"Cena wolności" - opowiadanie wyróżnione w konkursie Wojna

Autor: Maciej Witkowiak Redaktor: Elanor

Dodane: 09-05-2008 21:11 ()


Cena wolności

 

Obrazy z przeszłości, widzę je ciągle, to jedyne co mi zostało.

Piłeczka tocząca się pod nogę stołu. Roześmiany chłopiec, łapiący ją małymi, niecierpliwymi rączkami. Czysty śmiech dziecka przetykany ciepłym głosem krzątającej się wśród garnków kobiety. Starszy chłopak, siedzący nieopodal, dłubiący zapamiętale w kawałku drewna figurkę konika. Jeden rzut oka na dzieło pozwala stwierdzić, że ma talent. Niedługo, na wiosnę przyszłego roku przejdzie obrzędy czyniące z niego mężczyznę.

Wiem to, gdyż jestem ojcem tego chłopca. Kobieta, której lekko posiwiałe, miodowe włosy falują od wpadającego przez otwarte okno wiatru, jest moją żoną. Igrający z piłeczką brzdąc przyszedł na świat ledwie kilka wiosen temu, mimo, że skronie przyprószała mi już spora siwizna.

Moja rodzina.

Siadamy do obiadu, a ja czekam na jej uśmiech, ponad głowami dzieci, troskami dnia, lękiem o przyszłość. I otrzymuję go w obfitości, płynie ku mnie nasycony łagodnością i niewinnością w sposób, w jakim kobiety rozpalają bądź gaszą pożary w sercach mężczyzn. Ogarnął mnie kiedyś - zwycięzcę wracającego z wielkiej wojny z Purpurowym Cesarstwem i strawił doszczętnie, pozwalając narodzić się na nowo, w kogoś kim jestem przy tamtym stole, w tamtej chwili.

Choć popas w zagrodzie zatrwożonego gospodarza miał trwać jedną chwilę, potrwał całe życie, to prawdziwe życie, sprzed koszmaru jaki jest teraz moją codziennością. Ale wciąż czuję to ukłucie ognia, które zapłonęło w mym sercu na widok dziewczyny, śmiało niosącej wodę zmęczonemu oddziałowi wojowników. Zapatrzyłem się w blask bijący z błękitnych oczu, gdy podeszła do mnie z dzbanem, a ja, nieporadnie próbując podziękować za wyświadczoną grzeczność, lekko musnąłem jej dłoń. Tamtego wieczoru zostałem uwięziony w słodkiej niewoli, daleko od domu, wśród spalonej wojną ziemi. Spłonąłem i odrodziłem się na nowo. Musiałem z nią być, mimo niechęci jej rodziców, obawiających się obcego wojaka nie wiadomo z skąd, w dodatku sieroty bez majątku. Córka była jedynym skarbem jaki posiadali. Jednak zaślubiny odbyły się szybko, bowiem niosła mnie nieokiełznana fala szczęścia, która najpierw pozwoliła mi uniknąć śmierci, a potem nie pozwoliła uniknąć życia. Fala porwała i mą ukochaną. Długie, kosztowne obyczaje weselne odeszły wraz z wojną i chyba tylko za tym nie płakano, w morzu wylanych łez, za przedwojenną rzeczywistością. Jakże wtedy buzowało w nas życie. Najstarszy syn urodził się następnego roku po zaślubinach. Zaczęliśmy żyć skromnie, ale szczęśliwie.

Królestwo po zniszczeniach żądało ciężkiej pracy swych obrońców, ale już w innym charakterze. Za zasługi bitewne dostałem kawał dobrej choć dzikiej ziemi, wzniosłem na niej dom, karczowałem krzaki, lasy, wywoziłem kamienie, kopałem kanały, uprawiałem rolę. Lata mijały. Wydawało się, że syty dożyję swych dni u boku kochającej kobiety. Ziemia poczęła rodzić szczodrze, sowicie odpłacając za ciężką pracę. Wszedłem w spółkę budowy młyna, pieniędzy przestawało brakować. Niedługo miało być lepiej.

Dziś to tylko obrazy, umarłe tak jak wszystko, co kochałem.

Ja ocalałem.

 

***

- Nigdy nie byłeś życiowy - mówi drżącym głosem mój przyjaciel, druh, towarzysz. – Zawsze miałeś głowę w chmurach - urywa, a ja w odpowiedzi próbuję coś wydobyć ze skołowaciałego gardła, skutkiem czego wychodzi tylko charczenie. Prawda staje się boleśnie jasna. Gdy podawał wino odwrócił wzrok. Bał się. Dziś każdy się czegoś boi. Ufałem biorąc łyk, mając przed oczyma wspólnie spędzone dni pokoju, rozmowy naszych żon na targu, zabawy naszych dzieci. Nie tylko to. Ileż to razy pomógł mi w tych trudnych czasach. Był mi więcej niż przyjacielem. Zaczynam zdawać sobie sprawę, że jednak umrze, jako mój wróg.

Leżę na łóżku, na które się osunąłem, bezwładny, ale świadomy. Trucizna nie zadziałała? Była za słaba czy okazałem się za mocny? Nie, to raczej coś innego. Tamci chcą mnie żywego i takiego dostaną.

On milczy.

Słyszę skrzypienie podłogi. Chodzi wokół mnie, krąży niczym drapieżnik nad bezbronną ofiarą. Otwieram z wysiłkiem oczy. Światło nadmiernie razi, ale czuję, że stoi blisko, nie widzę go dokładnie, ale wiem, że to on i tylko on. Zdrajca. Jeszcze przed chwilą rozmawialiśmy jak wolny z wolnym – widma przeszłości, mające czelność pamiętać normalny świat.

