Miejsce III w konkursie Wojna - opowiadanie "Piękna wieś, pięknie płonie"

Autor: Hanna Skomra Redaktor: Elanor

Dodane: 02-05-2008 11:02 ()


Piękna wieś pięknie płonie...

 

 

Znowu wstaje nowy dzień

Z jednej strony ty tam on

Rozkaz zabij brata

Wojna wojna wojna wojna

Koniec cywilizacji, koniec naszych krajów

Idzie wielka wojna idzie piekło rajów

Koniec nadziei, koniec naszych marzeń

Nastaje tyrania, i nowy bieg zdarzeń

Wojna wojna wojna wojna

Koniec cywilizacji, koniec naszych krajów

Bunkier „Wojna”

 

 

Przeciągły gwizd przeciął powietrze.

- Jaaaaaaaaneeek, wstawaaaj! Jaaaanek! Żołnieeeeerzuuu! — to ostatnie wykrzyczane było ze znaczną dozą ironii. Chwilę potem grad kamyczków odbił się od szyby. Siedemnastoletni może chłopak przeciągnął się leniwie i zakopał w pościeli, ignorując wołanie. Natręt nie dawał za wygraną, wrzeszcząc jeszcze głośniej. Nie trzeba było długo czekać na reakcję innych lokatorów. Na podwórko wyskoczyła zażywna pani Bunter, matka czworga pociech, które właśnie musztrowała do mycia, wśród ogólnego pisku i protestów.

- A co tu kawalerka się tak awanturujesz? Patrzcie go, mundur dostał i myśli, że może ludzi o takiej porze budzić...? Ohoo, widzę, że chcesz pan coś powiedzieć? — uciszyła próby polemiki, podpierając się wojowniczo pod boki.

Obiekt sprzeczki zaś obrócił się na drugi bok, rozpaczliwie pragnąc powrócić do przerwanego snu. Zacisnął powieki i... znowu siedział z piękną Kazią Sassówną w Parku Kościuszki. Zachwycony patrzył na twarzyczkę otoczoną burzą hebanowych loków, tonął wprost w szmaragdowych oczach. Nie bez kozery nazywano ją ,,Diabełkiem”, bowiem wręcz bił od niej figlarny urok, któremu nie sposób było się oprzeć. I rzeczywiście, co chwila ktoś się o nią pojedynkował a zaszczytem było zaprosić pannę na kawę lub ciastko. Podobno jej ojciec, wzięty adwokat, już układał plany zamążpójścia córki z francuskim arystokratą, odrzucając awanse licznych krajowych zalotników. Sama zaś Kazia nie wyrażała zdania w tej materii. Teraz siedziała z wniebowziętym Janem, śniąc mu się cudownie pośród zapachu letnich kwiatów i szumu pobliskiej fontanny. Mimo idyllicznej scenerii, dziewczyna była wyraźnie niezadowolona.

- Czemu jesteś smutna? Gnębi cię jakiś problem a może czymś ci uchybiłem? — zapytał chłopak skonsternowany, chwytając smukłą rączkę.

- Odjeżdżasz... Poznasz smak wojaczki i zapomnisz o mnie! Zobaczysz! — powiedziała, bawiąc się nerwowo zapięciem rękawiczki.

- Ależ nie, to niemożliwe! Uwielbiam cię, nigdy nie zapomnę o tobie — odparł żarliwie, nachylając się ku zaróżowionej buzi.

- Taak? — odparła patrząc na niego z przewrotnym błyskiem w oku. — To obiecaj, że nigdy o mnie nie zapomnisz. Albo lepiej, przysięgnij na święty krzyż, że mnie nigdy nie opuścisz! — zawołała.

- Przysięgam, że będę zawsze przy tobie, choćbym miał pójść za tobą do samego piekła! — odparł, kładąc dziewczynę na pachnącą trawę. Co dziwne, nie zaprotestowała, nie odepchnęła go gdy złożył na jej wargach gorący pocałunek ani gdy zaczął rozpinać guziki atłasowej sukienki. Zamroczonemu nagłym szczęściem, nagle wydało się, że trawa straciła kolor a fontanna zamilkła. Pieścił chłodną szyję dziewczyny, gdy tknięty jakimś złym przeczuciem spojrzał na twarz ukochanej. Odpowiedział mu... Zimny wzrok trupa. Z głębokiej rany na czole spływały strużki krwi jak wstążki wplatając się w lśniące loki. Nie mogąc powstrzymać drżenia ukląkł nad znieruchomiałym ciałem. W parku było cicho i szaro, zasnuwała go mlecznobiała mgła, otulająca połamane ławki i potrzaskane drzewa. Bezgłowe i bezrękie posągi dopełniały obrazu zniszczenia. Przerażony tą niespodziewaną apokalipsą, zerwał się do biegu.

