"Miasto szaleńców i świętych" - fragmenty

Autor: Jeff VanderMeer Redaktor: Elanor

Dodane: 14-05-2008 12:37 ()


Przemiana Martina Lake’a

 

Czysta rzeka na pięknej łące

Wyobrażona w jego umyśle

W umyśle dobrego Malarza; kiedyś ją namaluje

Comanimi

 

Jeśli byłem kimś dziwnym, i czymś dziwnym była moja sztuka,

Z dziwności tej brała się łaska i moc,

A jeśli ktoś przydaje dziwności swemu stylowi, tu i tam,

Daje życie, siłę i duszę swoim obrazom...

 

napis wyryty na życzenie Lake’a na jego pomniku przy placu Trilliana

 

Malarze z rzadka pojawiają się znikąd w stopniu aż takim jak Martin Lake, i niewielu z nich identyfikuje się z jednym obrazem i jednym miastem w stopniu aż takim jak on. Tajemnicą pozostaje nadal, nawet dla osób, które go znały, w jakiż to niezwykły sposób Lake przeobraził się z malarza przyjemnych, lecz powierzchownych kolaży i akryli w twórcę olśniewających obrazów olejnych: fantastycznych i mrocznych, nastrojowych i figlarnych – które miały stać się kwintesencją artysty i Ambergris.

Informacje o dzieciństwie Lake’a są szczątkowe; przypominają pustą muszlę, z której ktoś wcześniej wydłubał mięso. W wieku sześciu lat zachorował na rzadkie schorzenie kości, a sytuację pogorszył jeszcze wypadek, jakiemu uległ mając dwanaście lat: został uderzony przez pojazd silnikowy manzikert. Kierowca zbiegł. Od tego czasu Lake musiał używać laski. Nie mamy żadnych informacji o jego dzieciństwie poza tym, co wiemy o rodzicach: Theodorze i Catherine Lake. Ojciec pracował jako łowca owadów niedaleko Stockton, gdzie cała rodzina żyła w niewielkim wynajętym mieszkaniu. Z niektórych uwag wygłoszonych przez Lake’a, zanim jeszcze stał się sławny, i z dyskretnych napomknień w późniejszych wywiadach można wywnioskować, że między nim a ojcem istniał jakiś konflikt, związany z miłością Lake’a do sztuki i pragnieniem ojca, by chłopiec odziedziczył po nim fach łowcy owadów.

Brak danych o matce Lake’a, a on sam nie wspomniał o niej w żadnym z nielicznych wywiadów. Nieprofesjonalna historyczka Mary Sabon wystąpiła z teorią, że matka Lake’a była ludową artystką o wybitnym talencie i żarliwą wyznawczynią truffidianizmu – i to ona zaszczepiła w Lake’u skłonności do mistycyzmu. Sabon uważa, że wspaniałe freski na ścianach truffidiańskiej katedry w Stockton to anonimowe dzieło matki Lake’a. Nikt jak dotąd nie potwierdził tej teorii, jeśli jednak okazałaby się ona prawdą, wyjaśniłaby skłonności do mistycyzmu i makabry, które przewijają się w twórczości Lake’a – oczywiście odarte z aspektu religijnego.

Jest nieomal pewne, że to matka Lake’a dawała mu pierwsze lekcje rysunku i posłała do miejscowej szkoły, oddając go na naukę do pana Shores, który niestety zmarł, zanim ktokolwiek zdołał go zapytać o prace jego najsłynniejszego (a właściwie jedynego słynnego) ucznia. Lake brał w młodości także lekcje anatomii: nawet w jego najbardziej surrealistycznych obrazach postacie są często hiperrealistyczne, jakby były na nich warstwy niewidzialnej farby, pod którą kryją się żyły, arterie, mięśnie, nerwy, ścięgna. Ta hiperrealność kłóci się ze stwierdzeniem Lake’a, który głosił, że „wielki artysta połyka otaczający go świat, aż jego własne ego wchłonie całe otoczenie”.

Lake, przybywający do Ambergris ze Stockton, był zapewne postacią pełną sprzeczności: z jednej strony doskonale zaznajomiony z czysto technicznym światem anatomii, z drugiej – dzięki matce dobrze orientujący się w rzeczach cudownych i nieracjonalnych. Ten konflikt podsycało poczucie winy, spowodowane rezygnacją z rodzinnej profesji. Te właśnie elementy przywiózł Lake do Ambergris. W zamian otrzymał wolność zostania artystą, któremu otwarły się oczy na możliwości, jakie daje kolor.

Niewiele wiemy o trzyletnim okresie życia Lake’a w Ambergris przed zdumiewającą przemianą w jego twórczości; wiemy tylko, że zaprzyjaźnił się z kilkorgiem artystów, z którymi konkurował z różnym skutkiem, kiedy stał się sławny. Wśród nich wyróżniał się Jonathan Merrimount, który był jego przyjacielem przez całe życie. Poznał także Raffe Constance, która – jak wielu uważa – była towarzyszką życia Martina. Lake, Merrimount i Constance stali się najbardziej dostrzegalnymi i wpływowymi artystami swojej epoki. Niestety, ani Merrimount, ani Constance nie chcieli rzucić odrobiny światła na życie Lake’a – jego inspiracje, rozczarowania, triumfy. Ani też, co ważniejsze, na to, jakim cudem typowy przedstawiciel klasy średniej mógł stworzyć takie przygnębiające, jakby żywcem wyjęte z koszmaru dzieła.

Muszę więc podzielić się szczegółami dotyczącymi moich własnych doświadczeń z Lakiem. Z pewnym wahaniem pozwolę sobie ujawnić, że Lake po raz pierwszy pokazał swe dzieło w mojej Galerii Ukrytych Fascynacji, jeszcze zanim przemienił się w artystę najwyższej klasy. Choć osobiście nie było mi dane być świadkiem tej przemiany, przynajmniej mogę przedstawić czytelnikom portret rzadko pokazującego się publicznie artysty z okresu poprzedzającego jego sławę.

Lake był wysokim mężczyzną, choć wyglądał na człowieka średniego wzrostu, bo garbił się, używając laski – przez to zawsze też robił wrażenie, jakby z wielką uwagą przysłuchiwał się rozmówcy, choć w rzeczywistości był kiepskim słuchaczem i zawsze niegrzecznie przerywał, kiedy mówiło się coś, co uważał za nudne.

Rysy twarzy miał nieciekawe; równoważył je mocno zarysowany podbródek, zgrabny kształt ust i oczy, które wydawały się zmieniać kolor, ale w rzeczywistości miały intensywną, przykuwającą uwagę barwę zieleni. Jego twarz zawsze była jak broń, czy to w złości, czy w przypływie dobrego humoru: gdy się złościł, wąskie oczy stawały się jeszcze węższe i przeszywały rozmówcę; kiedy się śmiał – cała jego twarz stawała się szersza, a niesamowite oczy zaszczycały cię swoją otwartością. Przeważnie jednak był w nastroju pomiędzy śmiechem a złością; w nastroju, który imitował styl „znękanego artysty”, równocześnie dystansując się od samego siebie i wszelkich podobnych emocji. Lake był nieśmiały i inteligentny, przebiegły i arogancki – innymi słowy, niczym się nie różnił od innych artystów, z którymi miałam do czynienia w mojej galerii.