- Twoja walka od dawna nie ma sensu- mówi z trudem, chrząka jakby coś chwyciło go za gardło. - Sam przeciw całemu Cesarstwu. Nikt już nie został. Rozumiesz? Albo uciekasz dalej na zachód, albo żyjesz tu, pod panowaniem Cesarza. Innego wyjścia nie ma. No nie patrz tak na mnie - nagle wrzeszczy, choć mój zamglony wzrok widzi tylko rozmazany kształt. – Ty już jesteś chodzącym trupem! Ile jeszcze byś tak powalczył? Miesiąc? Rok?? Tak czy siak zginiesz, zapamiętałeś się za daleko... – Z góry przygotowana przemowa odblokowuje ściśnięte gardło, wyrzuca z siebie skrzętnie dobierane bezsennymi nocami słowa- Miałeś prawo, nie przeczę, ale zrozum, ja tu zostanę. Odejdziesz z zasłużoną legendą, nikt ci jej nie odbierze. Będą o tobie śpiewać pieśni, znam już kilka, są piękne. Ja zaś muszę żyć, moje dzieci muszą żyć, niczego się o nas nie zanuci, choć codziennie toczymy boje, aby zostać, istnieć, bo tu od wieków jest nasz dom. Zrozum... – głos mu się łamie, chyba płacze, gdy to mówi. - Te pieniądze, one pozwolą im wyrosnąć na ludzi, walczyć o to, co ty, ja, o to samo, ale już inaczej, lepiej, skuteczniej. Cesarz nie jest wieczny, nie ma godnego siebie następcy, wszyscy to wiedzą. Gdy go zabraknie, rozsypie się wszystko co zbudował, i na pewno zwyciężymy. Ale ktoś tu musi zostać!! – urywa nagle i pije coś łapczywie. Wciąż chodzi wokół mnie, siada chyba tam gdzie wcześniej mnie usadził, podając truciznę. Nie wiem ile to trwa, ciszę przerywa jego przeciągły jęk. – Możesz ty, niezłomny, poświęcić się dla prawdziwej sprawy, bo ja nic nie wezmę dla siebie, przysięgam! – stołek się przewraca, on pada na kolana, dyszy mi do ucha, łapie za koszulę. – Rozumiesz? Rozumiesz do cholery??

Oczywiście, że rozumiem. Nagroda za moją głowę była warta zdrady.

 

***

 

Naszą winą była wolność. Ufni w siłę ramion i żelaza, wierząc w moc spisanych traktatów, budowaliśmy coś cudownie niemożliwego, co potrafi stworzyć tylko wolne serce. Dla Purpurowego Cesarstwa, wzniesione przez nas miasta, zrobione pieczołowicie rzeczy i śpiewane radosne pieśni, były niczym więcej jak oznaką bezczelności, nie dającego się tolerować zuchwalstwa. Cesarz ponoć kazał sobie zrobić podnóżek z wyhaftowanym napisem „wolność” w języku każdego podbitego narodu dyszącego pod jego jarzmem. Mówiono, że specjalne miejsce pod stopą zostawił dla nas.

Ale o tym dowiedzieliśmy się już po klęsce.

Dziś, gdy i nasza wolność służyła mu za podnóżek, muszę uznać, że okłamywaliśmy się, nie chcąc przyjąć prawdy, kryjącej się za leniwie płynącą rzeką, kaprysem poprzedniej wojny będącą granicą, rozdzielającą wolnych od zniewolonych. Wiatr, nie zważając na przeszkody, długo nas ostrzegał, niosąc zza rzeki swąd palonych domów i ten nie dający się zapomnieć słodkawy odór topiących się w żarze ciał. Tego nie można zbywać wzruszeniem ramion, to zawsze dotyczy. Jednak myśmy nic nie zrobili. Oficjalnie obowiązywały dobre stosunki z Cesarstwem i zapewnienia o przyjaźni. Serca w stolicy zbyt obrosłe tłuszczem pokoju, pokropionym zdradliwym atramentem układów, dały się zwieść. My, żyjąc w sąsiedztwie piekła, przyjmując nielicznych, wycieńczonych uciekinierów, zbyt dobrze wiedzieliśmy, o ich rozpaczliwej walce podjętej dla uratowania resztek wolności, którą na swe przekleństwo mieli wpisane w serca. Płacili cenę najwyższą. Wielu z nich urodziło się jako wolni obywatele naszego Królestwa, brutalnie rzuceni pod stopy Cesarza kompromisowym traktatem pokojowym.

Dopiero teraz rozumiem ten krzyk, gdy sam poczułem jak ciężko jest zapomnieć smak wolności. I wiem dziś także, że każdy wolny jest sprzymierzeńcem innego wolnego, i ma obowiązek walczyć za to na śmierć i życie, choćby miało oznaczać to stanięcie ramię w ramię wobec przytłaczającej potęgi.

Cóż mi jednak po tej wiedzy, którą mogę się dzielić jedynie ze złamanymi niewolnikami jacy tu pozostali, przeklinającymi jedynie swój los?

Czasem zastanawiam się, czy gdyby wtedy, wbrew rozkazom zaślepionych możnych skrzyknąć drużynę, wyruszyć pomóc, nie wiem, zrobić cokolwiek, nasz los byłby inny.

