"List z wyspy Vis" - opowiadanie wyróżnione w konkursie Wojna

Autor: Jedi Nadiru Radena Redaktor: Elanor

Dodane: 18-05-2008 21:06 ()


List z wyspy Vis

 

 

23 września 1991 roku, godzina 22.34

 

Niezależnie od tego czy szalał potężny sztorm, czy bezksiężycowe niebo spowijały ciężkie, burzowe chmury, Perła Dalmacji zawsze lśniła silnym blaskiem — a dzisiejszej nocy pogoda była wyjątkowo dobra. Tysiące świateł rozjaśniały białe domy Splitu i tworzyły na przybrzeżnych wodach migoczące refleksy, przypominające swoimi kształtami pełgające po falach płomyczki jakiegoś fantastycznego ognia. Lampy słynnej magistrali adriatyckiej, które ciągnęły się wzdłuż poszarpanej linii wybrzeża niczym srebrzysty wąż, dopełniały malowniczego obrazu nadmorskiego miasta przycupniętego u zboczy niewysokiego łańcucha górskiego.

Kontradmirał Jugosłowiańskiej Marynarki Wojennej, JMW, Vladimir Barović opuścił lornetkę i przetarł wierzchem dłoni zmęczone oczy. Lubił patrzeć na Split i podziwiać jego piękno; zawsze gdy wpływał do tutejszego portu, czuł się tak, jakby wpływał do swojego domu — jak gdyby był to jego rodzinny Tivat w Czarnogórze. Lecz teraz musiał spoglądać na Split inaczej, nie jak na wspaniałe, urodziwe miasto, nie jak na bezpieczną przystań, do której powracał po każdym kolejnym adriatyckim patrolu, ale jak na cel militarny, coś zgoła obcego. O tej drastycznej zmianie świadczyły dwa pióropusze siwego dymu, które dobywały się z okolic przedmieść, pusta splicka riwiera dotąd wieczorem zawsze tętniąca życiem, wreszcie łopoczące wysoko nad ruinami starożytnego pałacu Dioklecjana i wzgórzem Marjan trójkolorowe flagi z chorwacką szachownicą pośrodku. Niebiesko-biało-czerwone sztandary okraszone karmazynowymi gwiazdami powiewały już tylko na budynkach Jugosłowiańskiej Armii Ludowej i ponad kwaterą główną JMW.

— Towarzyszu admirale?

Barović spojrzał na wyczekującą twarz kapitana lekkiej fregaty typu Koni I, na mostku której obaj stali. Odłożył lornetkę i spuścił wzrok na kartkę papieru, którą od jakiegoś czasu miętosił w dłoni. Był na niej zapisany rozkaz admirała floty, który odwoływał trwającą od tygodnia blokadę wszystkich chorwackich portów. Mimo iż kontradmirał od samego początku gorąco zabiegał o jej zaniechanie, nie potrafił wykrzesać z siebie ani szczypty zadowolenia lub satysfakcji. Jeden rozkaz nie powstrzyma bratobójczych walk, które rozgorzały w Jugosławii, walk, których absurd niejako poznał od podszewki. Okręt, na którym się znajdował, zwał się bowiem tak samo, jak miasto, którego port miał blokować — „Split”. W innych warunkach uznałby to za nader zabawne; teraz mogło u niego wywołać co najwyżej sarkastyczny, gorzki uśmiech.

— Proszę odwrócić okręt — powiedział. — Blokada została zdjęta, wracamy na Vis.

Po jego słowach napięta atmosfera na mostku rozluźniła się nieco. Na licach jednego z podoficerów pojawił się nawet niewyraźny grymas ulgi, którą w mniejszym lub większym stopniu musieli odczuć wszyscy. Jeszcze niedawno w ich sercach rozkwitłaby nadzieja — teraz pozostała im już tylko ulga.

— Proszę obrać kurs na Drvenik. Po drodze musimy się uważnie przyjrzeć północnym wybrzeżom Solty, południowym Bracia i zachodnim Hvaru — poinformował kapitana i przytknął do skroni dłoń w salucie. — Jeśli będziecie mnie potrzebowali, znajdziecie mnie w mojej kajucie.