Fragment z Krótkiego zarysu sztuki Martina Lake’a i jego Zaproszenia na egzekucję, autorstwa Janice Shriek, Hoegbottoński przewodnik po Ambergris, wydanie piąte.

 

***

 

Pewnego wietrznego wiosennego dnia, w legendarnym mieście Ambergris, malarz Martin Lake otrzymał zaproszenie na egzekucję.

Otrzymanie takiego zaproszenia nie zwiastowało niczego przyjemnego i idąc na pocztę Martin Lake bił się z myślami. Przede wszystkim, Czerwoni i Zieloni byli w stanie wojny: niebezpieczne potyczki rozprzestrzeniały się po ulicach jak zaraza, docierając nawet do samego bulwaru Albumuth.

Lake zawsze podchodził do Czerwonych i Zielonych jak do zjawiska: z mieszaniną fascynacji i odrazy. Krótko mówiąc, Zieloni postrzegali niedawną śmierć (wielkiego) kompozytora Vossa Bendera jako tragedię, Czerwoni zaś uważali niedawną śmierć (despotycznego) kompozytora Vossa Bendera za powód do świętowania. Nazwy przyjęli od ulubionego i najbardziej znienawidzonego koloru Bendera: zielony był barwą młodości, spędzonej w lasach otaczających Morrow; czerwony – barwą sztandarów autochtonicznego ludu grzybian, który, zdaniem Bendera, porwał jego kuzyna.

Nie ulega wątpliwości, że te dwa stronnictwa polityczne miały zniknąć równie szybko, jak się pojawiły, wtedy jednak Lake nosił w prawej kieszeni flagę Zielonych, a w lewej – Czerwonych, żeby móc prawidłowo wyrazić swe polityczne sympatie zależnie od okoliczności. (Na poziomie wyłącznie słuchowym Lake sympatyzował z Czerwonymi, tylko dlatego, że Zieloni generowali nieustanny hałas, odtwarzając niezliczone utwory Bendera rankiem, w południe i wieczorem. Lake prawie nie słuchał Bendera, kiedy kompozytor jeszcze żył; nie miał ochoty zmieniać nawyków po jego śmierci).

Postawiony w obliczu takiego dylematu Lake podejrzewał, że jego przyzwyczajenie do cotygodniowego marszu na pocztę sugeruje paskudną cechę charakteru, fatalną ciekawość artystyczną. Wiedział bowiem, że nim minie dzień, na pewno wyciągnie z kieszeni niewłaściwą flagę. A mimo to kuśtykał aleją Truff, choć nawet wyglądające jak skrzepy krwi psie lilie, rosnące w schludnych rzędach wzdłuż chodnika, przypominały mu o konflikcie – jakże inaczej miałby ćwiczyć swoją chorą nogę? Poza tym, żaden wynajęty pojazd nie dowiózłby go do miejsca przeznaczenia przez ogarnięte walką dzielnice.

Lake skrzywił się na widok młodzieńca w stroju przybranym czerwonymi guzikami, powiewającego czerwoną flagą. Daleko za sztandarem dostrzegł zarys budynku poczty, oblanego niezwykłym światłem poranka, spływającym falami złota.

Drugi zestaw powodów z rodzaju: „Dlaczego nie powinienem był wychodzić dziś z domu” dotyczył, ku rozdrażnieniu Lake’a, samego budynku poczty. Nie żywił sympatii do jego archaicznej architektury i umiarkowany szacunek dla jego funkcji; jakość zmonopolizowanych prywatnych usług pocztowych była kiepska, a większość zleceń przesyłano kurierem. Brzydziła go także makabryczna historia budynku i stosy skrytek pocztowych, które zwał „pudełkami na ciała”. Pudła te, ustawione jedno na drugim na całej długości i szerokości budynku, wznosiły się aż do sufitu. Niewątpliwie dzieci, które kiedyś były tam przechowywane, w drodze do nieba zatrzymały się na brzydkim, żółtym suficie i do dziś waliły o niego maleńkimi ektoplazmowymi główkami.

Budynek poczty ukazał się wreszcie w całej okazałości – wyniosły i lśniący jak potężna, wiekowa ciotka – żadna z tych cech nie miała jednak aż takiego znaczenia jak niedawna zmiana jego nazwy na „Poczta imienia Vossa Bendera”. Była to przerażająco pospieszna zmiana, jako że (wielki, despotyczny) kompozytor i polityk zmarł zaledwie trzy dni wcześniej – w plotkach pojawiały się różne przyczyny, od ataku serca do otrucia – a jego ciało zabrano w tajemnicy, by dokonać kremacji i rozsypać prochy na rzece Moth, zgodnie z życzeniem samego Bendera. (Wspomnieć należy o tym, że mała odszczepieńcza frakcja Zielonych zasypała miasto broszurami i wielkoformatowymi odezwami, w których głoszono zmartwychwstanie ich ukochanego Bendera: miał się wcielić w pierwsze dziecko urodzone po północy dokładnie za rok. Lake zastanawiał się, czy dziecko ma się urodzić wyśpiewując arie jak słowik).

Już sama zmiana nazwy przyprawiała Lake’a o zgrzytanie zębami. Dla jego zazdrosnego oka wyglądało to – wiedział, jakie to jest absurdalne, ale nie panował nad swoimi odczuciami – jakby na co trzecim budynku o jakimkolwiek znaczeniu nagle znalazło się nazwisko kompozytora, niedbale narzucone na nazwisko poprzedniego patrona, bez żadnego wyczucia perspektywy ani smaku. Nie dość, że Bender, gdy żył, był tyranem sztuki, tłamszącym całą operę i teatr, jeśli nie odpowiadały jego przestarzałej, melodramatycznej wrażliwości? Nie dość, że stał się faktycznym władcą miasta, które jednocześnie hołdowało kultowi jednostki i wzdrygało się na samą myśl o nim? Czy teraz musiał uzurpować sobie prawo do całego miasta – do każdego kamienia – które już na zawsze i na wieki miało stać się jego mauzoleum? Najwyraźniej tak. Najwyraźniej wszyscy niedługo będą się gubić w mieście, bo każda aleja, każda ulica, każdy bulwar i zaułek będą nosić imię Bendera. Noworodkom też będzie się nadawać imię „Bender”, albo, dla odmiany, „Voss”. A całe nowe pokolenie Benderów i Vossów będzie błądzić i snuć się po mieście, które będzie szydzić z nich, podtykając im pod oczy ich imiona na każdym rogu ulic.