Lęk był jednak silniejszy, naiwnie mamiąc wiarą, że stanie z boku uchroni przed nieszczęściem. Do tego daliśmy się zwieść przekonaniu, że tam, daleko w stolicy, na starożytnym tronie, Król i jego wzniosła Rada, wiedzą, co robią.

Dzień, w którym zakurzony goniec królewski przybył z dawna wyczekiwanym wezwaniem, przywitaliśmy z ulgą. Zabrałem starszego syna i poszliśmy na główny plac osady. Zebrali się wszyscy koloniści, osadzeni na roli żołnierze. Słuchaliśmy gońca w milczeniu, fircyka, szczęśliwego, że może przewietrzyć swoje młode kości na dalekich, tajemniczych rubieżach Królestwa. Lekko i prawie kpiąco opowiedział, że Purpurowy Cesarz wypowiedział nam wojnę, a jego armia idzie na stolicę północnym szlakiem. Dzięki temu nie zostaliśmy jeszcze ogarnięci pożogą wojenną.

Patrzyliśmy po sobie, wierząc, że jesteśmy gotowi. Długo wcześniej ostrzyliśmy stare miecze, by tym rozochoceni, co wieczór omawiać w karczmie wszystkie niepokojące wieści – zarówno zza granicy jak i ze stolicy. Zażarte rozmowy pozwalały poczuć się graczem, a nie pionkiem na mapach królestw. Debaty, okraszaliśmy hojnie winem, wbrew niezadowoleniu żon, nie mających prawa odmawiać nam tych spotkań, wobec coraz wyraźniejszej powagi sytuacji.

Ci ludzie już nie istnieją, tak jak miejsca, w których żyli. Nie ma już zadymionej, słabo oświetlonej izby karczmy, gdzie wśród nalanych gąb, jawi mi się zasłuchana twarz mojego starszego syna. Gołowąs, ledwie opierzone pisklę, widziałem jak cieszył się z możności przebywania wśród dorosłych, a może bardziej ze wspólnego powrotu ze mną, gdy ramię w ramię, jak towarzysze kuflowych bojów, prowadziliśmy się chwiejnym krokiem do domu. Chyba tylko dla tego warto było tam przesiadywać, na długiej uczcie przed pogrzebem starego świata.

Dzień po przyjeździe gońca, zebraliśmy się w pełnym ekwipunku. Było cicho. Pożegnania odbyły się w domach. Choć rano czekał w skleconej własnym sumptem, nabijanej ćwiekami kurtce, z nożem przy pasie - zakazałem mu jechać ze mną. Może gdyby był przy moim boku, ocalałby. Nigdy się nie dowiem. Nie chciałem brać go ze sobą, bo przeczuwałem starym, żołnierskim sercem klęskę. Sprawy nie układały się jak należy. Król nie był pewny siebie ani swych wojsk. Gdy wódz nie wierzy sobie, jego wojsko traci ducha. Śpiewaliśmy stare, zwycięskie pieśni, ale w sercach drżeliśmy z trwogi. Za dni mojej młodości odparliśmy purpurowych, bo berło dzierżył Stary Król, za którym poszlibyśmy w ogień. Pamiętam, że dla wielu nie były to czcze przechwałki. Jego następca, choć dzielnie walczył w tamtej wojnie, wstąpiwszy na tron wypaczał serce od dworskich intryg, ud kurtyzan, i guseł, które oplotły go, niczym sznur pętający skazańca.

Przez wiele lat nie znalazł się nikt mądry by przeciąć więzy. Pozostało więc tylko komuś lekko pchnąć bezbronne, skrępowane niemocą Królestwo, w bezdenną otchłań.

Purpurowy Cesarz szykował się na to od dawna.

 

***

 

- To on - mówi mój zdrajca. Głos mu drży, choć słyszę lekką ulgę, z racji udanego wykonania skrzętnie obmyślanego planu. Znałem go na tyle, by wiedzieć, że zdrada nie przyszła mu łatwo. Ostatnią naukę otrzymuję jednak taką, że złoto każde rozterki potrafi ukrócić. To tylko kwestia ceny.

- Tak, jak było umówione - ciągnie zdrajca. - Palcem nie ruszy, dużo dospałem tego, coście mi panie dali. Ręczę głową moich dzieci. Przyszedł jak obiecałem. Patrzcie miłościwy panie. Wszystko zgodnie z opisem gończaka. Ma bliznę nad okiem, brak mu kawałka lewego ucha i dwu palców u prawej ręki - Rozmówca nie odpowiada. Zdrajca traci rezon, zaczyna nerwowo coś wyciągać. – Tu jest jego miecz, i ten woreczek z popiołem z jego domu, o którym mówiłem, tu złoto i zrabowane cesarskim żołnierzom rzeczy, możecie mnie panie przeszukać, nic nie zabrałem – Rozmówca dalej nic nie mówi, ale chyba ofiara została przyjęta. Rozmówca zdrajcy gwiżdże przeciągle. Czuję w nozdrzach narastający, znany dobrze zapach cesarskiego wojska, zawsze ich poprzedzający. I tak jest tym razem. Wpadaj do izby, nawet nie pokrzykują. Zrzucają mnie na ziemię i kopią zapamiętale. Nie mogę się kulić w naturalnym odruchu obrony, rozmiękczony mocą trucizny. Może dlatego, jakoś mniej boli. Są opanowani, nie dają się ponieść emocjom, przestają na jedną komendę. Na kolejny rozkaz mocno wiążą, narzucają worek na głowę, podnoszą i niosą na zewnątrz, rzucają na wóz. W oddali zdaje mi się, że słyszę brzęk monet.

