Recenzja książki „Jak NIE zginie ludzkość” Andrzeja Zimniaka

Autor: Roman Staniszewski Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 06-07-2008 23:17 ()


 

Są dwie recepty na dobrą książkę popularnonaukową. Możemy wziąć dobrego naukowca i kazać napisać mu na temat, w którym się specjalizuje. Przykładowo, od czasów publikacji „Krótkiej historii czasu” Hawkinga 20 lat temu do dobrego tonu wśród fizyków należy popełnienie, na pewnym etapie kariery, książki przybliżającej szerszej publiczności tematykę badań bliską danemu uczonemu. Ostatnio tendencja ta nasiliła się wskutek wybuchu kilku „wojen naukowych”, ale to inna kwestia. W każdym razie, wysokie kompetencje autora gwarantują (w teorii), iż książka nie zawiera bzdur - zaś profesjonalna redakcja powinna odpowiadać za to, by była strawna dla czytelnika.

Drugim sposobem jest zatrudnienie „science writera”, czyli osoby zawodowo zajmującej się popularyzacją nauki w czasopismach i książkach. Nie musi ona posiadać formalnego wykształcenia w kierunku, o którym pisze, jednak poprzez zapoznanie się z literaturą przedmiotu czy konsultacje ze specjalistami jest w stanie solidnie opracować temat.1

Jaki to ma związek z książką „Jak NIE zginie ludzkość” Andrzeja Zimniaka, którą recenzuję w niniejszym tekście? W Polsce niewiele powstaje pozycji pierwszego rodzaju i prawie w ogóle drugiego. Ma to wiele przyczyn, z których najważniejszą jest zapewne to, że sama nisza książek popularnonaukowych jest w Polsce płytka i do jej wypełnienia w zupełności wystarczy import zachodnich pozycji. Dlatego właśnie próba Andrzeja Zimniaka warta jest odnotowania - tym bardziej, że sama książka przynależy raczej do drugiego typu literatury popularnonaukowej. Jej autor bowiem, naukowiec-chemik, co i rusz wychodzi poza granice wytyczone przez formalne wykształcenie i ścieżkę kariery zawodowej, by eksplorować bliskie sercu każdego fantasty tematy, takie jak nanotechnologia, postapokalipsa czy możliwość wiecznego życia.

I to właśnie mam za największą wadę „Jak NIE zginie ludzkość”. Uwielbiam książki popularnonaukowe, o ile są napisane z polotem i solidnie przygotowane. Tej solidności książce Andrzeja Zimniaka niestety brakuje, co w pewnej mierze wynika zapewne z jej genezy – wygląda ona bowiem jak przeredagowany zbiór felietonów i esejów, publikowanych w działach naukowych czasopism typu „Nowa Fantastyka” czy „Gazeta Polska”. Przede wszystkim pozbawiona jest odniesień do literatury (poza literaturą fantastyczną): autor nieraz przeskakuje od jednego tematu do drugiego bez zagłębiania się w jakiekolwiek szczegóły, do tego wymieniając po kilka konkurencyjnych teorii w jednym akapicie, przy czym potencjalnie zainteresowany danym zagadnieniem czytelnik jest pozostawiony samemu sobie, i nawet „googlać” po nazwiskach nie może.

Można bronić „Jak NIE zginie ludzkość” jako książki „futurologicznej” (tak ją reklamuje wydawca), zresztą widziałem już porównania do pisarstwa Lema z tego gatunku. Ale w futurologię bawić się bez porządnej bazy naukowej nie sposób, zwłaszcza jeśli prognozy opierają się o najświeższe ustalenia współczesnej nauki. Wypadałoby je więc przywoływać rzetelnie i dokładnie, a brak możliwości (czy też utrudnienie, wobec braku odniesień do literatury) weryfikacji twierdzeń autora w tym nie pomaga.

Nie zamierzam tu wdawać się w szczegółową polemikę z niektórymi tezami Andrzeja Zimniaka, naszkicuję tylko najważniejsze problemy, jakie znalazłem w „Jak NIE zginie ludzkość”. Po pierwsze więc, autor zbyt łatwo odrzuca pesymistyczne scenariusze jako bezpodstawne, utrzymując iż „oczywistym dowodem tej tezy [tzn. optymistycznego punktu widzenia na przetrwanie ludzkości] jest fakt, że wciąż żyjemy i rozwijamy się jako gatunek” [s. 13]. Tymczasem, w skali ewolucyjnej nasze istnienie jako gatunku wciąż jest relatywnie krótkie, a wiele hominidów (nie wspominając o innych gatunkach!), którzy mogliby być dla nas konkurencją, w przeszłości wyginęło. Z tego, że my jak dotąd przetrwaliśmy, trudno wyciągać jakieś daleko idące wnioski, bo po pierwsze to samo może powiedzieć o sobie każdy istniejący gatunek, nawet ten, który już za chwilę spotka zagłada; po drugie żaden inny gatunek w historii Ziemi nie posiada takich możliwości przekształcania środowiska i samych siebie jak ludzie; po trzecie „statystyka galaktyczna”, czyli Paradoks Fermiego, przemawia przeciwko nam.

