"Duch królowej" - fragment

Autor: Angie Sage Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 14-06-2008 10:56 ()


 

Snorri Snorrelssen sterowała swoim statkiem kupieckim przez ciche rzeczne wody w kierunku Zamku. Było mgliste, jesienne popołudnie i Snorri poczuła ulgę, że zostawiła już za sobą niespokojne fale Portu. Wiatr zelżał, ale duży żagiel statku – zwanego Alfrún po matce Snorri, do której należał – wydymała bryza wystarczająco silna, by bez trudu ominąć Kruczą Skałę i przybić do nabrzeża tuż za Herbaciarnią i Piwiarnią Sally Mullin.

Dwaj młodzi rybacy, niewiele starsi niż sama Snorri, wrócili właśnie z udanego połowu śledzi i z zapałem chwycili ciężkie cumy, które rzuciła dziewczyna. Popisując się swoimi umiejętnościami, nawinęli liny na dwa pachołki, mocując Alfrún do nabrzeża. Z wielką chęcią zaczęli też udzielać rad, jak zwinąć żagiel i złożyć liny, które Snorri zignorowała – po części dlatego, że ledwie rozumiała, co mówią, głównie jednak dlatego, że nikt nie mówił Snorri Snorrelssen, co ma robić. Nikt, nawet matka. Zwłaszcza matka.

Snorri, wysoka jak na swój wiek, była szczupła, muskularna i zaskakująco silna. Z wprawą kogoś, kto spędził dwa ostatnie tygodnie na samotnej żegludze przez morze, opuściła wielki, płócienny żagiel i zwinęła szerokie fałdy ciężkiej tkaniny. Potem ułożyła zgrabne zwoje z lin i zablokowała rumpel. Świadoma, że rybacy ją obserwują, zamknęła luk ładowni, wypełnionej ciężkimi belami grubej wełny, workami przypraw, wielkimi beczkami solonych ryb, a także świetnymi butami ze skóry renifera. W końcu – nie zważając na kolejne propozycje pomocy – wypchnęła trap i zeszła na brzeg, zostawiając na pokładzie Ullra, małego, rudego kota z czarnym koniuszkiem ogona, by odstraszał szczury.

Snorri pływała po morzu przez ponad dwa tygodnie i nie mogła się doczekać, kiedy znów stanie na stałym lądzie, gdy jednak szła wzdłuż nabrzeża, czuła się tak, jakby wciąż była na pokładzie Alfrún, bo keja zdawała się poruszać pod jej stopami zupełnie jak stara łódź. Rybacy, którzy powinni już byli wrócić do domów i swoich matek, siedzieli na stercie pustych sieci na homary.

– Dobry wieczór, panienko! – zawołał jeden.

Nie zwróciła na niego uwagi. Doszła do końca nabrzeża i ruszyła mocno wydeptaną ścieżką, wiodącą do dużego, nowego pomostu, na którym stała tętniąca życiem kawiarnia. Był to bardzo stylowy, dwupiętrowy drewniany budynek z długimi, niskimi oknami, które wychodziły na rzekę. Lokal wyglądał zachęcająco w chłodnym powietrzu wczesnego wieczoru. Ciepłe, żółte światło biło z wiszących u powały lampek oliwnych. Gdy Snorri wkroczyła na drewniane przejście, prowadzące na pomost, nie mogła wprost uwierzyć, że w końcu tu trafiła – do sławnej Herbaciarni i Piwiarni Sally Mullin. Podekscytowana, choć zarazem bardzo

zdenerwowana, otworzyła dwuskrzydłowe drzwi i omal się nie przewróciła o długi rząd wiader przeciwpożarowych, wypełnionych piaskiem i wodą.

W lokalu Sally Mullin panował gwar przyjaznych rozmów, ale gdy tylko Snorri przekroczyła próg, zapadła nagła cisza, jakby ktoś pstryknął przełącznikiem. Klienci jak jeden mąż odstawili napoje i wbili spojrzenie w młodą nieznajomą, noszącą charakterystyczne szaty Ligi Hanzeatyckiej, do której należeli wszyscy kupcy z Północy. Dziewczyna poczuła, że się rumieni, czego za wszelką cenę wolałaby uniknąć. Ruszyła do baru, zdecydowana zamówić jęczmienne ciasto i pół pinty piwa Springo Specjal, o którym tyle

słyszała.