A więc Cesarz po raz kolejny dotrzymuje danego słowa.

 

***

 

Cesarz bowiem przed całym światem chlubi się z zawsze dotrzymanego słowa. Obiecał łaskę - daje łaskę, obiecał śmierć, możesz być jej pewny, pewniejszy niż to, czy jutro wzejdzie słońce.

Wieść niosła, że w dniu swej dawnej klęski, na marmurowych stopniach wykutych na skale Purpurowego Pałacu odbyła się ceremonia. Skryta, według najohydniejszych zwyczajów Cesarstwa. Wylewając krew jeńca z naszych szeregów i kroplę swej purpurowej krwi na przypieczętowanie przysięgi i ofiarę demonom opiekuńczym, Cesarz ślubował nas zniszczyć. Całkowicie. Demony ofiarę musiały przyjąć, bo od tego czasu rósł bez przeszkód, podczas gdy nasz duch osłabł.

Gdy ośmieliliśmy się stanąć mu na drodze, ledwo po objęciu Purpurowego Tronu, nasz duch był silniejszy. Prawdą jest, że Cesarz kończył nie zaczętą przez siebie wojnę, ledwo rozprawiając się z innymi pretendentami do władzy. Mimo tego niewielu wierzyło ujrzeć niezwyciężone purpurowe zastępy starte w proch. Szliśmy do bitwy z kwiatem jego wojska, ale niósł nas duch, przed którym padali bezsilni, pod naszymi mieczami. Niewielu z nich wróciło do domu. W dodatku, zrządzeniem bogów, potężna susza pustoszyła spichlerze Cesarstwa, a rozmiar otrzymanej porażki, zachęcił kolejne ludy do buntów.

Cesarz poprosił o pokój.

Prośba. Tego słowa od posłów cesarstwa nie słyszeliśmy od dawna.

Sztuką jednak jest wyciągnąć wnioski z klęski, a nie smakować się dawnym triumfem. Nasz wróg przez lata pokoju nie próżnował, my, tak długo żyjąc w stanie wojny chcieliśmy odpocząć. Zaczęło się od wiary, że złoto zastąpi męstwo. A wiara ta rodziła się z głoszenia jej przez opłacanych skrycie cesarskim złotem scholarzy. Jad wsączany był długo i powoli. Na dworze królewskim, uwierzono ich zwodniczym mowom. Słówka łechtały gnuśne serca i chwaliły sflaczałe mięśnie. Dawały pierwszeństwo rozkoszy, nad trudami służby.

Zamiast zamków warownych na granicy, z królewskiej kiesy budowano domy kupieckie, z których zyski nie wracały jednak do Króla. Przez puszcze, które od wieków broniły nas swą nieprzystępnością, dla ułatwienia handlu puszczono bite drogi, którymi później szybko przecwałowały zastępy Cesarza. Miast wznoszenia murów i szkolenia wojska, zawierano traktaty, żeniono rody i tworzono alianse. Było to okazją do wyprawiania co rusz hucznych zabaw, gdzie jak mawiano, nawet pospólstwo bawiło się grudkami rozrzucanych beztrosko klejnotów.

Chciano tym kupić pokój. Zapomniano, że nie ma on innej ceny, niż krew jego obrońców.

Tu, na rubieżach, dochodziły do nas echa olśniewających zabaw. Wychowałem się w stolicy, znałem ją dobrze, wiedziałem jak łatwo potrafi oszołomić, a jeszcze bardziej ogłupić. Kiedyś chciałem być jednym ze scholarów. Gorliwie piłem z pucharu mądrości ksiąg. Czytałem mnóstwo, dyskutowałem wiele. Większość z nich mamiła poznaniem prawdy, a dawała w zamian kłamstwa. Jeden tylko pisał coś o wolności bez złota, mającej wykupić niewolników żyjących w ciemności, dziwną ceną, którą poznają wybrani, gdy przyjdzie czas. Reszta oferowała wiedzę i władzę, tu i teraz.

Stara wojna wszystko odmieniła, uratowała mnie przed bezsensem ich nauk. Wybrałem inne życie. Cieszył mnie taki obrót sprawy. Mieszkałem z rodziną wystarczająco daleko, by moje królestwo budować urojeniami z papieru i złotego piasku. Nie było ono wielkie ani bogate w zbytki, sprowadzało się do chaty, ziemi i kilku pól do obróbki. Sielanka rzecz jasna nie była wpisana w gospodarkę na roli, uczyłem się jej długo i mozolnie, przyzwyczajonymi do pióra rękami, ale żmudna praca, dała najpiękniejszy z owoców.

Szczęście.

Cóż z tego, skoro w niedotrzymanych układach, zdradzono takich ja, bez skrupułów. Gdy ci, którzy stali na czele Królestwa, cała ta hałastra marszałków, kanclerzy, ministrów i baronów ucztowała sądząc, że robi wszystko co należy, prowadząc wielką politykę chroniącą swoje małe interesy, moje małe królestwo traciło rację bytu. Byliśmy zbyt słabi, by sprostać potędze Cesarza, to prawda. Jednak gdyby na tronie zasiadał Król, a nie jego nędzna namiastka, może wszystko potoczyło by się inaczej. Gdyby przełykając kolejne kosztowne mięsiwo uczt, marszałek czy minister wiedział, że czasu jest mało dla jego gardła, które niewiele więcej przełknie, niedługo przecięte cesarską klingą, może lekką ręką nie ufałby swoim kalkulacjom, i zapewnieniom fałszywych sojuszników.