Cóż, podsycał własną żółć Lake; gdyby inny manzikert rozjechał mnie podczas przechodzenia przez tę oto ulicę, miałbym szczęście, gdyby wyryto moje imię choćby na nagrobku! Nic dziwnego, zżymał się kwaśno, ale nie bez satysfakcji, postukując laską w stopnie schodów przed pocztą: miejsce jego ostatecznego spoczynku miałoby napis „Kamień Nagrobny Pamięci Vossa Bendera”, z małym dopiskiem pod spodem „zajęty przez Martina Lake’a”.

W budynku poczty, przekroczywszy próg wielkiej sali, Lake podreptał w smugach przyćmionego światła rzucanego przez oddalone okna i przedstawił się urzędnikowi, mężczyźnie o twarzy przypominającej nóż. Lake nigdy nie zadał sobie trudu, żeby zapamiętać jego nazwisko.

Podał mu klucz.

– Poproszę numer 7768.

Urzędnik, z nogami przyciśniętymi do biurka, uniósł wzrok znad gazety, skrzywił się i odparł:

– Jestem zajęty.

Zdumiony Lake zamarł na sekundę, po czym machnął laską i rzucił urzędnikowi klucz na biurko.

Urzędnik spojrzał na klucz, jakby ten był padłym karaluchem.

– Tak, proszę pana, to jest pański klucz. Dokładnie tak. Ależ proszę się nie krępować. Życzę powodzenia.

Zaszeleścił gazetą i uniósł ją tak, żeby nie widzieć Lake’a.

Lake wpatrzył się w palce trzymające gazetę i zastanowił się, czy w jego najnowszym zleceniu znalazłoby się miejsce na ostre rysy tego mężczyzny: mógłby unieśmiertelnić tę niechęć do niesienia pomocy, tępą jak kostki jego dłoni. Po długim, nużącym marszu przez wrogie terytorium to była już przesada.

Lake uniósł laską gazetę i spojrzał na urzędnika.

– To pan jest urzędnikiem, prawda? Czyżbym przez te wszystkie miesiące dawał panu mój klucz nieświadomy, że jest pan po prostu gorliwym wolontariuszem?

Mężczyzna zamrugał i odłożył gazetę, prezentując krzywy uśmiech.

– Tak, jestem urzędnikiem. To jest pański klucz. A pan jest kaleką.

– W czym więc problem?

Mężczyzna obrzucił Lake’a niechętnym spojrzeniem.

– W pańskim wyglądzie. Jest pan odziany nieco... niejednoznacznie.

Lake sam już nie wiedział, co zaskoczyło go bardziej: odpowiedź czy wygodne użycie słowa „niejednoznacznie”. Mimo to spojrzał na swoje ubranie. Nosił błękitną kamizelkę na białej koszuli, błękitne spodnie, czarne buty i takież skarpetki.

Urzędnik miał na sobie strój barwy przejrzałych pomidorów.

Lake wybuchnął śmiechem. Urzędnik uśmiechnął się krzywo.

– To prawda – stwierdził. – Nie zdeklarowałem się. Muszę sobie przygotować specjalne ubrania na wyjście. Czym jestem? Rośliną czy minerałem?

Z chłodem i pustką w oczach urzędnik oznajmił pełnym rezerwy tonem:

– Chodzi o to, czy należy pan do Czerwonych, czy do Zielonych.

Lake przestał się śmiać. Ten bufon mówił poważnie. Ten sam miły, choć nieco nieobecny człowiek, którego oglądał co tydzień przez ponad dwa lata, uległ mrocznemu szaleństwu związanemu ze śmiercią Vossa Bendera. Lake patrzył na urzędnika i widział w nim kogoś obcego.

– Jestem zielony z zewnątrz – zaczął mówić Lake, powoli i spokojnie – bo jestem równie młodzieńczy jak obrana przeze mnie profesja, a czerwony od środka, gdyż jestem, jak wszyscy, zwykłym śmiertelnikiem. – Wyjął obie flagi. – Mam waszą flagę i flagę drugiej strony. – Pomachał nimi przed urzędnikiem. – Czy nie przepadałem za Vossem Benderem i z niechęcią patrzyłem na zamordyzm, jaki wprowadził w mieście? Tak. Czy życzyłem mu śmierci? Nie. Czy to nie wystarczy? Dlaczego muszę się opowiadać po którejkolwiek stronie, skoro najchętniej wrzuciłbym te wszystkie głupie flagi do rzeki Moth i stanął z boku, patrząc, jak wasze kohorty miotają się na wszystkie strony i wyrzynają? Drogi panie, jestem neutralny. – Lake pomyślał, że doskonale mu wyszło to przemówienie.

– Dlatego, proszę pana – odparł urzędnik, wstając z wysiłkiem i sięgając po klucz Lake’a – że Voss Bender żyje.

Obrzucił Lake’a spojrzeniem, od którego temu zjeżyły się włoski na głowie, po czym ruszył w stronę skrzynek, a Martin miotał się w duchu jak kiepsko rozpalona świeca. Czy całe miasto miało zamiar bawić się w te gierki? Czy następnym razem, gdy uda się do sklepu spożywczego, starsza pani za ladą zacznie się od niego domagać, by zaśpiewał arię Bendera, zanim poda mu bochenek chleba?

Urzędnik wspiął się po jednej z licznych drabinek, które opierały się o kolumny skrytek jak podniszczone drewniane owady. Lake miał nadzieję, że nie przybył tu na próżno; niech będzie tam chociaż list od jego matki, który odsunie od niego widmo tęsknoty za domem. Jego ojciec był nadal, bez dwóch zdań, zamknięty w pancerzu milczenia, którzy pokrywał go jak egzoszkielet cykadę.

Urzędnik wyciągnął skrzynkę Lake’a, wyjął z niej coś i zszedł na dół z kopertą w dłoni.

– Proszę – rzekł, patrząc na niego z niechęcią, i podał mu kopertę; Lake chwycił ją wraz z kluczem z niezamierzoną delikatnością, czując, jak jego gniew przechodzi w oszołomienie.

Na niezdradzającej miejsca ani czasu kasztanowej kopercie nie było adresu nadawcy ani jego własnego adresu. Jeszcze bardziej tajemniczy był fakt, że nie było tam również śladu znaczka pocztowego, co mogło oznaczać tylko to, że ktoś doręczył ją osobiście. Na odwrocie Lake odkrył dziwną pieczęć, odciśniętą w pomarańczowym wosku, który pachniał miodem. Pieczęć przypominała maskę o kształcie sowiej głowy, kiedy jednak ją odwrócił, dostrzegł, że wygląda jak ludzka twarz. Zawiły wzór przypominał Lake’owi jeden z podpisów Trilliana Wielkiego Bankiera na monetach.