- Jaaaaaaaaaaaaaaaaaaanieeee — dobiegł go głośny krzyk. Przerażony obrócił się i... Zobaczył natręta, co mu dwa razy przerwał sen, siedzącego przy stole z marsową miną. Odgarnął z twarzy spocone włosy, podejrzliwie rozglądając się wokół. Żadnych upiorów. Wręcz przeciwnie; za oknem śpiewały ptaki a pachnąca praniem firanka wesoło powiewała na wietrze. Było uspokajająco i domowo.

- A ty co taki przerażony?! Wyglądasz jakbyś ducha zobaczył, jakieś koszmary? — zagadnął gość.

- Taa, Kazia Sassówna mi się śniła — odparł zapytany.

- Hahaha, a to straszna mara, też bym chciał żeby m n i e łaskawie postraszyła — skomentował Kostek (bowiem natrętem okazał się serdeczny przyjaciel ze szkoły realnej). — Wstawaj, śniadanie matka ci naszykowała, wychodząc masz zostawić klucz u Bunterowej — powiedział. — Jaki dziś dzień? — dodał nagle, z pretensją w głosie.

- Yyyyy, wtorek...— odmruknął Jan.

- A dokładniej? — Kostek nie dawał za wygraną.

- 20 lipca 1920! — odwarknął jego przyjaciel, jednocześnie mając wrażenie, że zapomniał o czymś bardzo ale to bardzo ważnym. — O nie! PRZYSIĘGA! Odbiór munduru i broni! Rotmistrz nas z a m o r d u j e!!! — jęknął, wyskakując z łóżka.

- Cały Jan – stwierdził Kostek, z politowaniem patrząc na miotającego się wściekle po pokoju przyjaciela.

 

***

 

Pędzili na rowerach, bezczelnie łamiąc przepisy ruchu drogowego. Parę razy prawie zderzyli się czołowo z jakimiś pojazdami kołowymi, prawie rozjechali pieska i ochlapali błotem pewną wytworną damę.

- Ścigamy się do Katedry Łacińskiej! — krzyknął Kostek, wyprzedzając na wirażu z wściekłym dzwonieniem. Jan z przyjemnością docisnął pedały, dając nura w zacienioną aleję. Uwielbiał jeździć, był zresztą znanym kolażem juniorem w „Sokole” a pogoda była wymarzona na szalone przejażdżki. Lazurowe niebieskie niebo i pachnące lipcowe powietrze, sprawiały że problemy codzienności mniej dawały się we znaki. A było czym się martwić. Bolszewicy nacierali na całego a do Lwowa nieuchronnie zbliżała się I Armia Konna Budionnego, ciągnąc w swych zastępach dzikich Kozaków i, jak szeptano po kościołach, siły inne, niezupełnie ludzkie. Nie wszyscy potrafili wytrzymać presję więc miasto szybko wyludniło się, a w jego murach zostali tylko zdeterminowani mieszkańcy. Wojenna rzeczywistość dała szybko znać o sobie bo trudno było o wiele rzeczy; nawet przyzwyczajeni do wiedeńskiej kawy i białego pieczywa obywatele musieli przestawić się na cieniutką żołędziówkę, przegryzaną konfiturą. Wesoły, tętniący życiem Lwów jakby przygasł i przywdział pokutną szatę. Nie łamano jednak rąk, każdy przyczyniał się jak mógł do obrony miasta. Kobiety darły szarpie i prały mundury, czasem jeszcze po ojcu albo dziadku obecnego żołnierza, obywatele organizowali składki na rzecz wojska a kupcy wyznania mojżeszowego złożyli na ręce burmistrza znaczną kwotę. Lato jednak dopisało i mimo coraz to nowych kolumn żołnierzy wymaszerowujących w nieznane, panowały zgoła optymistyczne nastroje. Dlatego też nikt nie krzyknął strofująco na dwóch młodzieńców szarżujących na rowerach w ten buchający żarem poranek; patrzono na nich raczej pobłażliwie i z pewnym rozczuleniem.

