Miejsce I w konkursie Wojna - opowiadanie "Tajemnica starej kamienicy"

Autor: Paweł Kowaluk Redaktor: Elanor

Dodane: 20-04-2008 20:53 ()


Tajemnica starej kamienicy

 

1. Wersja szokująca

 

 

- Proszę wejść – Janosz zawołał nie podnosząc głowy. Pochylał się nad mrowiem przedmiotów pozornie porozrzucanych bez ładu na stole. Stare drzwi skrzypnęły i ukazał się w nich chłopak w szarym t-shircie. – A, to ty, Bela. Siadaj – powiedział staruszek dźwięcznie.

Młody wszedł trochę nieśmiało i rozejrzał się po dobrze sobie znanym pokoju. Ściany pokryte pleśnią, meble pamiętające czasy przedwojenne, gospodarz w zielonym swetrze, jak zawsze, w okularach takich jak zawsze, uśmiechnięty tajemniczo, jak zawsze.

- Przyszedłem zapytać, czy idziesz na spotkanie lokatorów, już się zaczyna. Stoły rozstawione, jak przechodziłem koło holu właśnie rozwijali pakunki z ciasteczkami i pasztecikami. Widziałem też skrzynki piwa.

- Zaraz idę, ale widzisz, że nie mogę przerwać w tej chwili – odparł Janosz, wskazując brodą na dwa elementy które właśnie do siebie dopasowywał przy pomocy lampki ultrafioletowej i szkła powiększającego.

- Masz niecodzienne hobby, wiesz?

- Tak – zaśmiał się Janosz.

- A wiesz kto będzie na imprezie? – zagaił chłopiec po krótkiej chwili milczenia.

- Kto taki?

- Ten czarnulek z kolonii.

- A tamten, Motaba. Zawsze wydawał mi się niesamowity. Ciągle zdaje mi się, że to jakiś mistyczny kapłan voo-doo.

- Myślisz, że jest przystojny? Lubisz takich dziarskich czarnuchów?

- Oho, czyżbyś był zazdrosny? – zdziwił się Janosz, odkładając gotową wypłaszczkę na kawałku szkła.

- Nie wiem, o co mi chodzi – wymamrotał Bela, chowając twarz w dłoniach. – Może zostaniemy tu we dwóch?

- To nie jest dobry pomysł – powiedział starszy powoli, marszcząc brwi. - Będą gadać, nie chcesz chyba, żeby ktoś się zaczął domyślać. Zresztą już nie jestem taki młody, nie mam siły dwie noce z rzędu.

- Nikt nic nie podejrzewa, pomyślą, że poszedłem do czeskiej dzielnicy na tańce z dziewczynami, kto by pomyślał, że taki zdrowy chłopak jak ja... A ty? Pomyślą, że jesteś tu z tymi swoimi bzdurkami – machnął ręką w stronę stołu.

- Nie, idziemy na przyjęcie, będziemy rozmawiać z Murzynem, grubą panią Karolian, bliźniaczkami spod piątki i tym inżynierem od pociągów.

- A może ja pójdę na te tańce? – odparł młody zaczepnie. – Może jakaś blondzia z dużymi mnie nawróci?

- Nie chodź teraz, ustawili więcej punktów kontrolnych. Szukają jakichś dysydentów. Nie jest bezpiecznie.

- Zazdrosny?

- Nie, martwię się o ciebie.

 

KONIEC

 

 

Tajemnica starej kamienicy

 

2. Wersja fantastyczna

 

 

- Proszę wejść – Janosz zawołał nie podnosząc głowy. Pochylał się nad mrowiem przedmiotów pozornie porozrzucanych bez ładu na stole. Stare drzwi skrzypnęły i ukazał się w nich chłopak w szarym t-shircie. – A, to ty, Bela. Siadaj – powiedział staruszek dźwięcznie.

Młody wszedł trochę nieśmiało i rozejrzał się po dobrze sobie znanym pokoju. Ściany pokryte pleśnią, meble pamiętające czasy przedwojenne, gospodarz w zielonym swetrze, jak zawsze, w okularach takich jak zawsze, uśmiechnięty tajemniczo, jak zawsze.