Dziś głowa Króla i głowy tych, co nie potrafili jej użyć we właściwym czasie, ponoć zasychają na blankach zdobytej stolicy, ślepymi oczyma obserwując zagładę Królestwa, owoc swojej bezużytecznej pracy. Sprawiedliwości stało się zadość, ale cóż mi z tego, gdy na zawsze utraciłem wszystko, co miałem.

 

***

 

Jadę spętany, wciąż lekko otumaniony, lecz czucie wraca powoli, każąc przyjąć falę stłumionego wcześniej bólu. Mimo tego napinam mięśnie. Więzy zawiązali sprawnie. Wiem, że się już im nie wyrwę. To koniec. Trudno w to uwierzyć, im także. Wciąż się boją, słyszę trzaski naprężonych w gotowości kusz. Dużo czasu minęło, nim dwóch strażników zaczyna rozmawiać, powoli wierząc, że przestałem im zagrażać. Mówią dialektem z dalekich stron Cesarstwa, którym tyle razy słyszałem błaganie o zmiłowanie. Przyznaję, że rzadko tych błagań wysłuchiwałem.

- Patrz na niego. Jak sobie leży potulnie. Wypoczywa pan morderca, skurwiel, rzeźnik – kolejny kopniak zaakcentował słowa.

- Jakiś on mały – dodaje drugi. - Mówili, że to olbrzym, demon ze skrzydłami, który potrafi wzbić się w niebo. Inaczej tyle razy nie uciekałby z obławy. Ponoć zabijał myślą na odległość. A ten tu taki lichy. Pewnie nie przetrzyma długo, czekają na niego przysłani z samego purpurowego dworu.

Pewnie nie przetrzymam. Nie mam już właściwie po co, moja walka jest skończona.

***

 

Smród i pył przywitał mnie, gdy ocknąłem się, obudzony przez rój much żerujących na krwi, pokrywającej me ciało od stóp do głów. Pobojowisko musiało zacząć śmierdzieć niedługo po tym, jak ucichły ostatnie odgłosy bitwy. Opadający powoli pył osadzał się na leżących pokotem ludziach. Walczyliśmy w upale, pocąc się obficie i jeszcze rano zastanawiając, jak uchronić wiszące żelastwo od nagrzania. Sprawdzone przed laty, dziś zgrzytało chrzęstem starości, godnym nobliwej ozdoby kominkowej, a nie ekwipunku mającego bronić i zabierać życie.

Ranili mnie w momencie gdy zdążałem na pomoc sztandarowi, wezwany rozpaczliwym głosem królewskiego rogu. Mieli przytaczającą przewagę, powietrze roiło się od jakiś bestii, ale do tego czasu walczyliśmy w jakimś szyku, losy bitwy nie były do końca przesądzone. Nie pamiętam skąd padł cios. Leżałem w kałuży z krwi i wnętrzności, nie czując nic, prócz tępego bólu w głowie, bojąc się poruszyć choćby palcem, przekazującym prawdę, o tym, co ze mnie zostało.

Po chwili zdającej się wiecznością, wiedziałem, że wyrok tym razem jest łaskawy, że jestem cały, a krew, tak obficie mnie pokrywająca, należała do przytulonego w pośmiertnej konwulsji cesarskiego żołdaka. Nie poległ nawet z mojej ręki, przynajmniej nie pamiętałem, bym się z nim starł. Rozrąbany w połowie, umierał w męczarniach.

Rana jaką otrzymałem była zadziwiająco lekka, mogłem chodzić, mogłem uciekać, nim mnie dobiją. W tej bitwie, to oni byli zwycięzcami, obowiązywały ich zasady.

Od dawna wiadomym było, że cesarscy nie brali jeńców. My żyliśmy jeszcze w innej epoce, gdzie przeciwnik przestawał nim być poza polem walki, a ranny wróg leczony był na równi z własnym towarzyszem walki. Przemykając się wśród podeptanych sztandarów i zmiażdżonych ciał, zrozumiałem, że ta epoka właśnie przemijała, odchodziła wraz z krwią jej obrońców, wsiąkającą powoli lecz nieubłaganie w bitewny piach. Jednak do końca nie umarła, stać się to miało wraz z ostatnią kroplą krwi, ostatniego szaleńca, który miał ją w sercu.

Nie wiedziałem wtedy, że ostatnia kropla należeć będzie do mnie.

Cudem wróciłem do domu, sunąc niczym widmo między bandami zwycięskich oddziałów Cesarza. Żegnałem to miejsce w niepokoju, w niewypowiedzianym lęku, że nigdy go już nie zobaczę. Sprawdziło się, choć inaczej niż przewidywałem. Myślałem raczej, że polegnę, a moje kości spoczną w bezimiennym kurhanie. Wolałbym, aby się tak stało, niż by mnie spotkał widok sterczących z ziemi, osmolonych belek, dźwigających niegdyś mój dom.

Gdy pomyślę, że przed śmiercią bardzo cierpieli, po raz kolejny wszystko we mnie umiera. Ze strzępków wieści usłyszałem, że pohańbili moją żonę, bez litości obeszli się z moim młodszym synem i zniedołężniałym teściem.

Zapragnąłem zabijać.