Dotarli na plac w samą porę aby przyodziać mundurowe bluzy i odebrać broń. Obu dostały się Mausery, buty zaś, ku swej radości, otrzymali nowe i lśniące – żadne rozczłapane łapcie po czyimś tacie. Na placu Kapitulnym zebrało się dość dużo gapiów, choć były to głównie rodziny młodych ochotników. Janowi mignęła w tłumie czarna główka Kazi. Ustawili ich w czworobok, a rotmistrz lustrował szeregi, nerwowo podskubując wąsa. Istotnie, żołnierze których przekazywał kapitanowi Zajączkowskiemu stanowili dość kolorową mieszankę. Jeden miał mundur poaustryjacki, inny francuski, jeszcze inny czapkę maciejówkę i polską bluzę. A jeśli chodzi o broń to istna tragedia. Mieli karabiny, i owszem, ale co z tego jak co drugi był innego wyrobu? Kto się połapie w dostawach amunicji dla tych wszystkich Mauserów, mosinów i manlicherów? Takie to wątpliwości dręczyły rotmistrza, który był osobą skrupulatną i to o bardzo analitycznym umyśle. Tymczasem Jan pocił się w przydużym, krępującym ruchy uniformie. Ciężki karabin, z którego tak się przed chwilą cieszył, teraz miażdżył mu ramię i wbijał w ziemię. – Ile to może ważyć? – zastanawiał się. – pewnie tyle, co szczupły człowiek, no może dokładniej, wiotka kobieta. Na myśl o tym zrobiło mu się jakoś dziwnie; nagle zaczęła dusić go obecność kolegów, zapach spoconych ciał, rozgrzane kocie łby i grany na werblach wojskowy marsz. Podniósł wzrok na bielejącą w słońcu Katedrę Łacińską, której harmonijne kształty górowały nad placem. Czyżby ktoś siedział na dzwonnicy ..? Nie, kto by teraz tam właził... Chłopak zmrużył wzrok... W oknie siedziała dziewczynka. Miała może z pięć lat, ubrana była w karminową sukienkę a kokarda o tym samym kolorze pyszniła się w kędzierzawej czuprynce. Dziecko siedziało w wykuszu wesoło machając nóżkami. Nie było z nią najwyraźniej nikogo. Jan popatrzył uważniej – czyżby to Tosia, mała córeczka pani Bunter? Najwyraźniej zauważyła, że została odkryta bo spojrzała wprost na Jana z grymasem na buzi. Skonsternowany chłopak spuścił wzrok – i ujrzał masę bosych, sinych stóp. Wstrząsnęły nim gwałtowne dreszcze. Widziadło przerwały ostatnie słowa przysięgi, którą bezwiednie mamrotał z innymi.

- ... I tak mi dopomóż Bóg!!!— huknęły ochotnicze gardła.

- ... I tak mi dopomóż Bóg... — wyszeptał Jan.

 

***

 

- I jesteś teraz żołnierzem tak ..? — dopytywał się ośmioletni Antek, najstarsze dziecko Bunterowej a zarazem jedyny mężczyzna w ich rodzinie. — I masz karabin, i będziesz strzelać do tych wstrętnych bolszewików, o tak — tu nastąpiła prezentacja. — I wasz pułk uratuje Polskę! — Pamiętaj, masz mi przywieźć głowę Budionnego, muszę zdjąć z niej skalp!!!! — wykrzykiwał podekscytowany. — I będziesz mógł całować najpiękniejsze panny – tu pocałował swoją malutką siostrzyczkę, która uciekła z piskiem. Żeby przerwać ten potok wymowy Jan wyciągnął z kieszeni łuskę po naboju.

- Masz tu Antek, na pamiątkę, noś to przy sobie, to amulet, z nim nic się nie stanie. Jesteś od teraz żołnierzem. Broń mamy i sióstr. — powiedział Jan.

- Sióóóstr? — jęknął chłopak. — A nie mogę bronić pięknych dziewic? — zapytał z nadzieją. Tu zabrzmiał donośny krzyk Bunterowej:

- Anteeeeeeeeek, jak ty Tosi pilnujesz, już pewnie gdzieś poleciała! — zapytany zaś czmychnął nie czekając aż z okna wychyliła się zacna fizjonomia rodzicielki.

Od kiedy Jan złożył przysięgę, dużo się zmieniło. To prawda, że wszyscy mu gratulowali, ocierali ukradkiem oczy kiedy nie widział i traktowali go jak bohatera. To prawda, że przez ostatni tydzień jego znajomość z Sassówną nabrała rumieńców, a rodzice obojga patrzyli przez palce na eskapady młodych. Mimo to, Jan czuł gorzki smak na języku. Cała radość z lata, z przygody gdzieś uleciała. Z każdym tyknięciem zegara widział jak hordy Kozaków i Rosjan zbliżają się do miasta. Widział ich w koszmarach sennych, z powykrzywianymi gębami, śmiejących się upiornie w ciemnościach.