Z kuchni wypadła Sally Mullin, niska, pulchna kobieta, której policzki pokrywały piegi i mąka jęczmienna. Skrzywiła się na widok ciemnoczerwonego stroju kupca z Północy i charakterystycznej skórzanej przepaski na głowie nowo przybyłej.

– Nie obsługuję kupców z Północy – warknęła.

Snorri wydawała się zakłopotana. Nie była pewna, czy zrozumiała słowa Sally, ale było jasne, że gospodyni nie powitała jej zbyt serdecznie.

– Czytałaś kartkę na drzwiach? – powiedziała Sally, widząc, że dziewczyna nie zbiera się do odejścia. – Żadnych kupców z Północy. Nie jesteście tu mile widziani. Nie w mojej kawiarni.

– To tylko młoda dziewczyna, Sal – odezwał się ktoś. – Daj jej szansę.

Po sali poniósł się ogólny pomruk aprobaty. Sally Mullin przyjrzała się Snorri i jej rysy złagodniały. Faktycznie, była to tylko młoda dziewczyna – Sally uznała, że ma najwyżej szesnaście lat. Miała bardzo jasne włosy i niemal przejrzyste błękitne oczy, podobnie jak większość kupców. Brakowało jej jednak tego surowego spojrzenia, które kobieta wspominała z drżeniem.

– No… – zaczęła Sally, ustępując – zbliża się zmierzch, a nie każę dziewczynie chodzić samej po ciemku. Czego sobie życzysz, panienko?

– Ja… wyproszę… – Snorri zawahała się, próbując sobie przypomnieć odpowiednie słówka. Jak to było, „wyproszę” czy „poproszę”? – Poproszę kawałek wyśmienitego ciasta jęczmiennego i pół pinty piwa Springo Specjal.

– Springo Specjal, tak? – zawołał ktoś. – Podoba mi się ta panna.

– Siedź cicho, Tom – ofuknęła go Sally. – Lepiej spróbuj najpierw zwykłego Springo – zwróciła się do Snorri.

Nalała piwa do dużego, porcelanowego kubka, który pchnęła następnie przez kontuar w kierunku dziewczyny. Snorri pociągnęła łyczek na próbę i z niesmakiem zmarszczyła twarz. Smak Springo wymagał przyzwyczajenia i większość młodzieży uważała go za paskudny. Były czasy, że i Sally uznawała to piwo za ohydne. Nalała teraz do kubka lemoniady z miodem dla Snorri i postawiła go na tacy obok dużego kawałka ciasta jęczmiennego. Dziewczyna sprawiała wrażenie, jakby potrzebowała porządnego posiłku. Snorri dała Sally całego srebrnego florena, ku sporemu zaskoczeniu kobiety, po czym otrzymała spory stosik drobnych

monet. Następnie usiadła przy pustym stoliku pod oknem i wyjrzała na ciemniejącą rzekę.

W lokalu na nowo rozbrzmiały rozmowy i Snorri odetchnęła z ulgą. Przyjście do kawiarni Sally Mullin było najtrudniejszą rzeczą, jaką w życiu zrobiła. Trudniejszą niż pierwszy samotny rejs na pokładzie Alfrún, trudniejszą niż zakup wszystkich towarów, które teraz znajdowały się w ładowni, za oszczędzane latami pieniądze i o wiele, wiele trudniejszą niż przepłynięcie wielkiego północnego morza, leżącego między ziemią kupców z Północy a krainą Herbaciarni i Piwiarni Sally Mullin. Ale zrobiła to. Snorri Snorrelssen szła w ślady swojego ojca i nikt nie mógł jej powstrzymać. Nawet matka.

Późniejszym wieczorem Snorri wróciła na Alfrún. Powitał ją Ullr w swojej nocnej postaci. Kot wydał z siebie długi i niski pomruk powitalny, po czym podążył za swoją panią przez pokład. Snorri, tak objedzona ciastem jęczmiennym, że ledwie mogła się ruszać, usiadła w swoim ulubionym miejscu na dziobie, głaszcząc Nocnego Ullra, czyli pełną gracji i silną panterę, czarną niczym noc, z oczami w kolorze morskiej zieleni i pomarańczowym koniuszkiem ogona.