– Czy pan może wie, jak ten list został doręczony? – Lake już wypowiadał to zdanie, ale kiedy odwrócił się w stronę biurka, okazało się, że urzędnik znikł, pozostawiając po sobie tylko ciszę i cień wielkiej sali, stęchłe powietrze filtrujące kurz sprzed setek lat przez miedziany połysk, otwarte drzwi jak prostokąt złotego światła.

Z leżącej na stole gazety łypały na niego litery „Voss Bender”, wydrukowane cynobrową farbą jak jakiś piekielny, powracający żart.

 

 

Zakochany Dradin

I

 

Dradin, zakochany, tkwi pod oknem swojej ukochanej i gapi się w górę, a tłum przelewa się dookoła niego i otacza go; ludzie wpadają na niego i potrącają go, a on stoi tam, nieświadom obecności tysięcznego tłumu w poszarpanych ubraniach i o zaróżowionych policzkach. Dradin patrzy na nią: spisuje tekst dyktowany przez maszynę, nieprzenikniony blok szarości, z którego wyrasta para słuchawek na jej delikatnej głowie o kształcie jajka. Dradin stoi tam ogłupiały i coraz głupszy, zatopiony w anielskim błękicie jej oczu i kaskadach długich, błyszczących włosów spadających jej na ramiona, jej bladej twarzy, która przez szybę wygląda smutno, ledwo widoczna z powodu odbijającego się w oknie szarego nieba. Znajduje się trzy piętra powyżej niego, zamknięta w cegle i zaprawie, nieomal jak pomnik; jej miejsce jest tuż nad szyldem „Hoegbotton i Synowie, Dystrybutorzy”. Hoegbotton i Synowie: największy importer i eksporter w Ambergris, mieście bezprawia, jednym z najstarszych miast na świecie, którego nazwę utworzono od ambry, najcenniejszej i najbardziej tajemniczej wydzieliny wieloryba. Hoegbotton i Synowie: niezliczone skrzynie narzędzi deprawacji, przesyłanych dla rozrywki dekadentów z daleka, z odległej Surfazji i piekielnego Okcydentu, miejsc, gdzie wszystko nasiąka wodą, dojrzewa i rozpada się w mgnieniu oka. A jednak, rozmyśla Dradin, ona wygląda, jakby była pogodną osobą, bynajmniej nie typem wolącym pozostawać w domu, ale czującym się za granicą niepewnie, chyba że opierając się na ramieniu ukochanego. Czy ma kochanka? Męża? Czy jej rodzice jeszcze żyją? Czy lubi operę, czy może sprośne przedstawienia teatralne wystawiane w pobliżu doków, gdzie słychać trzeszczenie spracowanych stawów robotników, ładujących skrzynie firmy Hoegbotton i Synowie na barki, które potem ruszają z biegiem rzeki Moth, toczącej sennie pełne szlamu wody, by wpaść w zburzone morskie fale? Jeśli lubi teatr, to mnie na nią stać, myśli Dradin, gapiąc się na kobietę. Długie włosy opadają mu na twarz, ale jest tak oszołomiony, że nawet tego nie zauważa. Do rzeki jest daleko i Dradin prawie więdnie w upale, ale nie czuje potu spływającego mu po karku.

Dradin, odziany w czarny strój z zakurzonym białym kołnierzykiem i zakurzone czarne buty, tworząc wokół siebie aurę bezrobotnego misjonarza (którym rzeczywiście był), wcale nie zamierzał patrzeć na kobietę. Nawet nie zamierzał spoglądać w górę. Spoglądał w dół, by pozbierać monety, które wypadły mu przez dziurę w powycieranych spodniach; siedzenie podarł, jadąc podskakującą dorożką z doków Ambergris, ciągniętą przez konia, który już dawno powinien trafić do fabryki kleju, być może zabranego do rzeźni tego samego dnia – dnia poprzedzającego Festiwal Słodkowodnych Kałamarnic, jak poinformował Dradina gorliwie woźnica w nadziei, że ten będzie chciał jeszcze skorzystać z jego usług. Dradin był jednak w stanie utrzymać się na siedzeniu tylko podczas jazdy do pensjonatu; potem rzucił bagaż w pokoju, wrócił do dzielnicy handlowej – by złapać trochę lokalnego kolorytu, coś przekąsić – i tam rozstał się z woźnicą. Przesiąkł smrodem sparszywiałej kobyły, ale cóż, trudno, to tylko zwierzę, nie mógł sobie pozwolić na konie mechaniczne, dymiący i ociekający olejem pojazd silnikowy. Nie teraz, gdy kończyły mu się pieniądze i rozpaczliwie szukał pracy: po to przecież przyjechał do Ambergris. Jego były nauczyciel w Akademii Religijnej Morrow – niejaki Cadimon Signal – nauczał w dzielnicy religijnej Ambergris, a przy tylu świętach pewnie znajdzie się jakaś praca?

Kiedy jednak zbierał monety, poderwał się na równe nogi zbyt gwałtownie, a przebiegająca obok banda rozwydrzonych łobuziaków zakręciła nim i potrząsnęła. Spojrzał na szare, ciężkie od deszczu niebo i odwrócił się w stronę okna, w które teraz patrzył z takim zaangażowaniem.

Kobieta miała długie, delikatne palce, którymi wystukiwała coś zgodnie z własnym, dziwnym rytmem; równie dobrze mogła grać piątą symfonię Vossa Bendera, nurkując w smutnych niskich tonach i wznosząc się na imponujące wyżyny, którymi zawładnął Bender. Gdy przez sekundę Dradinowi ukazało się poprzez szkło jej oblicze – chyba pochyliła się trochę do przodu, by przesunąć taśmę – dostrzegł, że jej rysy, podobnie jak dłonie, są powściągliwe, o pięknych liniach, wyrafinowane. Nie było w niej nic, co przypominałoby mu o okrutnym świecie, jaki go otaczał, ani o wielkich, niepoznanych dżunglach południa, z których właśnie wrócił, gdzie czarna pantera i jeszcze czarniejsza mamba czaiły się w mroku, gdzie trawiła go gorączka i gdzie doświadczył takich wątpliwości z powodu braku chętnych do przejścia na jego religię, że wrócił do cywilizacji, w której panowały prawa i rządy i w której – o, słodka radości! – istniały takie kobiety jak to stworzenie w oknie. Patrząc na nią, czując, jak burzy mu się krew, Dradin zastanawiał się, czy ona przypadkiem mu się nie śni, niczym otoczona aureolą rozpalona wizja zbawienia, która zaraz rozwieje się jak ułuda, a jego znów ogarnie gorączka, w dżungli i w ciemności.