- Janku, zjedz coś, jutro wielki dzień — z ponurych dywagacji wyrwał go głos matki, stawiającej talerz z szczawiówką na stole. Położyła mu chłodną dłoń na głowie. W pokoju było cicho, oprócz kapania wody w kuchni, niosącym się miarowym kap, kap po mieszkaniu. Był to wyjątkowo duszny wieczór, zastygłe powietrze epatowało gorącem i chyba nikt nie umiał spać bo w granatowym mroku jarzyło się wiele okien. Matka i syn milczeli a fotografie dawno zmarłej rodziny patrzyły sennie z portretów. W powietrzu wisiał swojski aromat świeżo ugotowanej zupy. Kojarzył się Janowi z wyprawami na wieś i beztroskimi spacerami wśród pól. Jakby myśląc o tym samym, powiedziała:

- Pamiętasz jeszcze jak byłeś mały i jeździliśmy razem z ojcem za miasto? To dopiero były czasy! Szkoda, że nie dożył dzisiejszego dnia... Pewnie byście wymaszerowali jutro razem... Ale w Bogu nadzieja i ratunek, módl się a cię ochroni — dodała, całując srebrny krzyżyk. Zapewnienie to nie pomogło Janowi, bowiem cały poprzedni tydzień dręczyły go dziwne widziadła i powoli zaczynał wierzyć, że ze wschodu nadchodzi armia upiorów, nie ludzi... Położył się wcześnie i zaskakująco łatwo zmorzył go sen. Po raz pierwszy od wielu dni nie był to koszmar...

Dąbrowa leśna jest bardzo przyjemnym miejscem na postój. Grupa młodych żołnierzy, wręcz żołnierzyków, szybko oporządziła konie i puściła je na popas. Sami zaś przykucnęli naokoło małego ogniska. Ktoś wyciągnął żeliwny sagan, ktoś inny chleb i po chwili na dobre rozpoczęła się żołnierska kolacja. Ukryty za drzewem Jan widział ich dziecinne twarze, zgoła nie pasujące do pokrytych odciskami, spracowanych rąk. Nie słyszał o czym rozmawiają, było to coś najwyraźniej bardzo wesołego bo raz po raz wybuchali śmiechem. Pojawił się starszy rangą wojskowy – młodzi zaraz porwali się na nogi, aczkolwiek ten machnął ręką żeby dali sobie spokój z formalnościami. Znowu usiedli a ich zwierzchnik wyciągnął zza pasa machorki i sprawiedliwie podzielił. Po chwili każdy zajął się ceremoniałem skręcania bibułek z tytoniem. Jan zagapił się na tą spokojną scenę. Nagle zaskrzypiały gałęzie niedaleko jego kryjówki ale nie został zauważony. Zobaczył za to zgarbionego młodzieńca o bardzo niebieskich oczach. Chłopak stał wtulony w końską szyję i przemawiał coś do wierzchowca niewątpliwym tonem skargi. Zaskoczony Jan zobaczył na twarzy Rosjanina łzy (bo dopiero teraz, wiedziony logiką snu zorientował się jakiej narodowości są ci żołnierze). Obraz zawirował i Jan nie śnił już więcej tej nocy. Jeszcze przed świtem wstał sam, bez krzyków i poganiania. Kostek już czekał na podwórku, więc szybko naciągnął na siebie mundur i po cichym pożegnaniu z matką ruszył do punktu zbiórki. Był ciepły lipcowy dzień 1920 roku.

 

***

 

Z początku nie było tak źle. Przez pierwszy tydzień walka z bolszewikami przypominała bardziej szkolną wycieczkę. Rzeczonych diabłów bowiem nie było ani widu ani słychu a dzień wypełniało przedzieranie się przez około lwowskie lasy w gęstym jak zupa upale, rozbijanie obozowiska oraz konsumowanie zapasów. Śpiewali razem żołnierskie piosenki, opowiadali historie o upiornym przeciwniku, czyhającym tuż za Bugiem i płatali sobie psie figle. Raz nawet Janek z Kostkiem, jak wszyscy z ich baonu zasnęli, powkładali w zdjęte na spoczynek spodnie kolegów tytki z wodą. Rezultat był wiadomy a śmiechu mieli winowajcy sporo, przynajmniej do momentu, aż dla moresu nie skąpano ich w pobliskim strumieniu, po czym musieli w niemiłosiernie mokrych mundurach człapać po piaszczystej drodze.