Dalej Zimniak próbuje wzmocnić swoje stanowisko pokazując, iż życie na Ziemi, pomimo wszystkich klęsk, jakie na nasz glob spadały, zdołało przetrwać. Przywołuje nawet „katastrofę tlenową”, w czasie której wczesne organizmy zatruły atmosferę toksycznym tlenem. „O dziwo, katastrofa ekologiczna nie nastąpiła”, pisze autor, co nie jest prawdą, bo do katastrofy ekologicznej i w konsekwencji masowego wymierania beztlenowców doszło (na ile jesteśmy w stanie stwierdzić z perspektywy 2,4 mld. lat). Owszem, życie znalazło sposób, by wykorzystać śmiertelną truciznę do pozyskiwania energii... ale było to już inne życie, i inne organizmy. Argument "biologiczny" nie nadaje się więc do pokazania, że ludzkość nie jest zdolna do samozagłady - co najwyżej możemy się pocieszać, że miliony lat po jakiejś hipotetycznej katastrofie wyewoluuje coś, co będzie w stanie żyć w zmodyfikowanym, śmiercionośnym środowisku.

Autor sam zauważa słabość tego argumentu, dlatego w dalszej kolejności postuluje istnienie wewnętrznego psychologicznego bezpiecznika, który nie pozwoli nam doprowadzić do samozagłady. Rzecz jednak w tym, że skala takiego hipotetycznego wydarzenia nas przerasta – jak trafnie zauważył Józef Stalin, śmierć milionów to tylko statystyka, której nie obejmuje wrodzona czy nabyta moralność. Bardzo trudno jest pojąć konsekwencje nawet własnej śmierci, a co dopiero zagłady całego gatunku. Przytaczane przez Andrzeja Zimniaka przykłady historyczne też mnie nie przekonują: bronią jądrową dysponujemy od 63 lat, i w tym czasie kilkakrotnie zdarzyło się, iż byliśmy bardzo blisko jej użycia.2

Drugi problem, który dostrzegłem na samym początku, to założenie, iż ludzkość będzie kierować się tymi samymi biologicznymi imperatywami (zdobywanie pożywienia i terytorium, prokreacja), co przez ostatnie setki tysięcy lat. Sam autor zauważa jednak w części „Ciało” (który mam za najlepszą część „Jak NIE zginie ludzkość”), że jako gatunek stajemy przed bezprecedensową okazją do wyzwolenia się ze starych ograniczeń, takich jak chociażby osobnicza śmierć – a to oznacza, że nasze, post-ludzkie cele też mogą się zmienić. Cywilizacja posiadająca niezwykle wydajne źródła energii i wspomagającą ją nanotechnologię nie musi martwić się zdobywaniem środków do życia, również ekspansja terytorialna (np. podróże międzygwiezdne) jest jej niepotrzebna, a bez śmierci nie ma potrzeby rozmnażania się. Oczywiście, życia po Osobliwości (czy nawet „pełzającego transhumanizmu”) nie sposób sobie wyobrazić, i właśnie dlatego futurologia jest tak ryzykownym zajęciem.

Książka Andrzeja Zimniaka posiada jednak większe wady: w wielu miejscach "Jak NIE zginie ludzkość" zawiera informacje łagodnie mówiąc nieścisłe, tym bardziej, im dalej znajdujemy się od (bio)chemicznej specjalizacji autora – czyli w dwóch środkowych częściach książki, zatytułowanych „Ziemia” i „Kosmos”. Przykładowo, w rozdziale „Katastrofy globalne” straszącym wizją nadchodzącej epoki lodowcowej trudno jest znaleźć akapit nie zawierający jakiegoś przekłamania czy nieporozumienia. Po pierwsze więc, cykle zlodowaceń to co innego niż tzw. gwałtowna zmiana klimatu („abrupt climate change”): pierwsze spowodowane są wahaniami nasłonecznienia w wyniku zmian orbity Ziemi (plus inne czynniki, wzmacniające bądź osłabiające zmiany temperatur na zasadzie sprzężeń zwrotnych); przyczyną drugich mogą być różne niespodziewane wydarzenia, takie jak wybuch superwulkanu czy zmiany cyrkulacji oceanicznej. Jedno może być niezależne od drugiego, dla przykładu najlepiej poznana gwałtowna zmiana klimatu w okresie Młodszego Triasu przyniosła gwałtowne (choć relatywnie krótkotrwałe) oziębienie w okresie, gdy świat wychodził z ostatniego zlodowacenia.

