"Dziedzictwo Bourne'a" - recenzja
Dodane: 13-08-2012 20:45 ()
Tony Gilroy, scenarzysta trylogii Bourne’a uznał, że czas najwyższy stanąć za kamerą kontynuacji serii, która nie tyle będzie opowiadała dalsze perypetie Davida Webba, a rzuci nieco światła na tajne projekty prowadzone pod egidą CIA. Nie ujmując nic z wprawy twórcy świetnego przecież „Michela Claytona” można ubolewać, że Gilroy nie skupił się ponownie na historii, a pracę reżysera nie pozostawił komuś doświadczonemu pokroju Paula Greengrassa.
Od razu nasuwa się pytanie, czy istniała szansa na realizację czwartej odsłony przygód Bourne’a z Mattem Damonem w roli głównej? Zapewne przy wymyśleniu zajmującej intrygi (tak jak ma to miejsce w książkowym pierwowzorze) sam aktor zabiegałby o kolejny występ u boku sprawdzonej ekipy. Niemniej, jak to w Hollywood bywa, pomysł można przemielić na wiele sposobów, niekoniecznie dostarczając widzom widowisko najwyższej jakości. Z „Dziedzictwem Bourne’a” jest ten problem, że sprawdza się jako niezobowiązująca rozrywka, ale po za tym jest tylko przeciętnym obrazem.
Już na początku autorzy chcieli w sprytny sposób nawiązać do końcówki „Ultimatum...” pokazując postać znajdującą się pod wodą, która po chwili wynurza się w jeziorze w samym sercu Kanady. Tak poznajemy Aarona Crossa – agenta nowej generacji (swoją drogą można było dla postaci wybrać inne nazwisko wiedząc, że niebawem na ekranach pojawi się ekranizacja przygód Alexa Crossa). Dzięki nowoczesnej medycynie jego DNA zostało zmodyfikowane, co skutkowało zwiększeniem sprawności fizycznej oraz inteligencji. Wystarczy zażywać co jakiś czas zieloną i niebieską tabletkę, aby pozostawać w „nadludzkiej” formie. Jak widać rząd amerykański nie przestał bawić się w stworzenie nadczłowieka. Pojawienie się Jasona Bourne’a w Ameryce (otrzymujemy flashbacki z „Ultimatum...”), węszenie dziennikarza „Guardiana” sprawiają, że zapada decyzja o zamknięciu projektów bliźniaczych dla Treadstone. Dla Crossa oznacza to jedno – walkę o życie.
Dzieło Gilroya otwiera jakże wymowna scena. Zdawać by się mogło idealny łącznik pomiędzy „Ultimatum”, a „Dziedzictwem”. Jednak z wody nie wynurza się Jason Bourne, a Aaron Cross. Akcję filmu osadzono w centrum wydarzeń poprzedniej części. Z jednej strony sprytny zabieg, ale z drugiej sprawiający wrażenie wciskania niektórych scen na siłę, aby tylko uwydatnić powiązanie między filmami. Bourne bawi się w kotka i myszkę z agenturą CIA, na jaw wychodzi operacja Blackbriar, stając się impulsem do likwidacji zarówno wszystkich rozpoczętych projektów zajmujących się produkcją nadludzi, jak i pozbycia się żywych dowodów w postaci superagentów. Niestety w tym momencie kino akcji zaczyna niebezpiecznie dryfować w kierunku fantastyki naukowej. Walki pomiędzy podrasowanymi bohaterami przypominają konfrontację starszego i młodszego modelu Terminatora.
„Dziedzictwo Bourne’a” zostało drastycznie odarte z dwóch atutów, którymi szczyciły się poprzednie części. Po pierwsze zabrakło czystej, niezmąconej zbędnymi dialogami, a zarazem przemyślanej i inteligentnej akcji, w której protagoniści mogli wykazać się umiejętnościami sztuk walki, ale też przebiegłością i rozmaitymi sztuczkami. Poprzez nagromadzenie zbyt czytelnych nawiązań do „Ultimatum” scenariusz obfituje w dłużyzny, a sekwencja na Alasce nie wnosi nic konstruktywnego do fabuły. Po drugie i chyba najważniejsze - motywacja Bourne’a, jego pęd ku poznaniu samego siebie, a zarazem chęć wbicia szpili w agenturalną działalność CIA były siłą napędową i kwintesencją poprzedniego obrazu. Cross jedynie ucieka nie starając się nawet postawić swoim byłym szefom, mimo że na papierze jest agentem doskonalszym, bo „zmodyfikowanym genetycznie”, ale czy o wiele bardziej wszechstronnym niż Bourne’a?
Patrząc przez pryzmat fabuły, którą można nazwać potocznie „przejściówką”, szkoda potencjału aktorów, zaangażowanych do produkcji. Jeremy Renner, lansowany ostatnio na bohatera kina akcji („The Avengers”, „Mission Impossible: Ghost Protocol”) może się podobać jako agent, ale nie posiada w sobie tej empatii co Matt Damon, którego los był bliższy przeciętnemu widzowi. Edward Norton jako czarny charakter, czemu nie! Tylko, że w tym temacie nie przebił ani występu Briana Coxa, ani też Davida Strathairna. Zagrał na porządnym, nie wybijającym się poza średnią poziomie. Z trójki utytułowanych aktorów najmniejsze pole do popisu miała Rachel Weisz, z uwagi na dość pobieżne potraktowanie jej bohaterki, ale z powierzonego zadania wywiązała się wzorowo. Cieszą epizody weteranów kina, czyli Scotta Glenna i Stacy Keacha. Na pewno ich gościnne występy to gratka dla nieco starszych widzów.
Tony Gilroy to sprawny rzemieślnik, więc nie ma się czemu dziwić, że dostarczył jedynie poprawny, ale niewbijający w fotel film. Na deszczowy wieczór rozrywka jak znalazł. Zakończenie nie pozostawia złudzeń, możemy spodziewać się kolejnej części. Pytanie tylko po co, skoro jedynym środkiem wykorzystywanym przez CIA (co znamienne) jest eksterminacja wszystkich i wszystkiego, co może stanowić potencjalne zagrożenie dla USA, nawet Bogu ducha winnych królików doświadczalnych. Ile razy można wałkować to samo?
5/10
Tytuł: "Dziedzictwo Bourne'a"
Reżyseria: Tony Gilroy
Scenariusz: Tony Gilroy, Dan Gilroy
Obsada:
- Jeremy Renner
- Rachel Weisz
- Edward Norton
- Albert Finney
- Joan Allen
- Stacy Keach
- Scott Glenn
- David Strathairn
Muzyka: James Newton Howard
Zdjęcia: Robert Elswit
Montaż: John Gilroy
Scenografia: Leslie E. Rollins
Kostiumy: Shay Cunliffe
Czas trwania: 135 minut
Dziękujemy Cinema City za udostępnienie filmu do recenzji.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...