Szok przyszedł, jak to szok, niespodziewanie. Szli rozleniwieni wiejską drogą, mniej więcej w kierunku z którego miał przybyć wróg. Ktoś wybijał marsz na menażce, ktoś podśpiewywał uliczne piosenki. Jan szedł śpiąc, ukołysany rytmicznym hałasem robionym przez masy przemieszczających się ludzi. Piach właził mu w oczy, chrzęścił w zębach i przesypywał w butach. Krajobraz przypominał rozmazane, surrealistyczne malowidło. Nagle horyzont zakołysał się parokrotnie, wstrząśnięty eksplozjami a pod stopy chłopaka upadł żołnierz z poszarpaną rana na szyi. Poczuł jak ktoś gwałtownie ciągnie go za bluzę, słyszał wykrzykiwane rozkazy, widział jak się chaotycznie przegrupowują i jak wypada na nich falanga kawalerzystów w czarnych papachach. Zasnute mlecznobiałą mgłą powietrze wypełniły nagle kontury jeźdźców i szabli wznoszonych nad padającymi postaciami. Ziemia zatrzęsła się ponownie i zobaczył tkwiące pomiędzy drzewami działka, wyglądające jak przerośnięte owady. Szarpnięto go jeszcze raz i znaleźli się za skałkami, ukryci razem z innymi szczęśliwcami. Kostek (bo to on uratował Jana od niechybnej zguby) wcisnął przyjacielowi w ręce karabin, mówiąc coś dobitnie. A potem spokojnie wziął cel i zaczął strzelać. Nie chybił ani razu. Widok przyjaciela zabijającego z kamienną twarzą był przerażający. Jan oparł plecy o twardą skałę, obejmując rękami głowę. Mauser leżał niewzruszony u jego stóp.

 

***

 

Następne dni mijały jak senny koszmar. Szli w nieznośnym upale, siarczyście przeklinając sztywne, drapiące mundury i ekwipunek, ciągnący zmęczone ciała w dół, do ziemi...I jeszcze to robactwo. Odkryli całe mnóstwo niemiłych żyjątek lgnących do spoconych ciał. Teraz wojsko wyglądało jak wielki zwierz, gnębiony przez zarazę, mknący przed siebie w szalonym zapamiętaniu. Oczywiście, były następne potyczki, ścigali przecież nieprzyjaciela po tych lasach, choć czasem nie do końca wiadomo było kto kogo goni. Zabitych chowali w prowizorycznych mogiłach a lżej ranni kontynuowali marsz.

- Po co to wszystko? — zastanawiał się Jan. — Czemu najstarszym wynalazkiem ludzi jest wojna? Od kiedy zeszliśmy z drzewa, cały czas wymyślamy nowe sposoby zabijania. Od kamieni i maczug po karabiny i czołgi. Czemu nie potrafimy żyć w pokoju, każdy w swoim domu ...? Kostek, czy to ma sens? — zapytał idącego obok przyjaciela.

- Co ma sens? — odburknął tamten nie podnosząc głowy.

- Wojna.... — odpowiedział Jan, odwracając wzrok.

- Od gorąca ci się chyba pomieszało — uciął dyskusję Kostek. Niedługo potem gruchnęła wieść, że Armia Konna przekroczyła Bug i nieuchronnie się zbliża, chcąc osaczyć ich z trzech stron. Podobno nawet opanowała już stację kolejową niedaleko miasta. Decyzja została podjęta szybko. Na wieczornym apelu kapitan oznajmił, że odbiją stację a potem pójdą wesprzeć kolegów broniących Zadwórza, ostatniego bastionu przed Lwowem. Mimo mobilizujących rozkazów, tej nocy jakby zelżało od dawna tłumione napięcie; przy ogniskach dawało się słyszeć ciche nucenie legionowych pieśni, wszyscy zaś z namaszczeniem czyścili broń i mundury, szykując się na bitwę jak na wesele. Wreszcie koniec włóczenia się po chaszczach, będąc pożeranym żywcem przez robactwo. Koniec ścigania i bycia ściganym przez niewidzialnego przeciwnika; każdy miał nadzieję na prawdziwą walkę. Pech chciał, że akurat tego dnia Janowi przypadła najgorsza warta. Obudzili go tuż po północy, a czuwać nad obozowiskiem miał do wczesnego świtu. Nie bez powodu nazywali ją psią; nikt nie cieszył się na siedzenie w ciemnościach, pośród niepokojącego szumu drzew w czas kiedy śpi się najlepiej; niejeden spoglądał z zazdrością na kompanów smacznie chrapiących przy ogniskach. Puszcza w niczym nie przypominała miejsca widzianego za dnia. Chłodna ciemność otaczała obozowisko ze wszystkich stron, gotowa pożreć tych co zapuszczą się za daleko od ognia. Drżącemu na nocnym zimnie chłopakowi wcale nie dodawał odwagi wiszący na ramieniu karabin. W obliczu mrocznego szeregu drzew, ludzki wróg nie wydawał się specjalnie groźny... Nagle skądś dobiegły go odgłosy tłumionej sprzeczki. Znudzony, nadstawił ucha.

