyle
I skorupy dzbanów
Kończą w tej skrzyni
Nie nie mnie nie wolno Przestańcie prząść
Motyle i skorupy dzbanów Przestańcie
[W tym miejscu kończy się ręcznie pisana część dziennika Louisa Sacchettiego. Kolejne fragmenty powstały na maszynie do pisania, na papierze innego gatunku i rozmiaru. Przyp. Red.].
2 czerwca
Dostałem się w niewolę!!! Zostałem uprowadzony z więzienia, gdzie na mocy prawa powinienem przebywać, i osadzony w ośrodku, w którym przebywać nie powinienem. Nie wolno mi zasięgnąć porady prawnej. Moje sprzeciwy są ignorowane z brutalną stanowczością. Od czasów bezpardonowych walk przy piaskownicy nie znalazłem się w sytuacji, w której zasady byłyby łamane w tak bezgranicznie arogancki sposób. Tonę w beznadziei. Dokąd iść na skargę? Podobno nie ma tu nawet kapelana. Jedynie Bóg mnie słucha… i strażnicy.
W Springfield odsiadywałem określony wyrok za jasno sformułowane przestępstwo. Tutaj (gdzie dokładnie, pojęcia nie mam) nic nie jest dopowiedziane i nie obowiązują żadne reguły. Bezustannie domagam się, żeby odwieźli mnie z powrotem do Springfield, lecz w odpowiedzi machają mi przed nosem świstkiem papieru, podpisanym przez Smede’a, który zatwierdził moje przeniesienie. Smede zgodziłby się, żeby mnie zagazowano, gdyby go pytali. Niech szlag trafi jego i tych bezosobowych gogusiów w czarnych, anonimowych mundurach! I niech mnie szlag trafi za to, że jak ostatni debil dałem się wplątać w tę kabałę! Powinienem był uciec się do fortelu, jak Larkin czy Revere, i udawać psychola, żeby nie wzięli mnie do wojska. Oto do czego doprowadziło mnie hołdowanie pieprzonym zasadom moralnym! Przesrane!
I szczyt wszystkiego: niewydarzony dziadyga, który regularnie wzywa mnie na rozmowę, miał czelność prosić, żebym notował swoje doświadczenia w formie dziennika. Że niby zachwyca się moim stylem pisania! Mam lekkie pióro, twierdzi ów dziad niewydarzony. O bogowie!
Przez ponad tydzień zgrywałem jeńca wojennego (nazwisko, stopień, jednostka), wszystko to jednak przypominało strajk głodowy, który ogłosiłem kiedyś w więzieniu w Montgomery. Ludzie nie umiejący przepościć czterech dni z rzędu powinni wybić sobie z głowy strajki głodowe.
A więc masz swój dziennik, stary pierniku! Wiesz, co sobie możesz z nim zrobić.
3 czerwca
Podziękował mi, a jakże. Powiedział:
− Rozumiem pańskie zdenerwowanie, panie Sacchetti. − Panie Sacchetti, dobre sobie! − Proszę mi wierzyć, uczynimy wszystko, co w naszej mocy, żeby nie czuł się pan źle w obozie Archimedes. To moje zadanie. Pańskim zadaniem jest obserwacja. Obserwacja i interpretacja. Nie musi pan zaczynać od zaraz, nie pali się. Na przystosowanie się do nowych warunków potrzeba czasu, to normalne. Mogę jednak zapewnić, że kiedy się pan przystosuje, życie w obozie wyda się panu o wiele lepsze niż w Springfield. Czytałem pańskie zapiski stamtąd, wie pan…
− Nie, nie wiem − przerwałem mu.
− Tak, tak, strażnik Smede był łaskaw nam je przesłać. Przeczytałem je z wielkim zainteresowaniem. Nawiasem mówiąc, pozwolono panu pisać wyłącznie na moją prośbę. Zanim pana tu sprowadziłem, chciałem mieć próbkę pańskich możliwości. Namalował pan potworny obraz tego, co się dzieje w Springfield. Powiem szczerze, byłem w szoku. Obiecuję, panie Sacchetti, że u nas nie będzie pan narażony na podobne przykrości. Ani na żadne obrzydliwe zboczenia. Co to, to nie! Marnował się pan w tamtym więzieniu. Człowiekowi światłemu, uzdolnionemu podcinają tam skrzydła. Sam jestem w pewnym stopniu ekspertem w dziale BR. Niezupełnie geniuszem, to byłoby za mocno powiedziane, ale na pewno ekspertem.
− W dziale BR?
− Badawczo-rozwojowym. Mam nosa do talentów i, powiem nieskromnie, jestem dość znany w swoim środowisku. Nazywam się Haast, podwójne „A”.
− Chyba nie generał Haast − zapytałem − który zdobył wyspę na Pacyfiku?
Pomyślałem sobie, że trudno, w końcu dorwała mnie armia. Całkiem możliwe, że to jednak prawda.
Wbił wzrok w biurko.