Vladimir Barović wyszedł na bakburtową nadbudówkę, ale nie od razu skierował się pod pokład. Stanął przy pancernym relingu, podparł się na nim rękami i zaczerpnął świeżego powietrza niesionego przez przyjemną adriatycką bryzę. Pól kilometra przed sobą widział światła dwóch kutrów rakietowych typu Osa, które już kierowały swoje dzioby ku południu. Po chwili blisko stumetrowy „Split” także zaczął się powoli odwracać rufą do chorwackiego miasta.

Oficer ruszył w dalszą drogę. Jego wojskowe buty wystukiwały równy rytm na stalowych płytach pokładu, a potem na schodkach. Nieliczni mijani marynarze niechętnie mu salutowali, na dwóch zmizerniałych twarzach dostrzegł z trudem skrywany niesmak, większość była jednak raczej przejęta niepewnością. Kiedy przecisnął się przez ostatni właz i legł ciężko na sfatygowanym, ale wygodnym fotelu w kabinie, z sykiem wypuścił z ust powietrze. Rzucił na pryczę czapkę, rozczesał palcami rzadkie, posiwiałe włosy i rozpiął złociste guziki swojego granatowego admiralskiego munduru.

Wyjął z bocznej szuflady miniaturowego biurka półlitrową butelkę czerwonego wina z Visu. Pociągnął jednego łyka, długo delektował się smakiem alkoholu. Mimochodem spojrzał na rozpostartą na ścianie mapę zatytułowaną: „SFR Jugosławia — 1987 rok”. Uśmiechnął się blado. Mapa od paru miesięcy była nieaktualna; Słowenia i Chorwacja ogłosiły niepodległość, nie było już starej federacji.

„Split” pływał teraz de jure po wodach terytorialnych suwerennego państwa, jednak ironią było to, że większość z jego studwudziestoosobowej załogi składała się z Chorwatów, a okręt wciąż znajdował się pod jugosłowiańską banderą. Barović czasem zastanawiał się, co wciąż trzymało tych młodych mężczyzn w marynarce, którą obecnie wielu Chorwatów określało mianem najeźdźczej — jeśli nie gorzej. Czy w opinii rodaków nie byli zdrajcami? A może wciąż wierzyli w ideę jugosłowiańskiego braterstwa? Byli bardziej Jugosłowianami, czy Chorwatami? A może nadal tego nie wiedzieli? Może, wreszcie, nie chcieli dokonywać wyboru, chcieli powrotu starej Jugosławii?

Jeszcze raz przytknął butelkę do ust.

Przedwczoraj w godzinach wieczornych przypadkiem wmieszał się do pewnego znamiennego incydentu, do którego doszło w mesie. Jovan Miljković, Serb z Kotoru, został zaczepiony przez dwóch kolegów z Istrii. W środku nie przebywał nikt oprócz nich, nie znaleźli się więc żadni świadkowie tego, jak doszło do sprzeczki, a potem obrzucania się wyzwiskami. Kiedy kontradmirał wszedł do pomieszczenia, wszyscy trzej stali mocno na nogach, czerwoni na twarzy, z podwiniętymi rękawami, gotowi do bójki. Mało brakowało, żeby rzucili się na siebie z pięściami.

— Co tu się dzieje? — spytał tak głośno, że załoganci od razu oprzytomnieli. Ustawili się w równym rządku na baczność, ale żaden nic nie powiedział; tylko pulsujące żyły na ich czołach wskazywały, jak się w ich głowach gotowało od emocji. Oficer podszedł bliżej, przyjrzał się ich ściśniętym obliczom i powtórzył jeszcze surowszym tonem: — Co to miało być?

— Miljković obraził moją matkę — powiedział w końcu pierwszy z Chorwatów, Ivan Milunić.

— Gówno prawda — parsknął Jovan pogardliwie. — Jesteś pieprzonym zdrajcą!