Może to dziwne, ale choć nie raz zabiłem, nigdy nie łaknąłem czyjeś krwi. Widziałem już takich w czasie wcześniejszej wojny, opętanych żądzą mordu, zdawali się chodzącymi upiorami ściganymi przez demony. Zawsze zastanawiali mnie, co ich ku temu popchnęło. Dziś byłem jednym z nich. Stałem się nim w chwili, w której cesarscy spalili moją rodzinę. Pozostał popiół, którego zebrałem z ostatnim odruchem czułości, i schowałem do woreczka, noszonego potem w miejscu, gdzie dawniej miałem serce. Bo ono, choć biło dalej, także spłonęło wraz z nimi, stało się podobną do nich kupką popiołów. Moja jedyna relikwia resztek prawdziwego świata, wspomnienia życia, w świecie zamienionym na koszmar, towarzyszyły mi wszędzie, gdzie poszedłem.

Starszy syn zdołał uciec, wcześniej zadając śmierć jednemu z oprawców. Po kilku dniach został złapany, i zgodnie z cesarskim prawem karania buntowników, wbity na pal. Umarł jako mężczyzna, to jedno co pocieszało, nie łagodząc bólu.

Kobiety, starcy, dzieci, ot trofea zwycięzców. Biada zwyciężonym.

Bardzo pragnąłem być z nimi w tamtej chwili. Nocą, gdy po raz ostatni złączyliśmy się w miłosnym tańcu, obiecałem, że będę ją i dzieci bronił do końca życia. Wiedziałem, że ufała tym słowom. Nie dotrzymałem przysięgi. Stałem się krzywoprzysięzcą. Zawiodłem. Nie z własnej winy, ale jakie to miało znaczenie. Przestały obchodzić mnie już prawa boskie i ludzkie. Została tylko krew do utoczenia, bo czułem, że jej strumienie ostudzić mogą ogień, który we mnie zapłonął, w miejscu, gdzie wcześniej jasno i ciepło płonęła miłość.

Ogień ten był nieustanną męką, wciąż płonął i domagał się krwi ofiar, wielu ofiar.

Tymczasem w zdobytej podstępem stolicy zawarto upokarzający pokój. U nas jednak wciąż trwała wojna, moja wojna. Nie byłem w niej sam. Odnaleźliśmy się bez trudu. Las, który na wiosnę chcieliśmy wyrąbać, stał się naszych schronieniem. Mało jedliśmy i jeszcze mniej spaliśmy, żyjąc jak dzikie zwierzęta, w norach leśnych, przycupnięci w parowach i jarach za parawanem gościnnej zieleni. Lecz gdy szliśmy zabijać cesarskich, kąpaliśmy się w strumieniach, czyściliśmy broń i ruszaliśmy w bój pod sztandarem Królestwa. Tylko to nam zostało. Pamięć zawarta na kilku płachtach delikatnego materiału. Symbol miejsca, w którym kiedyś mogliśmy żyć jak ludzie.

Oni nigdy tego nie zaznali, nie rozumieli naszej determinacji, która zrodziła się wraz ze śmiercią wolności. Sądzili, że zapanowali bez żadnych ograniczeń, że są bezkarni, tak jak ich Cesarz, na purpurowym tronie.

Dekret, który zawisł na rozstajach dróg mówił, że z resztek ziem na zachodzie, Cesarz utworzył nowe Królestwo, pod berłem zdradzieckiego siostrzeńca Króla. Ponoć od dawna paktował z nim w ukryciu, i to ludzie tego bękarta otwarli bramy stolicy, przyczyniając się do całkowitej klęski, tuż po przegranej, walnej bitwie. Nowe Królestwo, z nadania Cesarza, niczym nie miało różnić się od starego prócz tego, że granice jego wolności określał Cesarz. Drogie nam znaki Królestwa, symbole naszej wolności, profanowano na piersiach różnej maści szumowin okupujących zdobyty kraj. Zwyciężyli i mogli robić tu wszystko. Dzielili i rządzili.

Nikt za nami się nie ujął. Sąsiednie królestwa, które wcześniej hucznie świętowały traktaty, zapowiadając wszelką możliwą pomoc, straciły zainteresowanie w dotrzymywaniu swoich obietnic. Tylko głupcy wierzą traktatom, mówili, a by potwierdzić tę jakże głęboką prawdę, wydawali Cesarzowi marszałków, baronów i ministrów, i zwykłych maruderów, niebacznie chroniących się w ich ziemiach, licząc na ochronę, na mocy zdradliwych układów.

Nasza kraina, leżała na swe nieszczęście najbliżej Cesarstwa, więc Cesarz chciał nią władać, bez zbędnych ceregieli. Musiał też wiedzieć, że tu właśnie zniewoli i zniszczy najwięcej spośród tych, którzy go kiedyś upokorzyli.

Rozpętał nam piekło. Cokolwiek przypominało o starym Królestwie płonęło, było równane z ziemią. Nauczeni doświadczeniami innych podbojów, chcieli w pierwszej kolejności zabić pamięć. Wyrwać ją z korzeniami.

Musieliśmy walczyć, nie było innej drogi, a za to warto było umierać. Za pamięć o piłeczce, miodowych włosach i rzeźbionym koniku.