Co więcej, prognozowanie nadchodzącej epoki lodowcowej na podstawie długości trwania obecnego interglacjału jest błędem – od jakiegoś czasu wiadomo już, że obecna sytuacja bardziej przypomina warunki sprzed 400 tys. lat, gdy ekscentryczność ziemskiej orbity była w minimum, a interglacjał MIS-11 trwał dłużej niż 11 tys. lat. Z kolei hipoteza Broeckera, że globalne ocieplenie spowoduje (vide „Pojutrze”) zatrzymanie się Prądu Zatokowego została uznana za bardzo mało prawdopodobną – według najnowszych badań pochodząca ze stopionych lodowców Arktyki świeża woda może co najwyżej spowodować spowolnienie tempa ocieplania się Europy i Ameryki Północnej. Lodowce więc na pewno nie wrócą – ani za lat 10, ani za lat 100, ani nawet za lat 10000 – i nie jest to, jak pisze Zimniak, chciejstwo niefrasobliwych, tylko twarde dane naukowe.3

Najbardziej zadziwia mnie jednak, że omawiając zmiany klimatu Andrzej Zimniak celowo pomija zjawisko globalnego ocieplenia, którego mechanizm fizyczny jest o niebo lepiej poznany, niż przyczyny epok lodowcowych. Ba, autor nawołuje wręcz, by przestać „łożyć ogromne sumy na badania efektu cieplarnianego, którego geneza wciąż nie jest oczywista”. Brzmi to kuriozalnie, zwłaszcza że omawiany przez Zimniaka scenariusz zatrzymania Prądu Zatokowego miał być jednym ze skutków globalnego ocieplenia...

Dogmatyczne przekonanie, że człowiek nie jest w stanie zmienić klimatu planety, na której żyje przewija się przez całą książkę, i jest przyczyną także innych nieporozumień. Opisując terraformację Marsa Zimniak jest przekonany, że pierwszym i nieodzownym krokiem jest zmiana jego orbity, by uczynić go cieplejszym. Jest to poniekąd pokłosie starej definicji „ekosfery” sprzed pół wieku, która nie uwzględniała wpływu atmosfery, ocieplającej planetę poprzez efekt cieplarniany. Realistyczne propozycje terraformingu mówią więc w pierwszej kolejności o zwiększeniu gęstości atmosfery Marsa i dodaniu do niej silnych gazów cieplarnianych, takich jak metan czy freony. Nie jest to łatwe, ale na pewno łatwiejsze niż inżynieria orbitalna, tym bardziej, że pierwszy eksperyment ze zmianą składu atmosfery na dużą skalę (zwiększenie stężenia ditlenku węgla o 35%) przeprowadzamy już od dłuższego czasu.

Najgorsze wrażenie wywarł na mnie jednak rozdział poświęcony „teorii” ekspandującej Ziemi. Autor, co prawda, zastrzega się, że sam jest nastawiony do niej sceptycznie, a jej obecność w książce ma służyć ilustracji procesu zdobywania wiedzy i tego, że nauka nie jest oparta na niezmienialnych dogmatach. Dlaczego jednak wybrał w tym celu teorię, która została obalona pół wieku temu, a obecnie nie posiada jakichkolwiek pozorów naukowości? Faktycznie, ciągle nie jesteśmy pewni, jak dokładnie przebiega proces planetogenezy, jednak nie oznacza to, że każda fantastyczna teoria jest równie prawdopodobna.

Z pomniejszych, lecz denerwujących potknięć zawartych w „Jak NIE zginie ludzkość” mógłbym wymienić niezrozumienie problemu fine tuningu w kosmologii4 i stosowalności Zasady Antropicznej5 [s. 171]; rażąco błędne wyliczenia czasu podróży międzygwiezdnych6 [s. 166-167]; dawno obaloną teorię o podobieństwie elektrolitycznym płynów fizjologicznych człowieka do wody morskiej jako dowód na morskie pochodzenie naszych przodków7 [s. 189]; czy tezę o „poważnym deficycie wody” i śladowych ilościach tlenu w przestrzeni kosmicznej8 [s. 198-199]. No i 5 lat po pierwszych danych sondy WMAP, można uaktualnić frazę „około 15 miliardów lat temu...” do „około 13,7 miliardów lat temu...”

„Jak NIE zginie ludzkość” rozczarowuje. Kilka ciekawych i inspirujących rozdziałów popsutych jest przez poważne błędy merytoryczne, będących skutkiem tego, że autor pisał w temacie, na którym się po prostu nie zna. Do tego spora część nie tak przecież grubej książki wypełniona jest klasycznym wodolejstwem, i z wielu partii tekstu trudno jest wyciągnąć jakąś konkretną, oryginalną myśl autora.