- To będą... To będą Polskie Termopiiiile, mówię cii... Żadne posiłki nie przyjdą...! — powiedział ktoś o jękliwym głosie, kojarzącym się ze smutnym hukaniem sowy.

- Przyjdą, przyjdą, lwowskie orliki nie pozwolą się wykrwawić braciom — odwarknął jego oponent ochryple.

- Nie łudź się — przerwał mu jękliwy. — Dwustu, no może trzystu przeciw tysiącom czerni Budionnego! Na szablach ich rozniesie, zasiecze, kooolbamii dobije! Nie ma litości litości, nie ma miłosierdzia, nikt nie przeżyje, nikt nie ujdzie...

- Cicho, cicho... Ktoś jeszcze usłyszy... Nie można zmieniać przyszłości — uciął dyskusję dziwnymi słowy ochrypły. Chwilę potem z gałęzi drzew zerwały się dwie sowy i z pohukiwaniem odpłynęły w kierunku szarzejącego horyzontu. Jan mógłby przysiąc, że zobaczył kątem oka dwie pokryte guzłami, zdrewniałe postaci, wchodzące sztywno między drzewa. Odruchowo przeżegnał się... I poczuł potężne uderzenie w plecy. Instynktownie rzucił się do ucieczki, prosto w paszczę lasu.

- To ja, leśny diabeeeł — zawołał ktoś strasznym głosem a potem roześmiał się. — Idź spać — dodał upiór, który okazał się być zmianą warty.

 

***

 

Odbili stacyjkę. Marnym kosztem żyć kolegów, których ciała odpoczywały teraz w kurzu drogi, udało się. Obrońcy przyczółku byli także nad wyraz spokojni, wisząc w oknach białego niegdyś budynku. Stacja kolejowa Zadwórz znowu polska. — Cóż za wspaniałe zwycięstwo — informował sam siebie Jan, karnie maszerując w kierunku czegoś co kapitan określił mianem głównej bitwy. Batalion szedł w totalnej ciszy, nie licząc chrzęstu działek na taczankach i tupotu setek nóg. Już z daleka dały się słyszeć serie strzałów i wybuchy. Niektórym zdawało się, że słyszą krzyki dobijanych rannych. Jeszcze innym wydawało się, że ktoś woła ich z oddali. Horyzont znaczyły dymy wystrzałów, zasnuwając niebo mleczną mgłą. Nieubłaganie zbliżali się do pola bitwy; batalion jakby skurczył się w sobie, zamknął niby owad w pancerzu. Szedł dalej, bez rozmów, żartów czy pieśni, patrząc przed siebie nieruchomo.

Wpadli w masakrę niczym w głęboką wodę; żołnierzy otoczyło powietrze siwe od dymu, pachnące prochem, siarką i krwią. Po ogromnej łące biegały, czołgały i skradały się ludzkie sylwetki. Szeregi wroga zmieszały się z szeregami przyjaciół; Nikt nie wiedział już gdzie jest granica między broniącymi a nacierającymi; starcie nie przypominało bitwy – wyglądało bardziej na regularną rzeź rannych i konających. Batalion ochotników wdarł się w ten apokaliptyczny obraz jak żelazny klin, zmiatając napotkanych po drodze Kozaków i wrogich piechurów. Na razie był niepokonany, na razie wydawał się zmieniać losy bitwy, w której miały umrzeć termopilskie trzy setki wojowników. — Trzeba się przebić do naszych! — padł rozkaz; i rzeczywiście, na pobliskim wzgórzu widać było okopane pozycje nad którymi powiewał znajomy sztandar. Zaczęli mozolny marsz, tnąc, strzelając i raz po raz padając na zrytą eksplozjami ziemię. Było potwornie gorąco a nad stosami trupów zaczęły unosić się pierwsze roje much. Batalion przypominał zastęp okrwawionych upiorów skazanych na wieczną walkę w którymś kręgu dantejskiego piekła. Jan zapamiętał się w przeładowywaniu Mausera a kiedy zaczęli walczyć na bagnety, w cięciu i uchylaniu się przed ciosami; wróg atakował bez końca więc zabijanie stało się ciężką pracą, mechaniczną jak praca wiejskiego kosiarza; gdyby ktoś go zapytał jak długo to trwa, Jan nie byłby w stanie odpowiedzieć. Niespodziewanie, świat zakołysał się i wszystko zaczęło dziać się na raz; zobaczył nad sobą wykrzywioną twarz, w której tkwiły zaskakująco niebieskie oczy. Poczuł zimny, ostry ból w ramieniu, moment później drgające ciało upadło obok na ziemię. Popatrzył na swój bagnet, wbity na dobry palec głębokości w ciało tamtego; popatrzył na poszerzająca się ciemną plamę na piaskowym niegdyś mundurze Rosjanina, który żył jeszcze usiłując spazmatycznie złapać oddech.... W nagłym olśnieniu Jan przypomniał sobie swój ostatni lwowski sen i przeszedł go dreszcz. Jeszcze niedawno ten chłopak przemawiał do zwierząt a teraz wił się w przedśmiertelnych drgawkach. Przez chwilę leżeli razem, na wirującej deliryczne ziemi, jeden ranny, drugi umierający; przez chwilę krótszą niż uderzenie serca byli braćmi.