− Stare dzieje. Dziś jestem już na to za stary, jak sam pan raczył zauważyć. − Popatrzył na mnie z urazą. − Dla takiego dziada nie ma miejsca w armii − dodał z naciskiem. − Tym niemniej posiadam jeszcze kontakty w wojsku, grono przyjaciół szanujących zdanie starego piernika. Dziwię się, że wspomniał pan Auaui… Z czterdziestego czwartego roku niewiele pan chyba pamięta.
− Czytałem książkę, która wyszła… zaraz… w pięćdziesiątym piątym. − Wspomniana książka, doskonale mu znana, to W koniunkcji z Marsem Freda Berrigana, lekko podkoloryzowana opowieść o kampanii w archipelagu Auaui. Kilka lat po publikacji książki na pewnym przyjęciu poznałem osobiście autora. Człowieka wrażliwego i nietuzinkowego, przesiąkniętego jednak pesymizmem. Miesiąc później popełnił samobójstwo, ale to zupełnie inna historia.
Haast świdrował mnie wzrokiem.
− Już wtedy miałem nosa do talentów. Jednakże talent czasami idzie w parze ze zdradą. Tak czy owak, nie ma sensu rozprawiać o Berriganie, ponieważ pan już się zdecydował.
Wrócił do swej roli szczodrego gospodarza. Mogłem do woli korzystać z biblioteki. Należało mi się kieszonkowe: 50 dolarów tygodniowo do wydania w kantynie. We wtorek i czwartek wieczorem film. Kawa w sali telewizyjnej. Tego typu rzeczy. Przede wszystkim miałem się nie czuć skrępowany. Mimo to konsekwentnie nie chciał wyjawić, gdzie jestem i dlaczego oraz kiedy mógłbym zostać wypuszczony na wolność, względnie odesłany do Springfield.
− Niech się pan po prostu skupi na dzienniku, panie Sacchetti. Tylko tyle od pana wymagamy.
− Może pan mówić do mnie Louie, generale.
− O, dziękuję… Louie. A ty mów do mnie H.H., zgoda? Tak zwracają się do mnie przyjaciele.
− H.H.?
− Skrót od Humphreya Haasta. W dzisiejszych mało liberalnych czasach „Humphrey” źle się ludziom kojarzy. A wracając do rzeczy: dziennik. Może byś się cofnął i uzupełnił wpisy, dodał spostrzeżenia z pierwszych chwil po przyjeździe? Fakty, Sacchetti, fakty! Pardon, miało być Louie. Geniusz, jak się mówi, to nieograniczona zdolność znoszenia trudów. Pisz tak, jakbyś chciał wyjaśnić komuś spoza… obozu… co cię tu spotyka. I masz być szczery do bólu. Mów, co myślisz. Nie przejmuj się moimi uczuciami.
− Spróbuję.
Uśmiechnął się mgliście.
− Zawsze się staraj trzymać jednej zasady. Niech to nie będzie za bardzo, no wiesz, zamotane. Pamiętaj, że zależy nam na faktach, nie na… − Odchrząknął.
− …poezji?
− Zrozum: osobiście, nie mam nic do poetów. Chcesz pisać wiersze? Ależ proszę bardzo. Twórz, twórz, nikt ci nie zabroni. Tutaj znajdziesz dla siebie wierne audytorium. Ale w swoim dzienniku staraj się pisać z sensem.
Chrzań się, H.H!
Muszę tu przytoczyć wspomnienie z dzieciństwa. Rozwożąc gazety, chyba w wieku trzynastu lat, na swojej trasie miałem emerytowanego oficera armii. W czwartek po południu, kiedy zbierałem pieniądze, stary major Youatt płacił pod warunkiem, że wejdę do słabo oświetlonego salonu, pełnego pamiątek, i wysłucham opowieści. Rozwodził się przeważnie na jeden z dwóch tematów: kobiety i samochody. Co do kobiet, miał zróżnicowane poglądy. A to okazywał niezdrową ciekawość moimi małoletnimi przyjaciółkami, a to w dosadnych słowach straszył chorobami wenerycznymi. Wolał samochody: tu jego upodobania nie były skażone strachem. W portfelu trzymał zdjęcia wszystkich aut, jakie kiedykolwiek posiadał. Pokazywał mi je z odcieniem triumfu, ten stary zbereźnik hołubiący trofea z dawnych podbojów. Całkiem możliwe, że nauczyłem się prowadzić dopiero w wieku dwudziestu dziewięciu lat właśnie ze strachu przed tym człowiekiem.
Ale po co przytaczam tę anegdotę? Otóż Haast jest wierną kopią Youatta, jakby wyszli spod tej samej sztancy. Słowem kluczowym jest „sprawność”. Podejrzewam, że co rano Haast wyciska dwadzieścia pompek i przejeżdża kilka wyimaginowanych mil swoim rowerkiem stacjonarnym. Pomarszczoną powłokęazonarzy spiekła na apetyczny brąz lampa w solarium. k, i wysłuchałem opowieści. ak okol kliu twarzy spaliła na wdzięczny brąz zapewne lampa w solarium. Rzadkie, siwiejące włosy obcina na jeżyka. Za wszelką cenę próbuje spełnić zwariowany amerykański sen o zwycięstwie życia nad śmiercią.