Snorri była zbyt rozemocjonowana, by zasnąć. Siedziała, opierając rękę na ciepłej, jedwabistej sierści Ullra, i patrzyła na czarną rzekę i przeciwległy brzeg, za którym rozciągały się pola uprawne. Później, gdy noc zrobiła się chłodna, owinęła się kawałkiem grubej wełny. Zamierzała sprzedać towar i to za dobrą cenę, na targu, który zaczynał się za dwa tygodnie. Na kolanach trzymała plan Zamku, gdzie zaznaczona była także droga na targ. Na odwrocie mapy wypisane były szczegółowe instrukcje dotyczące pozyskiwania pozwolenia

na stragan, a także szczegółowe zasady kupna i sprzedaży. Snorri zapaliła lampkę oliwną, którą przyniosła ze

swojej małej kabiny pod pokładem, i zaczęła czytać przepisy i zalecenia. Wiatr wiał teraz jednostajnie, przestało mżyć. Powietrze było czyste i rześkie, a Snorri wdychała zapachy lądu, tak dziwne i odmienne od tych, do których była przyzwyczajona.

W miarę jak zapadał zmierzch, grupki klientów zaczęły wychodzić z lokalu, aż w końcu tuż po północy Snorri zobaczyła, że Sally gasi lampki oliwne i rygluje drzwi. Uśmiechnęła się radośnie. Teraz miała rzekę dla siebie – tylko ona, Ullr i Alfrún, sami pośród nocy. Gdy statek zakołysał się lekko na fali odpływu, poczuła, że oczy jej się zamykają. Odłożyła nużącą listę dozwolonych miar i wag, ciaśniej owinęła się wełnianym pledem i ostatni raz przed zejściem do kabiny popatrzyła na drugi brzeg. I wtedy ją zobaczyła.

Długi, blady statek, otoczony zielonkawym blaskiem, okrążał Kruczą Skałę. Snorri znieruchomiała i obserwowała, jak powolna, cicha jednostka płynie środkiem rzeki, coraz bardziej przybliżając się do Alfrún. Gdy znalazła się zupełnie blisko, dziewczyna zobaczyła, jak łódź migocze w blasku księżyca. Dreszcz przebiegł po jej grzbiecie – Snorri Snorrelssen, Duchowidząca, doskonale wiedziała, co ma przed oczami: widmowy statek. Gwizdnęła pod nosem, bo nigdy wcześniej nie widziała takiego dziwa. Przywykła do oglądania wraków starych kutrów rybackich, sterowanych przez kapitanów, którzy utonęli i przez wieczność mieli szukać bezpiecznego portu. Raz na jakiś czas widywała duch długiego okrętu wojennego, ciągnącego do domu po zaciekłej bitwie, kiedyś zdarzyło jej się ujrzeć wysoki statek bogatego kupca – z ziejącej w burcie dziury wysypywały się skarby. Nigdy jednak nie widziała Statku Królewskiego, a na dodatek z duchem Królowej na pokładzie.

Snorri wstała, wzięła Duchowy Monokl, który dała jej wieszczka z Lodowego Pałacu, po czym skierowała wzrok na zjawę, bezgłośnie przemykającą obok, napędzaną ośmioma widmowymi wiosłami. Statek przystrajało wiele flag, łopoczących na wietrze, który już dawno umilkł. Kadłub, pomalowano w wijące się srebrne i złote wzory, a pokład ocieniał dumny, czerwony baldachim, zawieszony na zdobnych, złotych kolumnach. Pod baldachimem zasiadała wysoka, wyprostowana postać patrząca w dal. Jej podbródek

spoczywał na wykrochmalonej krezie. Nosiła prostą koronę i nadzwyczaj prostą fryzurę: dwa warkocze upięte wokół uszu. Obok Królowej siedziało małe, niemal bezwłose stworzenie, które Snorri wzięła za nadzwyczaj brzydkiego psa, potem jednak zobaczyła jego długi, wężowaty ogon, owinięty wokół jednej ze złotych kolumn. Snorri wpatrywała się w przepływający widmowy statek i przeszedł ją zimny dreszcz – w jego pasażerach kryło się bowiem coś odmiennego, coś rzeczywistego.