— Patriotą, dupku, jak nie widzisz różnicy...

— Cisza! — warknął Barović, spiorunował obu wzrokiem. — Czy tego chcecie czy nie, nadal jesteście częścią jugosłowiańskiej marynarki. Nie chcę już więcej słyszeć o tych bzdurach, rozumiecie? Rozumiecie?!

Wszyscy trzej opieszale kiwnęli głowami.

— To dobrze. Rozejść się!

Mógł się tylko domyślać o co naprawdę im chodziło, ale nie miał ani siły, ani chęci na takie rozważania. Napięcie u załogi sięgało zenitu, morale było tak niskie, że niekiedy odnosił wrażenie, że gdyby fregata wpłynęła dziś do portu w Splicie, rano nie doliczyłby się przynajmniej kilku marynarzy. Od kiedy „bałkańska beczka prochu” ponownie wybuchła, dezercje w jugosłowiańskiej armii stały się prawdziwą plagą. Na morzu sytuacja jeszcze jako tako była w porządku, a przecież czasem z okrętu uciec było łatwiej niż z oddziału lądowego, i to mimo działań zapobiegawczych dowództwa JMW, które nie przypadkiem odesłało „Split” na Vis — była to najdalej wysunięta baza marynarki na Adriatyku — sądząc, iż spora odległość od kontynentalnej Chorwacji utrzyma w ryzach wielu marynarzy.

Vladimir Barović był jednak świadomy faktu, że to nie działało w taki sposób, ale pozbył się już złudzeń. Prędzej czy później, jego załoga się zbuntuje. Nie wiedział jeszcze, czy powodem będzie próba protestu przed rozpadem Jugosławii — czy wręcz przeciwnie, pragnienie poparcia dla dążeń niepodległościowych Chorwacji.

Zakręcił nakrętkę. Zegar na ścianie obok mapy pokazywał dwudziestą trzecią.

— Czas spać — mruknął sam do siebie pod nosem.

 

***

 

26 września 1991 roku, godzina 15.40

 

Wtulona w zachodnią część wyspy Vis Zatoka Komiža była dogodnym miejscem dla portu marynarki wojennej głównie z powodu naturalnych walorów defensywnych. Vladimir Barović najbardziej cenił ją jednak za jej nadzwyczajne śródziemnomorskie piękno. Piaszczyste, gdzieniegdzie skaliste brzegi opływała krystalicznie czysta, szmaragdowo-lazurowa woda, a na licznych wzniesieniach falowały, owiewane ciepłym wiatrem, soczystozielone krzewy i sosny alepskie. Nad całym tym krajobrazem dominowało wysokie na prawie sześćset metrów wzgórze Hum.

Po zejściu z pokładu „Splitu” kontradmirał bez zbędnych ceregieli skierował się do swojego gabinetu w szarym budynku, który był ulokowany kilkadziesiąt metrów od morza, wśród rzędu bezpłciowych baraków i prefabrykowanych magazynów. Był na Visie najwyższym rangą oficerem, tak więc miał przywilej zatrudniania własnej sekretarki. Niemłoda kobieta z fatalnie ostrzyżonymi włosami, Severina Jurinac, powitała go znudzonym skinieniem głowy.

— Dzień dobry, towarzyszu admirale.

— Dzień dobry, Seva — Zatrzymał się przy jej biurku. — Masz coś nowego dla mnie?

— Proszę — Wręczyła mu cały stos kartek piętrzących się dotąd w rogu blatu. — W większości raporty o dezercji i notki, o które pan prosił.

— Dziękuję.

Kontradmirał wkroczył do gabinetu i zamknął drzwi. Wciągnął nosem zatęchłe powietrze, skrzywił się. Rzucił papiery na swoje biurko i od razu dopadł okna, które otworzył na całą szerokość. Dopiero wtedy rozsiadł się w fotelu i zaczął przemykać oczami po zapisanych stronicach pierwszych raportów.