To jednak nie był sen i nagle Dradin ocknął się z zadumy, uświadamiając sobie, że ona może go zobaczyć, bo jest tak wrażliwa, albo że jakiś przechodzień odgadnie jego zamiary i ostrzeże ją. Otaczał go prawdziwy świat, od smrodu rozkładających się w rynsztokach warzyw po słodki odór częściowo obgryzionych świńskich golonek w śmietnikach; stuk-puk-stuk końskich kopyt i terkot klaksonów pojazdów silnikowych; szemrzący szept grzybian, obudzonych z dziennego snu i nagle, z ukrycia, odgłosy barokowej, melodyjnej muzyki, odtwarzanej z trzaskami, jakby z fonografu. Ludzie wpadali na niego, nie zostawiając mu miejsca na zrobienie kroku: kupcy, żonglerzy, sprzedawcy noży, uliczne golibrody, turyści, prostytutki i marynarze, którzy zeszli ze statków, a nawet bladolicy młody siłacz, posyłający mu gangrenowaty uśmiech.

Dradin pojął, że musi coś zrobić, a przecież był zbyt nieśmiały, żeby do niej podejść, żeby otworzyć na oścież drzwi firmy Hoegbotton i Synowie, pobiec trzy piętra w górę i niezapowiedziany (a pewnie i niepożądany) stanąć przed nią, zakurzony i brudny, z wczorajszym zarostem na twarzy. Od razu było widać, że przybywa z Wielkiego Krańca Świata, bo nadal cuchnął zgnilizną i wydzielinami dżungli. Nie, nie, nie. Nie może jej się pokazać w tym stanie.

Co miał jednak zrobić? Myśli Dradina padały jedna za drugą jak wybici z rytmu klauni, a on był bliski paniki, bliski załamania rąk, którego nie znosiła jego matka, bo sugerowało, że bycie misjonarzem nie jest niczym szczególnym: nadeszła ta myśl i sprawiła, że zaniemówił, zachwycony własnym geniuszem.

Oczywiście, świecidełko. Prezent. Drobiazg, za który zapłaci, by okazać swą miłość. Dradin uniósł wzrok i rozejrzał się po ulicy, zastanawiając się, gdzie mógłby kupić skarb, który by ją wzruszył, zaintrygował, a wreszcie – zatrzymał. Szydełkowe Cuda Madame Lowery? Centrum Handlowe dla Dam? Biżuteria Jessible’a? Nie, nie, nie. Jeśli była kobietą nowoczesną, której nie dało się zatrzymać i która nie była ciągle w ciąży, ale obracała się w kręgach artystów i pisarzy, aktorów i śpiewaków, taki prezent byłby dla niej obelgą. Za jakiegoż niewrażliwego człowieka by go uważała – jakimże niewrażliwym człowiekiem by się okazał. Czy te wszystkie miesiące spędzone w dżungli pozbawiły go zdrowego rozsądku, warstwa po warstwie, aż stał się nagi jak orangutan? Nie, to nie wystarczy. Nie mógł kupić ubrań, czekoladek, czy nawet kwiatów, bo te prezenty były tak proste, tak mało subtelne, tak prostackie, tak zdradzające u niego brak wyobraźni. Poza tym, te prezenty...

...jego spojrzenie powędrowało dalej, zatrzymując się na zrujnowanym akwedukcie, który dzielił ulicę na dwie części jak gigantyczny, skamieniały kręgosłup długiego, smukłego rekina, który utkwił na dalekim przeciwległym brzegu, i nowoczesnym szyldzie z podwójnymi zakrętasami i odważnym liternictwem, które reklamowało Księgarnię Borges, i tutaj, na bulwarze Albumuth, najbrudniejszym, a zarazem najbardziej wyrafinowanym i najbogatszym ciągu komunikacyjnym Ambergris, Dradin uświadomił sobie, że oto znalazł dar doskonały. Nie ma nic lepszego, bardziej tajemniczego od książki, i nie ma niczego, co mogłoby lepiej przywiązać ją do niego.

Brudny od kurzu i samotny w miejskim wirze podglądacz, zagubiony pod spódnicą miasta, ruszył na drugą stronę, przedzierając się wśród ulicznych grajków i stręczycieli, szulerów i sprzedawców słodyczy w stronę akweduktu, by stawić czoła grymasowi dwóch kamiennych lwów na zwieńczeniu, wkraczając do Księgarni Borges. Miała piękne zabytkowe okna ze złoconymi literami, które głosiły:

 

PREZENTY NA KAŻDĄ OKAZJĘ:

*HISTORIA RZEKI MOTH*

*SZULERSKIE PRAKTYKI NA KRAŃCU ŚWIATA*

*DZIELNICA RELIGIJNA – ZA 15 SA DZIENNIE*

*NIELEGALNY POŁÓW KAŁAMARNIC*

*ZEPSUCIE W DZIELNICY HANDLOWEJ*

*ARCHITEKTURA BULWARU ALBUMUTH*

A TAKŻE Seria przewodników i map firmy Hoegbotton, mapy festiwalowe, azyle, zagrożenia i przepaski na oczy.

Za szybą piętrzyły się, jedna na drugiej, książki wymienione w srebrzystej reklamie, a za nimi przemieszczali się wolno bibliofile, napawając się autentycznym towarem. Dradin zapomniał o oddychaniu, nie tylko dlatego, że w tym miejscu mógł nabyć prezent dla najcudowniejszej, najukochańszej kobiety w oknie, ale dlatego, że przebywał z dala od cywilizacji przez ponad rok, a teraz, gdy wrócił, jej zdobycze działały na niego kojąco. Jego ojciec, udręczona dusza, nadal dużo czytał pomiędzy jednym pijackim ciągiem a drugim mimo piętna, jakie pozostawiały na nim mijające lata, i Dradin pamiętał, jak staruszek wielokrotnie wydmuchiwał swój wyjątkowo czerwony nos – nos wręcz monstrualny – niemający odpowiednika w historii rodziny – czytał i szlochał nad dokonywanymi z zimną krwią wyczynami dwóch debiutantek o imionach Juliette i Justine, których droga życiowa wiła się od biedy do prostytucji, przez dżungle i z powrotem, płacząc z radości, gdy znów zdobyły bogactwo i udały się w fascynującą podróż rzeką Moth, tam i z powrotem, wzdłuż i wszerz, aż w końcu nieskazitelna Justine zeszła z tego świata z powodu nadmiaru tragicznych przyjemności, które ją wyczerpały.

Dradin aż spuchł z dumy na myśl, że kobieta w oknie jest piękniejsza od Juliette czy Justine, o wiele piękniejsza, a poza tym o wiele bardziej niezłomna. (A mimo to, przyznał, w jej delikatnych rysach, w bladości ust można dopatrzyć się niezłomnych cech charakteru).

Tak rozmyślając, Dradin pchnął szklane drzwi. Lakierowana rama z dębu zaskrzypiała, a dzwonek zadzwonił: raz, drugi, trzeci. Po trzecim dzwonku pojawił się sprzedawca, odziany cały w ciemną zieleń, z mankietami zdobionymi złotym szamerunkiem, przemieszczając się bezszelestnie po grubym dywanie, skłonił się i zapytał:

– Czym mogę służyć?