Wsie i miasta płonęły. Nam przybywało ludzi. Starliśmy się z cesarskimi setki razy. Znaliśmy tu każdy kamień, każdą drużkę. Wygrywaliśmy. Bali się nas i zobaczyli, że tak łatwo nie pójdzie. Wiedzieliśmy jednak, oni także wiedzieli, że nasza klęska i tak jest już przesądzona. Dłużej nie byliśmy im w stanie sprostać. Jednak nasza walka na coś się zdała. Cesarz zezwolił, by ci, którzy nie chcą żyć pod jego berłem, mogli bez przeszkód wyjechać na zachód, do strzępek Królestwa, któremu pozwolił na istnienie. Mówiono, że tam ostała się jakaś namiastka dawnej wolności. Tam łatwiej można się było oszukiwać. Ochłapy wystarczyły, by większość dzierżąc resztki dobytku odeszła, pragnąc pokoju za wszelką cenę. Oczywiście wielu z nich zostało tam skazanych na śmierć lub sprzedanych w niewolę. Okazało się, że Cesarz chciał tylko oszczędzić trudu swoim siepaczom, a nie wyświadczyć podbitym łaskę. Puste i spalone sioła Cesarz zapełnił niewolnikami, z zapadłych stron cesarstwa, którzy zaczęli bezmyślnie wgryzać się w tę ziemię, nie zważając, na wcześniejszych mieszkańców i ich losy.

Znane miejsca zaczęły być przeobrażane w pułapki, pełne obcych i wrogich ludzi. Została nas garstka, tak jak na początku. Walczyliśmy dalej. Nic na nas nie czekało na zachodzie. Mieliśmy więcej wolności siadając do wieczornego ogniska rozświetlającego zapadłe części dzikiej puszczy, niż w całym fasadowym Królestwie razem wziętym. Nasze życie skończyło się tutaj i tu chcieliśmy wydać ostatnie tchnienie.

To jedno mogło udać nam się w pełni.

 

Chyba dojeżdżamy do strażnicy. Słyszę cichy zgrzyt otwieranej bramy i stukot kopyt na brukowanym dziedzińcu. Pachnie świeżo obrobionym drewnem. Najbliżej im pewnie było zawieźć mnie do placówki po namiestniku, zwanym przez okoliczną ludność Rzeźcem. Osobiście wyprułem mu flaki, a jego kamratów, spaliłem żywcem, odpłacając za wcześniejsze zwyczaje postępowania z bezbronnymi ludźmi. To było z pół roku temu. Szybko się odbudowali, choć nadal czuć swąd spalenizny od ognia, w którym usmażyłem ich towarzyszy.

W końcu bowiem zostałem sam. Nasz niewielki oddział, któregoś zimnego poranka wytropiony i otoczony, długo toczył beznadziejną obronę. Wyrwałem się z obławy, w ostatniej chwili udając jednego z purpurowych, poległego wcześniej z mojej ręki. Resztę, która przeżyła, pochwycili żywcem i powbijali na pal parę dni później. Umierali godnie, nie prosili o łaskę.

Chciałem walczyć dalej, również byłem to winny także tym, co śmieli się katom w twarz, wisząc na palu. Ja, ostatni wojownik przegranej sprawy. Wiedziałem, że nie przetrwam, jeśli dalej będę kryć się po lasach. Miałem nienawistny purpurowy płaszcz i odznaki. Znałem hasła. Już wcześniej poznałem dobrze ich język. Jeszcze przed wojną sprawnie władałem mieczem a teraz czułem, że biegłość w tej sztuce wzrosła, miecz stał się moją drugą ręką. Czasy herosów zatrzymujących w pojedynkę całe armie dawno minęły, o ile nie istniały tylko w legendach.

Musiałem walczyć mądrze.

Na początek jednak trzeba było pomścić mój oddział. Łatwo zbliżyłem się do karczmy, gdzie świętowali zarżnięcie moich towarzyszy. Ich dowódca zginął pierwszy, godną siebie śmiercią utopienia w gnojówce, gdy wytoczył się za potrzebą, z brzuchem obrzmiałym piwem. Potem ginęła reszta z tych, co dowodzili. Sprawnie poszło. Oni byli strasznie wolni, otumanieni dodatkowo ziołami, wychodzili pod miecz jak utuczone prosiaki. Zwykli żołnierze obozowali pijąc na umór, wystarczająco daleko, by niczego nie widzieć ani nie słyszeć. Pokonawszy ostatnim oddział w tej okolicy, byli tak pewni siebie, że nie wystawili wart, nie zachowali ostrożności. Gdy rankiem cesarscy żołdacy, znaleźli swoich oficerów martwych, jeden przypomniał sobie, że widział skrzydlatego demona, kołującego nad dachami.

Tak oto zostałem demonem.

Mówili między sobą, że powstałem z ciał zarżniętych i pomordowanych by pić ich krew i zjadać ich ciała. Nie wyprowadzałem z tego przekonania, właściwie byli bliscy prawdy. Stracili monopol na bestialstwo, poczuli strach.

Potwór, z którym walczyłem, miał wiele członków. Jeden odrąbany zastępowany był przez dziesięć nowych, ale co istotne, bez mózgu. Dzięki temu te nowe dziesięć nie potrafiło działać. Postanowiłem więc wyrywać mózgi. Na ile mogłem, zabijałem tylko świadomych wykonawców, długo i kosztownie szkolonych dowódców, nadzorców, katów. Może dlatego zwykli żołnierze dzielący głęboką nienawiść do oficerów, żywili do mnie coś na kształt szacunku. Noszący buzdygany oficerskie musieli mieć się na baczności. Próbowali na różne sposoby mnie podejść. Zwykłe obławy nie dawały rezultatu. Spróbowali innej drogi. Obrażali mnie wszędzie, nazywając tchórzem, skrytobójcą i mordercą. Nie obchodziło mnie to. Moim celem była ich śmierć, nie zawody ani honorowe pojedynki. Dobrze wiedziałem, że chcieli wykorzystać sentymenty pozostałe po Królestwie, z czasów, gdy cnoty cokolwiek znaczyły.