Miał pięć dezercji. Đuro Mohorovičić, Eduard Ostoic, Veljko Poljak, Zvonimir Radman, Marijan Vujanović — wszyscy w stopniu marynarza lub starszego marynarza, czterech Chorwatów, jeden Czarnogórzec. Kontradmirał prychnął, gdy zobaczył przy każdym nazwisku adnotację nazbyt nadgorliwego porucznika, który sporządził dokumenty: „Wniosek o nadanie listu gończego został wysłany KGJMW w Splicie”. Żaden z tych chłopaków nie zostanie złapany, dezerterzy byli na jednym z ostatnich miejsc listy problemów jugosłowiańskiego wojska, które z wolna przeistaczało się w serbsko-czarnogórską armię. Mało kto chciał walczyć przeciwko swoim braciom. Barović doskonale to rozumiał.

Bezceremonialnie wepchnął raporty do szuflady, gdzie trzymał kilkadziesiąt podobnych tekstów i zajął się notkami, które na jego polecenie dostarczali mu dowódcy różnych jednostek na całej długości wybrzeży Dalmacji.

Z każdym kolejnym przeczytanym słowem jego lica coraz bardziej szarzały, wargi zaciskały się w cienką linię, nawet oczy zatracały swój blask. Po chwili miał już dość. Ukrył w dłoniach twarz.

Było jeszcze gorzej niż myślał. Eskalacja działań wojennych przerosła jego najgorsze koszmary. Ledwo kilkadziesiąt kilometrów od Splitu, w nadmorskim Šibeniku, od pierwszego do ostatniego dnia blokady trwała regularna bitwa. Z powodu chaosu panującego w strukturach JMW do tej pory nie zdawał sobie sprawy z jej ogromu; raport kapitana Gorana Brešana — formalnie podległego innemu admirałowi — mówił o zmasowanych atakach z lądu, ziemi i powietrza, które chorwaccy obrońcy miasta w końcu odparli, odnosząc zwycięstwo. To już nie były potyczki band ultranacjonalistów, czy starcia lokalnych milicji, ale pełnowymiarowa wojna.

Jak mogło do tego dojść? Jak narody żyjące obok siebie przez ponad czterdzieści lat mogły tak zdziczeć?

Jak on sam mógł się na to godzić? Musiał — ale ostatnio dopadały go coraz większe wątpliwości, czy tak istotnie było. Nie miał żadnych wpływów w JMW, jego prośby o zachowanie zdrowego rozsądku słane do kwatery głównej nie miały siły przebicia, ale czy nie używał tego argumentu za parawan, za którym skrywał swój brak odwagi, brak zdolności postawienia się przełożonym?

Kontradmirał pokręcił głową.

Drzwi nagle zaskrzypiały. Vladimir Barović uniósł głowę, w progu stała jego sekretarka. Nie zapukała, to jej się nie zdarzało.

— Towarzyszu admirale, jest do pana... gość — Kobieta nie za bardzo wiedziała co powiedzieć. Oficer cząstką świadomości wychwycił, że jest nieco roztrzęsiona, ale w tym momencie w ogóle o tym nie myślał. Jego głowę wciąż zaprzątały najnowsze doniesienia z nadmorskiego frontu wojny, która nigdy nie powinna była wybuchnąć.

— Niech wejdzie.

Severina odsunęła się, a na jej miejscu stanął łysiejący mężczyzna w cokolwiek zaniedbanych, cywilnych ubraniach, około sześćdziesiątki. Barović rozwarł oczy ze zdumienia, jego wargi wygięły się w szerokim uśmiechu — pierwszy raz od wielu, wielu dni.

— Ivo! — krzyknął radośnie, gwałtownie wstawszy z fotela. — Co ty tu robisz?

Ivo Petković, bo tak brzmiało jego imię, przestąpił próg gabinetu. Na jego twarzy wcale nie malowało się szczęście, raczej dotkliwe rozczarowanie. Zignorował wyciągniętą rękę kontradmirała, który mimowolnie spostrzegł, że przy biurku Severiny stali dwaj rośli, nieprzyjemnie wyglądający młodzi marynarze z naszywkami żandarmerii. Obaj przeszywali Petkovicia bacznym wzrokiem.