Dradin wyjaśnił, że szuka prezentu dla kobiety.

– Nie znam jej – rzekł – ale chciałbym poznać.

Sprzedawca, smukły chłopiec o włosach barwy brudnego brązu i twarzy o rysach subtelnych jak zapiekanka z baraniny, zamrugał z namysłem, uśmiechnął się i oznajmił:

– Rozumiem. Chyba wiem, czego pan szuka. Dostaliśmy tę książkę dopiero dwa tygodnie temu od Ministerstwa Kaprysu – okcydentalnego wydawcy. Proszę za mną.

Poprowadził Dradina między potężnymi półkami tekstów historycznych, które studiowali przypominający suszone śliwki mężczyźni odziani w pomarańczowe pantalony – na pewno bufony z uniwersytetu, ćwiczące przed jakimś wydarzeniem związanym z barokową muzyką Vossa Bendera – i wielkimi półkami zapełnionymi fikcją i sielankami, którymi nie zajmował się nikt poza wdową w czerni i dwunastolatkiem w grubych okularach, potem wzdłuż nużących kolumn książek filozoficznych, na których osiadał jeszcze grubszy kurz, aż dotarli do kącika ukrytego obok Pogrzebów, oznaczonego jako Obiekty pożądania.

Sprzedawca wyciągnął elegancką książeczkę w formacie osiem na jedenaście, oprawioną w miękki aksamit ze złoceniami.

– Jej tytuł brzmi Odbicie światła w więzieniu, a zawiera ona zbiorową mądrość ostatniego z truffidiańskich mnichów, więzionych w mrocznych wieżach Kalifa. Z takiej wieży uwolnił go śmiały awanturnik, który...

– Który nie był synem Hoegbottona, a przynajmniej taką mam nadzieję – rzekł Dradin, gdyż wszyscy wiedzieli, że specjalnością firmy Hoegbotton i Synowie są wszelkie rodzaje tanich chwytów i parodii, a nie podobało mu się, że może podarować swojej ukochanej coś, co sama mogła rozpakowywać i katalogować.

– Hoegbotton i Synowie? Skąd, proszę pana. Żaden tam syn Hoegbottona. Nie prowadzimy interesów z firmą Hoegbotton i Synowie, mamy tylko umowę na sprzedaż ich przewodników, gdyż ich praktyki są... jak to ująć?... wątpliwe. Nie, nie handlujemy z Hoegbottonem ani jego synami. Ale o czym ja to mówiłem? O truffidianach.

– Są ekspertami w sztuce katalogowania, prawdziwymi pasjonatami, z istotnym rozróżnieniem: kiedy mówię, że to namiętność, to mam na myśli najbardziej ogólne znaczenie, znaczenie, które nie dopuszcza intymności z gatunku takich, jakie mogłyby damie, którą pragnie pan poznać lepiej, wydać się zbyt wulgarne. Przemawia ona do aspektów niematerialnych i jest nacechowana wysokiej klasy dowcipem, którego nie byłbym w stanie wyrazić. Nie jest obraźliwa: raczej przyda ofiarodawcy aury tajemniczości, która może okazać się nieustannie kusząca.

Sprzedawca podsunął książkę, by Dradin mógł się jej bliżej przyjrzeć, ale on tylko lekko dotknął zgrabnej okładki dłonią i rzekł, że przyszło mu do głowy coś wspaniałego: mógłby spoglądać na te stronice w tym samym czasie co jego ukochana. Ta myśl sprawiła, że dłonie zadrżały mu tak, jak to się nigdy nie zdarzyło od chwili, gdy jego ciało opanowała gorączka, a on bał się, że umrze. Wyobraził sobie, jak kładzie dłoń na jej dłoni i razem przewracają kartki, jej oczy pieszczą ten sam rozdział i akapit, ten sam wiersz i słowo; mogliby poznawać namiętność razem, lecz osobno.

– Doskonale, doskonale – rzekł. Zawahał się przez sekundę, gdyż był raczej bez pieniędzy niż w ich posiadaniu, po czym dodał: – Ale potrzebowałbym dwóch egzemplarzy. – Brwi sprzedawcy powędrowały w górę jak zdumione sylwetki mew, które nagle odkryły, że ryba, na którą już miały zapolować, okazała się sidłami, a Dradin wyjąkał: – I… i… mapy. Mapy miasta. Na Festiwal.

– Oczywiście – odparł sprzedawca, jakby już miał powiedzieć: I wszędzie neofici, nie?

Dradin z kwaśną miną odparł:

– Proszę zapakować tę, a drugą wezmę niezapakowaną, razem z mapą – po czym stał sztywno, napawając się własną ważnością, a sprzedawca guzdrał się i rzucał dygresjami. Dradin wiedział, co tamten sobie myśli: kapłan łajdak, bezbożny, niezwiązany przymierzem zawartym z Bogiem. Być może sprzedawca miał rację, ale czyż prawo kanoniczne obejmowało wszystkie nieprzewidziane sytuacje, jakie czyhały na pozostawionych samym sobie, sytuacje będące mieszaniną piękna i niesamowitości, jakich nie brakowało w dżungli? Jakże można było pojąć i objaśnić niezwykły wdzięk Ludu Łupiny, który żył w jaskiniach wyrzeźbionych przez wodospad, a wywłaszczony przez Dradina i wysłany do fortu misjonarzy narzekał na ciszę, milczenie Boga; narzekał, że Bóg przestał do niego mówić, bo czymże był odgłos wody rozbijającej się o skałę, jak nie głosem Boga? Odesłał ich z powrotem nad wodospad, bo nie mógł znieść widoku ich przerażonych twarzy, dezorientacji wykwitającej na ich obliczach jak śmiertelny i umierający kwiat.

Po raz pierwszy znalazł sobie kochankę w dżungli: spoconą kapłankę, której pocałunki dusiły go i tłamsiły, choć sprowadziły go z powrotem do świata żywych. Czy to ona skaziła jego misję? Nie, bo bardzo starał się znaleźć nowych wyznawców, choć nie było wielu chętnych do nawracania. Walczył dalej, nawet w obliczu dzikich bestii, dzikich roślin i samych dzikusów. Być może próbował za długo, w obliczu zbyt wielu przeszkód, tak uporczywie, że można to było odczytać w widoku jego włosów: mocną czerń upstrzyły pasma bieli, czy raczej przy pewnym rodzaju oświetlenia mocna biel przebijała się przez czerń, a każde pasmo można było przypisać tropikalnej gorączce (było mu tak zimno, że aż parzyło, a skórę miał lodowatą), każde pasmo czerni było zaś świadectwem, że przeżył.