Byłem spokojny, długo szykowałem się do każdej akcji. Obserwowałem. W jednej chwili zmieniałem się w zabójcę, po czym perfekcyjnie wracałem do roli, którą przybrałem celem dokonania pomsty. Nie wiedzieli co się dzieje, nie wiedzieli jak ze mną walczyć. Gdy zatapiałem ostrza w purpurowych szatach, zawsze widziałem w oczach bezgraniczne zdumienie, że oto przyszła należna odpłata. Wydawałem się być niezwyciężony. Obiecywałem kogoś ubić i dotrzymywałem słowa. Byłem robaczkiem kąsającym dotkliwie olbrzyma. Cena za moją głowę rosła, razem ze sławą jaka w skrytości niosła się wśród zgnębionych. Miesiące przechodziły w lata, w czasie których rżnąłem i wypalałem bez litości, nie oczekując jej, gdy przyjdzie mój czas.

A ten musiał w końcu nadejść. Nie łudziłem się że ominie mnie klęska, bo nie działałem sam. Musiałem oprzeć się o nielicznych ludzi, dzielących ze mną tajemnicę mojej walki. Czasami dzieliłem z nimi chwilę człowieczeństwa, łykając dawnego świata. Pozwalałem sobie na tę słabość.

W końcu musiałem za to zapłacić.

 

***

 

- Nie wiem doprawdy od czego cię zacząć – mówi jeden z katów, rozciągający mnie na stole męki. To cesarski oficer, jakich wielu zabiłem wcześniej, z tej samej szkoły zbydlęcenia co reszta. Myśli, że jest oryginalny w swym bestialstwie, a przecież każda zbrodnia jest jałowo banalna. Skąd to wiem? Zimny dreszcz mnie przeszywa, choć w katowni jest duszno i gorąco. Czy jestem tylko mordercą, niczym nie różniącym się od moich wrogów? Walczyłem, bo miałem o co. Jednak krew, gdy się leje, pozostaje krwią, żywe ciało zmienia się w zgniłego trupa- czy nosiło szlachetne myśli, czy podłe żądze. Walczyłem z nimi ale nie czuję już nienawiści. Są mi bardziej bliscy niż myślałem. - To zaszczyt dla mnie, że akurat będę mógł się tobą zająć- oprawca mówi dalej, wywracając z uciechy oczyma. Widzi we mnie niedźwiedzia w potrzasku, którego można poklepać po głowie, pobawić się niczym szmacianym misiem.- Cesarz kazał cię zabić w mękach – słyszę to już nagi i rozciągnięty, gotowy do należnych mi cesarskim prawem cierpień. – Umrzesz tu, bez pokazów, bo ludzie i tak nie uwierzą w twoją śmierć. Ale twoja legenda długo nie przetrwa, bo nie zostanie nikt, kto będzie ją głosić. Cóż to, nie chcesz ze mną gadać? Dobrze, niech ci będzie. Dostaniesz swoje, wierz mi, dostaniesz.

Wierzę mu.

 

Krew jest wszędzie. Moja krew, krew żony i synów. Krew towarzyszy walki. Krew tych, których zabiłem. Widzę to jasno. Krew miała zmyć mój ból. Cały czas wszystko tak strasznie bolało, każda rana, którą otrzymałem i którą zadałem. Tyle jej wytoczyłem i czuję, że na darmo. Umieram, a wciąż tak bardzo boli, nawet bardziej od tego, co ze mną robią.

To czym byłem, czym się stałem. Nie chcę umierać skąpany we krwi. I znów ta myśl, że kiedyś, gdy za młodu czytałem wiele ksiąg, tylko w jednej z nich jakiś szalony scholarcha twierdził, że jest taka krew, która pozwala zmyć wszystko. Która raz wylana daje czystość skalanym i zabrudzonym, takim jak ja, moi bliscy i moje ofiary. Uśmierza ból, którego wtedy nie pojmowałem, a który teraz jest każdą cząstką mnie. Nie wiem skąd pojawiła się ta myśl. Rozpaczliwie próbuję sobie przypomnieć, gdzie to czytałem, czyja to krew, ale w tej ostatniej chwili życia pamięć zawodzi. Nie pamiętam. Wiedza wypływa ze mnie, wraz z siłą złości z jaką zadawałem śmierć. Zostaje tylko wiara w szaloną myśl, chwytam się jej całym sobą, tymi strzępkami mnie, które jeszcze zostały. Ta krew to prawdziwa wolność, której nigdy nie zaznałem. A więc cały czas byłem niewolnikiem? Tak, jestem tego pewien. To dziwne, ale miast rozpaczy, rodzi się nadzieja. Mimo niewoli, cena została już zapłacona, jedyna cena godna prawdziwej wolności. Dzięki tej opowieści, którą snułem sam przed sobą, wiem, że za mnie i za wszystkich, którzy w niej byli, ktoś zapłacił już cenę.

Ktoś bowiem mnie wysłuchał. Kim on jest??

Umarłem.

Już wiem.

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...