A w środku pewnie rak goni raka. Racja, H.H.?
Trochę później:
Skapitulowałem. Udałem się do biblioteki (Kongresu? Była olbrzymia!) i wybrałem ze czterdzieści książek, które teraz zdobią półki w moim pokoju. Otóż to, nie w celi, tylko w pokoju. Drzwi stoją otworem dzień i noc, jeśli w ogóle można mówić o dniu i nocy w tym pozbawionym okien świecie z labiryntem pomieszczeń. Jakby dla zrekompensowania braku okien nawstawiano drzwi. Są tu niezliczone zakątki, pełne nieziemskich korytarzy, upstrzonych numerowanymi drzwiami, przeważnie na głucho zamkniętymi. Istny zamek Sinobrodego. Gdzieniegdzie widać otwarte drzwi, które jednak zawsze prowadzą do pokoi podobnych do mojego, chyba niezamieszkanych. Czyżbym był tu pionierem? Niemilknący szum klimatyzatorów niesie się smętnie po korytarzach i kołysze mnie do snu z nadejściem − że tak powiem − nocy. Czy to jakieś podziemne królestwo Pellucidaru? Kiedy badam puste korytarze, ogarnia mnie na przemian wesołość i trwoga − jak człowieka, który ogląda trochę oklepany, ale nie pozbawiony dobrych momentów horror.
Mój pokój (Chcecie fakty? Proszę bardzo!):
Kocham go. Jakże mroczny
on jest. Rzec by można, goły.
Biała farba nie jest już biała.
Bardziej jak księżyca blask
niż farba biała.
Prawie mdleję
od samego patrzenia.
Chyba żółty jest,
ale pewności nie mam.
H.H. nie pochwali mnie, to pewne. (Naprawdę, H.H., jakoś tak samo wyszło). Wprawdzie poezja pisana na poczekaniu nie może się zbliżyć poziomem do „Ozymandiasa”, ale co tam, jako skromny człowiek, zadowolę się byle czym.
Mój pokój (drugie podejście):
W kolorze złamanej bieli (oto w skrócie różnica między faktem a poezją). Na ścianach w kolorze złamanej bieli autentyczne przykłady abstrakcyjnego malarstwa olejnego, zamknięte w perfekcyjnej, stonowanej stylistyce nowojorskiego Hiltona; obrazy w swoim wyrazie równie neutralne co puste ściany lub karty Rorschacha. Kosztowne meble z drewna wiśniowego w surowym duńskim stylu, tu i tam umajone błazeńskimi, pasiastymi pufami. Akrylowy dywan w kolorze brudnej ochry. Niebywały luksus niezagospodarowanej przestrzeni i pustych kątów. Szacunkowo mam tu pięćset stóp kwadratowych powierzchni użytkowej. Łoże w niewielkiej alkowie, odgrodzonej od głównego pomieszczenia pastelową, kwiecistą kotarą. Powstaje wrażenie, że wszystkie cztery ściany w kolorze złamanej bieli wykonane są z jednostronnie przezroczystego szkła, a w każdej baniastej, mlecznobiałej lampie ukryty jest mikrofon.
Co jest grane? Oto pytanie, które mają na końcu języka wszystkie świnki morskie.
Facet, który troszczy się o zaopatrzenie biblioteki, ma znacznie lepszy gust niż dekorator wnętrz. Albowiem znalazłem na półce nie jeden, nie dwa, ale trzy egzemplarze Szwajcarskich wzgórz. A nawet, jak mi Bóg miły, egzemplarz Gerarda Winstanleya, purytańskiego utopisty. Przeczytałem swój tomik od deski do deski, zadowolony, że nie ma błędów korektorskich, aczkolwiek perwersyjne wiersze zostały ułożone w niewłaściwym porządku.
Jeszcze trochę później:
Staram się czytać. Biorę książkę do ręki, lecz po kilku akapitach przestaje mnie ciekawić. Odłożyłem tak kolejno Palgrave’a, Huizingę, Lowella, Wilenskiego, podręcznik do chemii i Prowincjałki Pascala. A także numer magazynu „Time”. Okazuje się, zgodnie z moimi przewidywaniami, że używamy taktycznej broni jądrowej. W zamieszkach w Omaha zginęło dwóch protestujących studentów. Ostatni raz czułem się taki rozbity na drugim roku w Kolegium Barda, kiedy to w ramach jednego semestru trzy razy zmieniałem kierunek.
Rozstrój nerwowy dotyka całe ciało: czuję ucisk w piersi i suchość w gardle, mam tendencję do nieuzasadnionego wybuchania śmiechem.
Co cię tak śmieszy, chłopie?
Dziękujemy wydawnictwu Solaris za udostępnienie fragmentu do publikacji.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...