- Przyszedłem tylko zapytać, czy idziesz na spotkanie lokatorów – mówił chłopak z wesołością, która sprawiała wrażenie udawanej. - Już się zaczyna. Stoły rozstawione. Jak przechodziłem koło holu właśnie rozwijali pakunki z ciasteczkami i pasztecikami. Widziałem też skrzynki piwa.

- To miło ze strony starego Farosza – zaśmiał się Janosz.

- Wiesz kto będzie na imprezie? – zagaił chłopiec po krótkiej chwili milczenia.

- Kto taki?

- Ten czarnulek z kolonii.

- A tamten, Motaba. Zawsze wydawał mi się niesamowity. Ciągle zdaje mi się, że to jakiś mistyczny kapłan voo-doo.

- Nie wiem – wymamrotał młody, chowając twarz w dłoniach.

- Dobrze się czujesz?

- Tak, tylko miałem znowu te sny. Boli mnie głowa – Bela masował skronie.

Janosz wstał od stołu i zdjął okulary. Ruszył w stronę chłopaka, ale zatrzymał się kilka kroków od niego.

- Co ci się śniło tym razem?

Chłopak stał chwilę w milczeniu, potem, jakby nagle zmienił zdanie na jakiś temat, odwrócił się to okna i przez brudną szybę wyglądał długo na zaśmiecone ulice i przejeżdżający opancerzony transporter wojskowy.

- Wiesz, gdzie się wychowałem? – spytał nagle Bela.

Starszy uniósł brwi.

- Wychowałem się na wsi. Ale wiesz gdzie? Ja sam nie wiem. Znam oczywiście nazwe miejscowości, ale to wszystko. Pamiętam jak się nazywali moi rodzice, do jakiej szkoły chodziłem, jakie wzgórza stanowią wschodnią granicę mojej rodzinnej gminy, w którym roku zdałem maturę – zamilkł na chwilę, jakby przełykał ślinę. – Ale to tylko fakty. Nie pamiętam obrazów, zapachów, ani smaków. Nie wiem czy ojciec mnie czasem bił jak zrobiłem coś złego, ani gdzie się przed nim chowałem.

Janosz słuchał tego spokojnie, tylko wpatrywał się w kark chłopaka stojącego cały czas do niego plecami.

- Nie mam przeszłości, jestem znikąd – ciągnął. – Możesz mi to jakoś wytłumaczyć? Dlaczego jestem tutaj, w tym mieście?

- Studiujesz historię architektury.

- Tak – krzyknął chłopiec zniecierpliwiony, potem się zmiarkował i kontynuował powoli, prawie szeptem. – Ale nie rozumiem tego wszystkiego. Czy ja mogę mieć marzenia? Nie mam przeszłości, nie czuję się wcale człowiekiem. Równie dobrze mógłbym być lalką, a nie osobą z krwi i kości – przerwał na chwilę, mocno masując skronie. – Boli mnie głowa. Byłem wczoraj w czeskiej dzielnicy na tańcach. Spotkałem taką dziewczynę. Bianka. Ładna i dobra dziewczyna, taka blondynka. Córka imigrantów z kolonii. Przyjechali tu po traktacie, jak... Zresztą nieważne. Pytała mnie, czy lubiłem chodzić do szkoły. A ja nie wiedziałem.

Mówiąc te słowa odwrócił się do Janosza i zobaczył go otwierającego szafkę. Po chwili staruszek odwrócił się w jednym ręku trzymając dzwoneczek, a w drugim prawie karykaturalnie wielką strzykawkę z fioletowym napisem HERBU 42. Bela cofnął się o dwa kroki z lękiem i oparł plecami o zimną, wilgotną szybę.

Nieoczekiwanie Janosz zadzwonił dzwoneczkiem i hipnotyczna sugestia sprawiła, że chłopiec zastygł w bezruchu, podczas gdy stary zbliżył się i wbił mu igłę w szyję. Głaskał go po drżącej głowie, a zimna ciecz mieszała się z krwią w ciemnych labiryntach żył i tętnic.