Biegł przed siebie, ogarnięty wszechogarniającą paniką; nie czuł zmęczenia ani bólu; omijał trupy, konających, błagających o litość. Karabin został przy umarłym żołnierzu, jednak los nie rzucił żadnego wroga naprzeciw uciekającemu. Podobno bóg strzeże szaleńców. Tego dnia spisał się dobrze, bowiem nikt nie strzelił w głowę czy plecy biegnącego pijanymi zakosami chłopaka. Wołano go po polsku, potem po rosyjsku; tuż przed ścianą lasu w twarz sypnął mu grad kamyków kiedy całkiem niedaleko eksplodował moździerz. Nie zwracając na to uwagi wpadł między drzewa i biegł aż nie zapadła ciemność i nie było słychać kanonady ani krzyków konających. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę z brzydkiej rany na przedramieniu i z tego że jest w środku nocnej puszczy bez broni czy ekwipunku. Po omacku znalazł płytką piaszczystą jamę w korzeniach starego drzewa, zakopał się w liściach i zasnął.

Siedziała na kamieniu patrząc na niego; białą sukienkę pokrywały rdzawe smugi a z pomiędzy włosów wyzierała spopielała twarz upiora; najgorsze zaś były oczy – chore i pełne złości pełgającej w nich złowrogim płomieniem. Zerwał się na równe nogi, wyrwany ze snu tą okropną obecnością. Zjawa w jednej sekundzie zerwała się, przypadając do rannego ramienia. Oniemiały patrzył jak wbija w materię bluzy długie kły, wgryzając się w pulsującą nieznośnym bólem rękę. Zastygli tak na chwilę, wyglądając jak parodia pary – delikatnej dziewczyny i ogorzałego żołnierza.

- W imię boga, odejdź! — jęknął w końcu, usiłując wyrwać się z uścisku. Uniosła twarz, na której dały się jeszcze rozpoznać dawne rysy i uśmiechnęła się ustami pełnym ostrych zębów.

- Jestem twoja, jak chciałeeeś — zanuciła śpiewnie. Jan rzucił się do biegu... I znowu gnał przed siebie. Wydawało mu się, że minęły wieki gdy w końcu padł na ziemię, przytulając twarz do mokrych liści. Gdzieś wysoko nad drzewami wisiało słońce a daleko na horyzoncie rysował się klucz odlatujących na zimę ptaków. Niespodziewanie poczuł na języku kwaśny smak wiśni, takich jak... Wytężył pamięć i już tam był - ogród wyglądał niczym magiczne królestwo, pełen światła i kolorów. Słyszał brzęczenie pszczół i odległe gruchanie synogarlic. Po soczystej trawie szła kobieta z dzieckiem, nachylając mu gałęzie pełne owoców... Żółte, słodko pachnące mirabelki; kłujące ostrężyny i wreszcie czereśnie, prawie granatowe w świetle południa, wpychane do ust w nadmiarze, aż sok kapał na letnie ubrania... Dzień pachniał słodkim lenistwem, niekończącą się labą na rozgrzanej trawie. Gdzieś w pobliżu słychać było śmiech.... Ktoś śmiał się do rozpuku... Jan obudził się zakopany po uszy w liście – nawet nie pamiętał kiedy umościł sobie takie posłanie i zasnął. Było już zupełnie ciemno a drzewa gadały do siebie na wietrze. Śmiech dalej niósł się po lesie ale tym razem nie miał w sobie nic dobrego. Poczuł szarpiący ból. Zjawa siedziała mu na piersi, powoli zatapiając szpony w broczącej krwią ranie.