Sprzedawca wreszcie zawiązał jasnozieloną wstążkę wokół czerwonej paczuszki: trochę jarmarcznej, ale do wytrzymania. Dradin położył odpowiednią monetę na marmurowej ladzie, wepchnął mapę i drugi, nieopakowany egzemplarz do kieszeni, posłał sprzedawcy krzywe spojrzenie i ruszył w stronę drzwi.

W szarej poświacie ulicy Dradina otoczył upał i szum. Już myślał, że się zgubił, jak w dżungli, z której właśnie uciekł; zgubił tak, że już nigdy nie znajdzie swojej damy. Zaczął oddychać nieregularnie i przyłożył dłoń do skroni, czując się słabo, lecz beztrosko.

Zbierając wszystkie siły, zanurzył się w morzu spoconych ciał, spoconych ubrań, spoconych kamieni bruku. Minął bliźniacze lwy, które wystawiały w jego stronę tyłki, jakby wiedziały doskonale, co zamierza zrobić, i ruszył w stronę arkad, przechodząc obok awangardy sprzedawców mango, przy których maszerowała armia podstarzałych wdów o pełnych brzuchach, odzianych w fartuchy z głębokimi kieszeniami, zdeterminowanych, by wykupić każdy owoc i każdą jarzynę do ostatniej sztuki; małych szczeniąt bawiących się u jego stóp, aż, Boże dopomóż, popchnięto go bezładnie na stertę czegoś, a następnie, potykając się i zarabiając siniaka, przedostał się na chodnik po przeciwnej stronie, gdzie mógł znów spojrzeć na swoją ukochaną. Czy jakakolwiek podróż mogła być bardziej niebezpieczna niż pokonanie bulwaru Albumuth w środku dnia – może pokonanie rzeki Moth podczas powodzi?

Niezrażony Dradin poderwał się na równe nogi, chroniąc książki, po jednej pod każdą pachą, i uśmiechnął się do siebie.

Kobieta nadal tkwiła na swoim miejscu na trzecim piętrze; Dradin widział ją, gdyż stał dokładnie w tym samym miejscu co poprzednio, nad tym samym pęknięciem chodnika, i była tam, jak i przedtem, widoczna jako gra cieni na szybie. Jej sztywna postawa sprawiała, że wiele pytań cisnęło mu się na usta. Czy nie miała przerwy na lunch? Czy uczynili z jej przywary cnotę i praktycznie ją uwięzili, przykuwając zgodnie z jakimś nieludzkim harmonogramem? Co powiedział ten sprzedawca? Że praktyki Hoegbottona są wątpliwe? Dradin chciał wkroczyć do budynku i porozmawiać z jej przełożonym, być jej rycerzem, ale miał bardziej praktyczny dylemat: nie chciał się ujawniać, więc musiał znaleźć posłańca, który dostarczy prezent.

Rozejrzał się po otaczającym go tłumie i przestał widzieć wyraźnie: świat sprowadził się do pola maszerujących ubrań. Spinki do mankietów i wystrzępione spodnie, bluzy tańczące wraz ze spodniami, wysokie bawełniane czapki i buty z luźnymi sznurowadłami. Jak ich odróżnić? Do kogo podejść?

Ktoś postukał go w ramię i powiedział:

– Chce pan ją kupić?

Kupić? Dradin opuścił wzrok i zobaczył, że stoi przy nim dziwaczny mężczyzna. Osobliwy ten egzemplarz wyglądał – trzeba to powiedzieć – jakby składał się z jednego mięśnia; przysadzisty człowieczek o nisko osadzonym środku ciężkości, a mimo to wyglądający na beztroskiego: krótko mówiąc, karzełek. Jak można było go nie dostrzec? Miał na sobie marynarkę i kamizelkę tak czerwoną, jakby zrobiono ją z tuszy świeżo ubitego zwierzęcia, oraz plisowane spodnie, ciemne jak skrzepła krew, i buty ze stalowymi noskami. Brzegi jego ust wykrzywiał uśmiech tak trwały i sztywny, że przyglądając się po raz drugi Dradin zastanawiał się, czy to nie grymas. Karzełek był łysy jak melon i wytatuowany od stóp do głów.

Tatuaż – który na pierwszy rzut oka wyglądał jak znamię albo grzybicza narośl – sprawił, że Dradin zaniemówił i karzełek musiał po drugi zwrócić się do niego:

– Dobrze się pan czuje, proszę pana?

Dradin po prostu gapił się z otwartymi ustami, jak młoda kawka, która ma jeszcze puch zamiast piór. Tatuaż na karzełku, rozpoczynający się na czubku głowy i rozciągający w dół, był bowiem dokładną i szczegółową mapą rzeki Moth, z czarnymi nazwami miast wykłutymi na czerwonych kropkach, które oznaczały miejsca. Sama rzeka była niebieskozielona, w niektórych miejscach węższa, a w niektórych szersza; opadała nad lewą powiekę karzełka, okrążała czarne jak noc oko, a potem wiła się wśród napiętych linii nosa i ust, zakrzywiając się nad obfitym podbródkiem, by zniknąć pod kamizelką karzełka, w gęstwinie włosów na jego piersi, jak egzotyczny wąż. Od rzeki Moth ciągnęły się leżące za nią krainy. Miasta północy, gdzie Dradin spędził młodość: Belezar, Stockton i Morrow (tam ostatnio mieszkał jego ojciec) – tłoczyły się nad brwiami, a na karku, prawie na plecach, gdybyśmy mieli wyrażać się dokładnie, znajdowały się dżungle, miejsce pobytu Dradina w ciągu ostatniego roku: potężna ściana zieleni naszkicowana z jubilerską precyzją, gdzie jedynym śladem cywilizacji było kilka smug czerwieni, oznaczających kościelne enklawy. Dradin potrafił wyznaczyć linię będącą trasą jego własnych posępnych wędrówek. Uśmiechnął się i powstrzymał przed dotknięciem głowy karzełka, gdyż przyszło mu na myśl, że ciało tamtego stanowi oś czasu. Czyż nie ukazywało miejsca urodzenia Dradina i wczesnych lat spędzonych na północy, jak również powolnej wędrówki na południe, dżungli i wreszcie, jeszcze bardziej na południe, Ambergris? Czyż nie mógłby – gdyby tylko zdołał zobaczyć cały tatuaż – prześledzić swej dalszej podróży na południe, nad morza, do których wpadała Moth? Czyż nie mógłby w pewien sposób poznać swej przyszłości? Zaśmiałby się, ale z jakiegoś powodu wydało mu się to niestosowne.

– Niewiarygodne – rzekł.