— Ty mi to powiedz — powiedział ozięble, prawie burknął, gość. Barović zaniepokoił się, gdy usłyszał w jego głosie nutkę boleści.

— O co ci chodzi? — Vladimir łypnął na niego, na marynarzy i z powrotem na niego. Opuścił dłoń, ściągnął lekko brwi. Ivo Petković pochodził z Kotoru, był jego przyjacielem odkąd pamiętał; razem skończyli studia, razem jeździli na wakacje, razem spędzali większość wolnego czasu. Stracił z nim kontakt niedługo po śmierci swojej żony, dwa lata temu. Teraz znienacka pojawił się w strzeżonej bazie JMW, w asyście żandarmów, i zachowywał się dziwnie, wręcz wrogo. — Coś się dzieje, Ivo? Siadaj.

Petković zawahał się chwilę, przysunął sobie krzesło i zasiadł naprzeciw starego przyjaciela. Przez kilka sekund patrzył tępo w jakiś punkt na ścianie, mełł w ustach jakieś słowa, ale nie potrafił ich wypowiedzieć.

— Jebana wojna, to się kurwa dzieje — wyrzucił z siebie ze złością, nie bawiąc się w kurtuazję. — Musiałem to zobaczyć, nie mogłem uwierzyć, że siedzisz w tym gównie. Nie ty, nie „Vlado”. Myliłem się.

— Wszyscy siedzimy w tym gównie — rzekł ostrożnie Barović, próbując wyczytać ze strutej miny przyjaciela, co go trapiło, czemu czuł w jego tonie tyle niechęci. — Wtargnąłeś na teren bazy, prawda? Czy...

— Daj sobie spokój — Petković przewiercił go gniewnym spojrzeniem. — Jesteś takim samym skurwielem, jak ci, co zaatakowali Šibenik i Vukovar. Miałem cię za kogoś lepszego, człowieka honoru — teraz w jego głosie niezaprzeczenie pobrzmiewała wzgarda przemieszana z głębokim rozgoryczeniem.

— Czekaj, czekaj, o czym ty mówisz? — Vladimir ochłodził swój ton, pochylił się do przodu w fotelu. — Myślisz, że się godzę na to, co się dzieje? Że stoję z boku i się opieprzam? Że mi wszystko jedno?

— Jesteś w tej samej pierdolonej armii! Samo to wystarczy! — wybuchnął Petković. Żandarmi niespokojnie się poruszyli, ale Barović zupełnie nie zwracał na nich uwagi. Był zbyt oszołomiony zachowaniem przyjaciela, jego niespodziewaną agresją. — Służysz tym samym chujom, którzy mordują dzieci w Vukovarze, gwałcą kobiety i z rechotem szczają na trupy! Nasze, NASZE jugosłowiańskie dzieci i kobiety!

— Co...? — Kontradmirał zmrużył powieki. Poczuł w żołądku coś na kształt kuli lodu. — Nasze...?

— Jesteś taki sam ja oni. Inni przynajmniej mieli tyle honoru, żeby się zabić — Prychnął. — Czetnicy byliby z ciebie dumni, Ustasze zresztą też. I wiesz co? Wstyd mi, że cię znałem.

Barović zupełnie zdębiał. Petković zrównał go z ultranacjonalistami i faszystami, z największymi zbrodniarzami w historii Bałkan. To było już za wiele. Początkowy szok błyskawicznie przerodził się w złość, a ona z kolei w furię. Policzki kontradmirała zapłonęły. Nawet nie zauważył kiedy wstał.

— Wynoś się stąd! — wrzasnął. — WYNOCHA!

Ivo poderwał się z siedzenia, zamaszyście splunął na biurko oficera i wyszedł. Marynarze niedelikatnie złapali go za ramię i wyprowadzili z budynku. Vladimir Barović nadal stał, oparty rękami na blacie, z purpurową twarzą, na której jak potworna burza kłębiły się sprzeczne, silne emocje. Zacisnął rozdygotane palce na notkach i z wściekłością podarł je na strzępy.