Odłożyła monokl i przez luk zeszła do kabiny, pozostawiając Ullra na wachcie. Zawiesiła lampkę na haczyku w suficie i łagodne, żółte światło nadało pomieszczeniu ciepłą, przytulną atmosferę. Kabina była mała, większość bowiem przestrzeni na statku zajmowała ładownia, ale Snorri ją uwielbiała. Ściany wyłożone były przyjemnie pachnącym drewnem jabłoni, które jej ojciec, Olaf, przyniósł kiedyś matce w prezencie i pięknie obrobił, jako że był bardzo uzdolnionym cieślą. Przy sterburcie znajdowała się wbudowana koja, którą za dnia można było złożyć w kanapę. Pod koją stały skrzynie, do których dziewczyna chowała wszystkie rupiecie, wyżej zaś widniała długa półka, gdzie trzymała zrolowane mapy. Po drugiej stronie stał składany stolik, rząd szuflad z drewna jabłoni, a także mały, pękaty żelazny piecyk, od którego biegł przewód kominowy, prowadzący do sklepienia kabiny. Snorri otworzyła drzwiczki piecyka i pomieszczenie wypełnił słaby, czerwonawy blask dogasającego żaru.

Snorri czuła się senna. Weszła na koję, po czym opatuliła się kołdrą ze skóry renifera i skuliła się, by zasnąć. Uśmiechnęła się radośnie. To był dobry dzień – nie licząc widoku widmowej Królowej. Snorri chciała jednak ujrzeć tylko jednego ducha. Był to duch Olafa Snorrelssena.

 

***

 

Jenna patrzyła gniewnie na ducha, pragnąc, by ten sobie poszedł.

– Nie, nie pójdę, wnuczko. Mam obowiązek do spełnienia. Obie wiemy, że ta Sara Heap nie jest twoją prawdziwą matką.

– Dla mnie jest – mruknęła dziewczyna.

– To, że jest dla ciebie, wnuczko, nie ma żadnego znaczenia. Prawda jest taka, że twoja prawdziwa matka, a raczej jej duch, siedzi w swojej wieżyczce i zaniedbuje twoją królewską edukację, przez co wyglądasz bardziej na prostą służkę niż na prawdziwą Księżniczkę. To skandal, absolutny skandal, i zamierzam to naprawić dla dobra tej nieszczęsnej, mrocznej budowli, jaką stał się mój Zamek… i mój Pałac.

– To nie jest twój Zamek ani Pałac – zaprotestowała Jenna.

– I tu się mylisz, wnuczko. Był mój i wkrótce znowu będzie mój.

– Ale…

– Nie przerywaj. Teraz cię zostawię. Już dawno powinnaś spać.

– Wcale nie – odparła Księżniczka z oburzeniem.

– Za moich czasów wszystkie Księżniczki szły spać o szóstej, dopóki nie zostały Królowymi. Sama co wieczór kładłam się o szóstej, dopóki nie skończyłam trzydziestego piątego roku życia, i w żadnym stopniu mi to nie zaszkodziło.

Jenna ze zdumieniem popatrzyła na ducha. A potem uśmiechnęła się na myśl, jaką ulgę musieli wówczas odczuwać mieszkańcy Pałacu z nadejściem godziny szóstej.

Królowa opacznie zrozumiała ten uśmiech.

– Aha, nareszcie wraca ci rozsądek, wnuczko. Zostawię cię teraz, żebyś poszła spać, bo muszę się zająć pewną ważną sprawą. Odwiedzę cię jutro. Możesz pocałować mnie na dobranoc.

 Jenna zrobiła tak przerażoną minę, że Królowa cofnęła się o krok.

– No cóż, widzę, że jeszcze nie przywykłaś do swojej kochanej babci. Dobranoc, wnuczko.

Dziewczyna nie odpowiedziała.

– Powiedziałam: „dobranoc, wnuczko”. Nie wyjdę, dopóki się ze mną nie pożegnasz.

Zapadła pełna napięcia cisza, aż w końcu Jenna stwierdziła, że nie może już patrzeć na zadarty nos zjawy.

– Dobranoc – rzuciła chłodno.

– Dobranoc, babciu – poprawiło widmo.

– Nigdy nie będę się tak do ciebie zwracać – odparła Księżniczka, gdy duch, ku jej ogromnej uldze, zaczął znikać.

– Będziesz – rozległ się w powietrzu piskliwy głos. – Będziesz…

Jenna podniosła poduszkę i z wściekłością cisnęła nią w stronę, z której dobiegał głos. Idąc za radą ciotki Zeldy, powoli policzyła do dziesięciu, aż poczuła błogi spokój, a potem wzięła „Historię naszego Zamku” i, szybko przewracając grube, żółte kartki, odnalazła rozdział trzynasty. Jego tytuł brzmiał „Królowa Etheldredda Straszna”.

 

Dziękujemy  Wydawnictwu Jaguar za udostępnienie fragmentu do publikacji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...