– Niewiarygodne – powtórzył karzełek i uśmiechnął się, ukazując wielkie, pożółkłe zęby rozrzucone pośród pustych miejsc po siekaczach i trzonowcach. – Mój ojciec, Alberich, zrobił to, kiedy przestałem rosnąć. Miałem występować w przedstawieniu – był sternikiem na statku dla turystów – więc chciał pokazywać na mnie jak na mapie pokonywaną trasę. Bolało, jakby tysiąc diabłów wbijało mi haki w skórę, lecz istotnie, teraz wygląda to niewiarygodnie. Chce pan ją kupić? Nazywam się Dvorak Nibelung. – Przekazawszy tę solidną dawkę informacji, karzełek wyciągnął krótką, poskręcaną dłoń, która w dotyku była zimna i bardzo szorstka.

– Nazywam się Dradin.

– Dradin – rzekł Dvorak – Dradin. A więc ponawiam pytanie, chce pan ją kupić?

– Kogo kupić?

– Tę kobietę w oknie.

Dradin zmarszczył czoło.

– Nie, oczywiście, że nie chcę jej kupić.

Dvorak uniósł wzrok i spojrzał w czarne, wodniste oczy. Dradin poczuł od karzełka silny piżmowy zapach rzecznej wody i szlamu, pomieszany z ostrym odorem uzależniającego orzecha ghitl.

– Czy muszę panu mówić – odezwał się Dvorak – że ona jest jedynie obrazem w oknie? Nie jest dla pana niczym bardziej realnym. Widząc ją, zakochuje się pan w niej. Jeśli jednak pan zechce, mogę znaleźć kobietę, która wygląda tak samo jak ona. I zrobi wszystko za pieniądze. Chce pan taką kobietę?

– Nie – odparł Dradin i obróciłby się, gdyby tylko w tłumie było dość miejsca, by nie wyglądało to nieuprzejmie. Poczuł na ramieniu dłoń Dvoraka.

– Jeśli nie chce pan jej kupić, to co chce pan z nią zrobić? – Brak zrozumienia nadawał głosowi Dvoraka nieokreśloną barwę.

– Chciałbym... chciałbym zabiegać o jej względy. Chcę dać jej tę książkę. – A potem, tylko po to, żeby się go pozbyć, Dradin rzekł: – Czy mógłby pan zanieść jej tę książkę i powiedzieć, że to od wielbiciela, który pragnie, żeby ją przeczytała?

Ku zdziwieniu Dradina Dvorak zaczął posapywać, cicho, a potem coraz głośniej, aż rzeka Moth zmieniła bieg wśród zakrętasów jego twarzy, a coś przymocowanego pod marynarką zaczęło postukiwać w rytm setek śmiertelnych dreszczy.

Dradin poczuł, że twarz mu płonie.

– Chyba poszukam kogoś innego.

Wyjął z kieszeni dwie błyszczące złote monety z twarzą Trilliana Wielkiego Bankiera i już chciał obrócić się ostro na pięcie.

Dvorak otrzeźwiał i szarpnął go za ramię po raz trzeci.

– Nie, nie, proszę pana. Proszę mi wybaczyć, jeśli pana obraziłem albo zdenerwowałem. – Sięgnął i wyszarpnął zapakowaną jak prezent książkę, tkwiącą pod pachą Dradina. – Zaniosę książkę tej kobiecie w oknie. To żaden problem, widzi pan, sam robię interesy z firmą Hoegbotton i Synowie – po czym odsunął połę marynarki, ukazując pięć rzędów sztućców: ząbkowane, dwusieczne, wykonane z kości wieloryba i stali, okładane rzeźbionym drewnem i grubą skórą. – Widzi pan – powtórzył – handluję nożami przy wejściu do ich biura. Znam ten budynek – wskazał na solidną budowlę z cegły. – Mogę?

Dradin, boleśnie świadom klaustrofobicznej bliskości karzełka, jego smrodu, chciał odmówić, odwrócić się i powiedzieć nie tylko „nie”, ale też: „Jak śmiesz dotykać człowieka Boga?”, tylko co wtedy? Musiał zawierać jakieś znajomości z tymi ludźmi, ściągnąć z zakurzonego chodnika jakiegoś zbira, przecież nie mógł tego zrobić sam. Uświadomił to sobie, zbliżając się do budynku firmy Hoegbotton i Synowie i czując, jak drżą mu kolana, jak słowa grzechoczą mu w ustach, wychodząc z nich jako niewyraźne, oddzielone od siebie sylaby.

Strząsnął z książki rękę Dvoraka.

– Tak, tak, może pan jej to dać. – Włożył mu książkę do ręki. – Ale proszę się pośpieszyć. – Poczuł ulgę, jakby ktoś zdjął mu ciężar z ramion. Wsunął monety do kieszeni Dvoraka. – No, dalej – machnął ręką.

– Dziękuję panu – odparł Dvorak – ale czy nie powinien pan spotkać się ze mną jeszcze raz, jutro o tej samej porze, żebym przekazał panu jej opinię? Może będzie pan chciał podarować jej kolejny prezent, jak pan sądzi?

– Może powinienem poczekać i zobaczyć się z nią teraz?

Dvorak potrząsnął głową.

– Nie. Nie byłoby w tym romantyzmu ani tajemnicy. Proszę mi zaufać: lepiej będzie, jak rozpłynie się pan w tłumie. Naprawdę tak będzie lepiej. Wtedy ona będzie się zastanawiać, jak pan wygląda, jak się pan nosi, a jedyną wskazówką będzie ten prezent zagadka. Rozumie pan?

– Nie, nie rozumiem. Nic z tego nie rozumiem. Muszę być pewien. Muszę jej pozwolić...

– Ma pan rację – nic pan nie rozumie. Pan w końcu jest kapłanem czy nie?

– Tak, ale...

– Nie sądzi pan, że lepiej powiedzieć jej o tym dopiero w stosownym momencie? Nie sądzi pan, że może być zdumiona, iż jej zalotnikiem jest kapłan? Nosi pan strój misjonarza, ale ona nie jest zwykłą wyznawczynią.

I teraz Dradin zrozumiał. I zastanawiał się, czemu wcześniej tego nie dostrzegał. Musi ją ostrożnie wprowadzić w zawiłości swego zawodu. Nie może jej już na wstępie odstraszyć.

– Ma pan rację – odparł. – Oczywiście, ma pan rację.

Dvorak poklepał go po ramieniu.

– Proszę mi zaufać.

– A zatem do jutra.

– Do jutra, i proszę przynieść jakieś pieniądze, nie potrafię żyć tylko dobrą wolą.

– Oczywiście – przytaknął Dradin.

Dvorak skłonił się, odwrócił i podszedł do drzwi biura firmy Hoegbotton i Synowie, po czym – szybko, sprawnie i wdzięcznie – zniknął w środku.

Dradin spojrzał na swoją ukochaną, zastanawiając się, czy jednak nie popełnił błędu. Jej usta wzywały go i miał wrażenie, że całe niebo zebrało się w jej oczach, ale postąpił zgodnie z radą karzełka i z lekkim sercem wkroczył w tłum.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...