— Towarzyszu admirale...

— Wynocha! Won! — ryknął. Wstrząśnięta Severina oniemiała, ale po chwili z hukiem zamknęła za sobą drzwi. Dopiero wtedy Barović uświadomił sobie, że bezsensownie wyładował złość na osobie, która niczemu nie była winna, która tylko wykonywała swoja pracę. Z ogromnym wysiłkiem opanował się i z powrotem usiadł. Myśli wirowały mu w głowie tak szybko, że nie wiedział, co robić. Co się stało w Vukovarze? Do jakich potworności musiało dojść, żeby jego najlepszy przyjaciel potraktował go jak kupę gnoju? Petković oszalał — czy może mówił prawdę? Czy to wojna sprawiła? A może powinien się zastanawiać nie „czy”, tylko „jaka to wojna”? Tak, to byłoby właściwsze pytanie.

Wysunął najniższą szufladę po swojej prawej stronie i wyciągnął z niej butelkę tej samej marki wina, które trzymał na „Splicie”. Upił kilka łyków, głęboko wciągnął nosem powietrze. Ręce przestały mu drżeć, a serce znowu zaczęło bić właściwym rytmem. Uspokoił się, schował trunek. Zostawił okno otwarte i opuścił gabinet.

Severina Jurinac nawet na niego nie spojrzała, jej wzrok był skupiony na dziesiątkach różnych dokumentów, które zaścielały biurko.

— Przepraszam, Sevo, ja... — Słowa ugrzęzły mu w gardle. — Przepraszam.

— Do widzenia, towarzyszu admirale — odparła obcesowo kobieta.

Vladimir Barović otworzył usta, ale po chwili rozmyślił się i zamknął je. Teraz było bardzo łatwo o afront. Obrazić kogoś i obrazić się na kogoś, nie było z tym żadnego problemu. „To Serb, na pewno zachowuje się tak a nie inaczej, bo jestem Chorwatem” to wygodne wytłumaczenie — nie można się przecież spierać z czymś tak oczywistym. Wszyscy przegapili moment, w którym takie myślenie stało się oczywistością. Czy nie dlatego ta wojna tak szybko się rozprzestrzenia po całej Jugosławii?

Niebywale łatwo jest kogoś znienawidzić, zerwać więzi silnej przyjaźni. Sam się o tym przekonał kilka minut temu. Nietrudno było uwierzyć, że rozpad relacji między kilkoma narodami mógł doprowadzić do katastrofy. Czy to chciał mu powiedzieć Petković?

Kontradmirał JMW odwrócił się na pięcie i skierował w swoją stronę. Musiał dowiedzieć się więcej. Musiał poznać prawdę — i zmierzyć się z nią.

 

***

 

28 września 1991 roku, godzina 22.03

 

...Jugoslavijo, Jugoslavijo, Jugoslavijo volim te

Divna zemljo Jugoslavijo, zemljo moja slobodna.

Jadran ko zaljubljeni dječak gleda u te

Dok s tvojih usana se čuje pjesma juga

Najljepše cvijece uvijek krasi tvoje pute

U tvojoj kosi vijenac-osam divnih boja, ko duga...

 

Słowa starej piosenki Terezy Kesovija płynęły z głośniczka dużego, nieporęcznego magnetofonu ustawionego na szafce nieopodal okna gabinetu i napawały coraz większą goryczą Vladimira Barovicia, który siedział nieruchomo w swoim fotelu. Prawdziwa ironia polegała na tym, że ta piosenka, o znamiennym tytule „Jugosławio, kocham cię”, śpiewana przez chorwacką wokalistkę, jeszcze dekadę temu była gorąco i z ogłuszającym aplauzem przyjmowania zarówno w Ljubljanie, jak i w Zagrzebiu oraz Belgradzie — a potem każdej kolejnej stolicy federacyjnej republiki.