Szkoda, że „Jak NIE zginie ludzkość” nie przeszło porządnej redakcji, szkoda też, że nie wyposażono ją w odnośniki do literatury naukowej. Każda pomyłka zmniejsza bowiem zaufanie czytelnika do przedstawionych w książce „logicznych, naukowych przesłanek”, o które opierają się prognozy autora. I choć docenić należy zarówno Andrzeja Zimniaka za samo podjęcie się trudnego, acz arcyciekawego tematu; oraz Wydawnictwo Solaris, iż opublikowało tę niszową pozycję, polska futurologia musi jeszcze poczekać na kolejnego Lema.

 

 

 

1. Jedną z lepszych, ostatnio wydanych (również w Polsce) książek tego typu jest "Świat bez nas" Alana Weismana, której autor jest z wykształcenia i zawodu dziennikarzem. Można potraktować ją jako przewrotne dopełnienie książki Zimniaka, ponieważ podejmuje temat „jak wyglądałaby Ziemia, gdyby ludzkość wyginęła”.

 

2. http://en.wikipedia.org/wiki/World_War_III#Historical_close_calls

 

3. Z Wyjątkiem sytuacji, których przewidzieć nie sposób – jak upadek dużej asteroidy czy zapylenie atmosfery serią dużych eksplozji wulkanicznych.

 

4. Nie chodzi o to, że stałe fizyczne są zmienne czy „regulowalne”, tylko o to, że mają określone wartości – i nie wiadomo, dlaczego akurat takie. Niektóre właściwości wszechświata wydają się być „dobrane” z ogromną precyzją (dziesiątków, czy nawet setek miejsc po przecinku), i celem fizyków jest wyjaśnienie, jaki mechanizm może za to odpowiadać. Selekcja antropiczna i multiversum są jednym z popularnych, choć kontrowersyjnych rozwiązań (patrz niżej).

 

5. Przytaczana przez Zimniaka analogia z totolotkiem jest źle zrozumiana: ktoś wygrywa, bo grających jest tak wiele (i prawie wszyscy przegrywają). Podobnie, przyszliśmy na świat w wyniku niezwykle mało prawdopodobnych zbiegów okoliczności – ale tutaj na każdą „wygraną” (zrealizowany ciąg wydarzeń) przypadają miliony „przegranych” (niezrealizowane ciągi wydarzeń, prowadzące do narodzin zupełnie kogoś innego). Dlatego hipoteza multiversum radzi sobie z Zasadą Antropiczną: mamy ogromną ilość wszechświatów, spośród których niewielka część nadaje się do zamieszkania.

 

6. Nie ma możliwości, by przy pomocy napędu chemicznego dolecieć do najbliższej gwiazdy w 500 lat – bliższa prawdzie jest wartość 135 tys. lat, albo w najlepszym wypadku 12 tys. lat przy wykorzystaniu Słońca jako katapulty grawitacyjnej. 10-15 lat w obie strony przy wykorzystaniu napędu termojądrowego też jest niepoprawną wartością: podróż taka zajęłaby minimum 150 lat.

 

7. Hipoteza ta została sformułowana przez Gustawa von Bunge, syna słynnego botanika, a spopularyzowana przez René Quintona w XIX wieku. Jednak niedługo później dokładniejsze badania wykazały, że ludzka krew różni się znacznie od morskiej wody stężeniem jonów (które jest kilkakrotnie mniejsze niż w oceanie). Mniej więcej do lat 60-tych XX wieku wyjaśniano te różnice postulując mniejsze zasolenie oceanów w przeszłości. Jak wiemy obecnie, skład oceanów nie zmienił się tak bardzo w ciągu ostatnich setek milionów lat, a prawie wszystkie kręgowce (w tym ryby słonowodne!) wyewoluowały od prymitywnych bezszczękowych ryb przyzwyczajonych do słodkowodnego (tzn. niezasolonego) środowiska.

8. Tlen jest jednym z najbardziej rozpowszechnionych pierwiastków we wszechświecie (po wodorze i helu, przed węglem i azotem), a ponieważ wodoru jest jeszcze więcej, nic dziwnego, że wody w przestrzeni kosmicznej jest mnóstwo. Zewnętrzny Układ Słoneczny, wliczając w to Urana, Neptuna, ich księżyce, obiekty Pasa Kuipera (w tym Plutona i Charona), komety z Obłoku Oorta, zbudowany jest w dużej części z wody, to znaczy lodu wodnego.

 

Tytuł: „Jak nie zginie ludzkość”

Autor: Andrzej Zimniak

Wydawnictwo: Solaris

Rok wydania: 2008

Liczba stron: 232

Cena: 24,90 zł

 

Pierwsza recenzja książki

 

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...