- Poszliście na wojeeenkę, a myśmy z tatusiem uciekli z tego przeklętego miasta i spotkali nas konni zza Buga, nie podobały im się nasze czarne włosy, oj nie podobały...Złoto wzięli, wzięli złoty zegarek a włosy im się nadal nie podobaaały... Ani ojca ani dziewczynyyy...— tu zaniosła się ni to szlochem ni to chichotem i zniknęła. Obijając się o drzewa zaczął iść, raz po raz patrząc przez ramię... Upiorzyca na razie dawała mu spokój ale widział nowe straszydła... Na gałęziach widać było ich całe mnóstwo; wielkie ptaki o ludzkich twarzach; śpiewające dumki wędrownych dziadów w których słowo ''śmierć'' pojawiało się nader często. Niektóre płakały krwawymi łzami, inne mruczały pod nosem dziwaczne modlitwy. A wszystkie obserwowały chłopaka ze złośliwą radością. Wlókł się pośród brzydkich stworów, poprzez szary, zasnuty deszczem las; otumaniony, nie wiedział już kiedy jest dzień a kiedy noc. Zasypiał przytulony do drzewa, budził się otoczony tłumem złośliwych, groteskowych gąb, szarpany kłami upiorzycy. Świat stał się szarym miejscem, bez pór dnia, bez wody, jedzenia, bez czasu... Aż nagle do tego czyśćca wdarło się coś nowego. Obrzydliwy swąd palonego mięsa i spalenizny czuć było z daleka; każdy człowiek o zdrowych zmysłach ominąłby jego źródło szerokim łukiem. Jan był jednak do tego stopnia otępiały, że bez chwili refleksji wytoczył się z pomiędzy drzew i zobaczył... Coś kompletnie niespodziewanego. Rozciągająca się przed jego oczami wieś była niewątpliwe zamożna. Pośród drewnianych chat zdarzyła się tu i ówdzie podmurowana, wszystkie były świeżo bielone a w schludnych obejściach suszyło się pranie. Słychać było gdakanie kur, gdzieś ujadał pies a w oddali biły kościelne dzwony. Z kominów snuły się pióropusze dymu bo pora zapewne była obiadowa... Na środek ubitej wiejskiej drogi, przecinającej zabudowania wybiegła nagle dziewczynka z czerwona kokardą we włosach. Zatrzymała się, zaskoczona obecnością rannego nieznajomego w mundurze. Nie uciekła jednak.

- My tu z mamusią na wypoczynek jesteśmy — powiedziała z namaszczeniem. — Mamusia mówi, że miasto teraz niezdrowe, dlatego my na wieś do babki przyjechałyśmy, a Antek został, bo on duży chłopak, ma się domem zająć — oznajmiła rezolutnie.

- Tosiu — szepnął, rozpoznając najmłodszą córkę Bunterowej. — Przyprowadź mamę... a teraz idź dziecko, szybko! — dodał ostatkiem sił, przypominając sobie o upiornej obecności za plecami.

- J a się j e j nie boje — obraziła się dziewczynka. — Ona chce prezent od ciebie — dodała poważnie, odchodząc. Obrócił się. Stojąca na granicy lasu upiorzyca wyszczerzyła w uśmiechu śnieżnobiałe kły. Poczuł straszliwą słabość. Padając, rzucił ostatnie spojrzenie na wieś... Nie zobaczył już zadbanych chat... Zastąpił go inny, zgoła dantejski obraz. Szkielety chat płonęły żywym ogniem a na podwórkach w dziwnych pozach zastygły ciała ich mieszkańców. Uwięziony w zgliszczach kundel wył przeraźliwie, usiłując się uwolnić. Nad sceną górowała niedbale zbita szubienica. Przypominała koszmarną gruszę, z której zamiast owoców zwisają dziecięce trupki. Zszokowany Jan patrzył, nie rozumiejąc... Zanim ogarnęła go ciemność pomyślał: — Taka piękna wieś... Pięknie płonie...

- Obudź się. Przecież widzę, że już nie śpisz. No, dalej, otwieraj oczy! — do ciepłego kokona, który otulał Jana przedarł się naglący głos. Słyszał go już wcześniej ale tym razem był irytująco natarczywy. Niechętnie więc, bardzo powoli podniósł ciężkie powieki. Świat zewnętrzny zalał go milionem bodźców. Światło oślepiało, sprawiając ból przyzwyczajonemu do miękkiego mroku. Za oknem śpiewały ptaki a pachnąca praniem firanka wesoło powiewała na wietrze. Miło i domowo. Świeżo wykrochmalona pościel drapała skórę. Z wysiłkiem odwrócił głowę. Przy stole ktoś siedział, a zapach świeżo zaparzonej kawy przepełniał powietrze. Atakowany przez świat zewnętrzny Jan poczuł nieznośną potrzebę podrapania się... Uniósł rękę i... Ku swemu przerażeniu zobaczył wprawnie obandażowany kikut...


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...