Cztery pomięte kartki wysunęły się z palców jego prawej dłoni i rozleciały na wszystkie strony. W jego lewej dłoni nadal tkwiła szklaneczka, którą wypełniał płyn rzucający w świetle lampki szkarłatny poblask na gęsto zapisane stronice tekstu.

 

...I svaki onaj pastir s proplanka i brijega,

što ima samo tvoje nebo i svoj ponos

tvrdji od kamena, što svugdje oko njega,

on ima srce, što je spremno umrijet' za te majko.

Kad vidim Dubrovnik i dotaknem mu zide...

 

Dubrovnik...

Kolejny cel na liście „jugosłowiańskiej” armii. Kolejny Split, Zadar, Šibenik i Vukovar. Słyszał już wszystkie plotki: serbskie, chorwackie, nawet bośniackie. Morderstwa, gwałty, tortury, samobójstwa. Usłyszał więcej niż chciał. Ivo Petković miał rację. We wszystkim.

Musnął wargami brzeg szkła i odchylił głowę do tyłu. Po chwili postawił pustą szklankę na rozkazie ponownego zawiązania blokady dalmatyńskich portów. Tuż pod nim widniała dyrektywa, aby fregatę „Split” i jej grupę morską włączyć w skład oddziałów, które miały uderzyć na Dubrovnik.

Dla Barovicia istniało tylko jedno wyjście z tej sytuacji. W życiu nie pozostało mu już nic, co mógłby cenić. Bliscy odeszli, Jugosławia płonęła. Świat, jaki znał, ginął wraz z nią. Czy mógł jeszcze jakoś zaprotestować? Mógł, i to tak, aby to zapadło w pamięć, zmusiło kogoś do refleksji.

 

***

 

29 września 1991 roku, godzina 6.37

 

Kontradmirał Vladimir Barović zaskoczył Severinę nieskazitelnie białym mundurem galowym, który włożył na siebie. Było klarownie widać, że dokładnie się ogolił, ułożył włosy i wypastował buty. Każdy element jego ubioru lśnił w promieniach wschodzącego słońca wlewającego się do budynku przez okno.

Nie przywitał się ze swoją sekretarką, po prostu z marszu wkroczył do gabinetu i zamknął drzwi. Wysprzątał biurko ze zbędnych przedmiotów i dokumentów, poprawił miniaturkę jugosłowiańskiej flagi, która tkwiła obok telefonu. Dopiero wówczas usadowił się na fotelu.

Położył przed sobą czystą kartkę papieru. Zastanowił się moment. Wziął czarny długopis i przez parę minut notował coś starannym, lekko pochyłym pismem. Po chwili odłożył pisak, przeczytał w myślach napisany przez siebie tekst, kiwnął lekko głową w aprobacie.

Otworzył szufladę po swojej lewej stronie. Na jej dnie widniało czarne pudełko. Otworzył je, wyjął zawartość i zważył ją w dłoni.

— Sami sobie zgotowaliśmy ten los, co staruszku?

Prychnął, odbezpieczył niewielki, srebrzysty pistolet. Wiszący na ścianie portret marszałka Josipa Broz Tito milczał. Uwięziony między ramkami leciwy mężczyzna w oliwkowoszarym mundurze nawet nie mrugnął powieką, kiedy rozległ się huk wystrzału.

 

Kontradmirał Jugosłowiańskiej Marynarki Wojennej Vladimir Barović przeszedł do historii tylko dlatego, że popełnił to samobójstwo. W chorwackich mediach z tamtego okresu czasem można zobaczyć wzmiankę o jego śmierci. Z listu pożegnalnego, w którym wyjaśnił czemu popełnił samobójstwo, zostało zapamiętane oświadczenie, że „agresja jugosłowiańskich sił zbrojnych na Chorwację nie godzi się z jego honorem jako Czarnogórca”.

15 listopada 1991 roku fregata „Split” ostrzelała kilka dzielnic mieszkaniowych w Splicie. Jest to jedyny znany przypadek, w którym okręt wojenny zaatakował miasto, na cześć którego został nazwany. Później ta sama fregata została przemianowana na „Belgrad”.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...