- Już dobrze, mój mały Pinokio – mamrotał Janosz uspokajająco, prawie śpiewnie. – Już dobrze, mój maleńki. Ech, to moje hobby. Cudownie leczy samotność, ale bywa kłopotliwe.

 

KONIEC

 

 

 

Tajemnica starej kamienicy

 

3. Wersja realistyczna

 

 

- Proszę wejść – Janosz zawołał nie podnosząc głowy. Pochylał się nad mrowiem przedmiotów pozornie porozrzucanych bez ładu na stole. Stare drzwi skrzypnęły i ukazał się w nich chłopak w szarym t-shircie. – A, to ty, Bela. Siadaj – powiedział staruszek dźwięcznie.

Młody wszedł trochę nieśmiało i rozejrzał się po dobrze sobie znanym pokoju. Ściany pokryte pleśnią, meble pamiętające czasy przedwojenne, gospodarz w niebieskim swetrze, jak zawsze, w okularach takich jak zawsze, uśmiechnięty tajemniczo, jak zawsze.

- Przyszedłem zapytać, czy idzie pan na spotkanie lokatorów, już się zaczyna. Stoły rozstawione, jak przechodziłem koło holu właśnie rozwijali pakunki z ciasteczkami i pasztecikami. Widziałem też skrzynki piwa.

- Zaraz idę, ale widzisz, że nie mogę przerwać w tej chwili – odparł Janosz, wskazując brodą na dwa elementy które właśnie do siebie dopasowywał przy pomocy szczypczyków, imadła i kleju.

- Ma pan niecodzienne hobby.

- Tak – zaśmiał się Janosz.

- A pogramy potem w karty?

- Przecież wiesz, że nie powinieneś – odrzekł starszy spokojnie. – Miałeś już z tym problemy, pamiętasz? Pieniądze, które ojciec ci przysyłał na opłacenie czesnego, ty wydawałeś na spłacenie długów karcianych? Pamiętasz? Te noce w czeskiej dzielnicy? Pamiętasz, Bela?

- Pamiętam – wymamrotał młody, przyciskając zaciśnięta pięść do skroni.

- No, już dobrze – powiedział Janosz uspokajająco, uśmiechając się jak Święty Mikołaj z obrazków. – To juz wszystko przeszłość. Nie zapominaj, że istnieje, ale nie pozwól, żeby cię dręczyła.

- Tak, doktorze – odparł chłopak, trąc poczerwieniałe oczy.

- Ładnie, bardzo ładnie – mruczał staruszek, wstając od stołu i odwieszając fartuch na kołeczku. Tymczasem Bela podszedł do okna i przez brudną szybę patrzył na żołnierzy po drugiej stronie ulicy. Przeszukiwali właśnie jakiegoś jegomościa w prochowcu i kapeluszu. Jego żona stała obok, czekając na swoją kolej. Przykładni obywatele.

- No, co tam widzisz?

- Nic, tylko jacyś ludzie przy punkcie kontrolnym.

- Chodź, Bela, idziemy.

- Zaczekaj jeszcze moment. Może ją rozbiorą.

Janosz uniósł brwi.

- Nie podoba mi się dzisiaj twoje zachowanie. Bierzesz leki?

Chłopak obrócił się wokół osi jak globus i spojrzał na chwilę starszemu w oczy, potem spuścił wzrok i przyłożył pięść do skroni.

- Tak, brałem – krzyknął zachrypniętym głosem.

- Jesteś pobudzony, zaraz zawołam Motabę, poda ci leki – powiedział Janosz, naciskając jednocześnie przycisk dzwonka.

- Nie potrzebuję – wrzasnął Bela i popchnął staruszka tak, że ten się zachwiał.

- Spokój – krzyknął, co sprawiło, że młodzieniec skulił się i zaczął pojękiwać. Drapał swoje poorane bliznami nadgarstki.

- Popychasz mnie tak jak popychałeś Biankę – mówił dalej doktor, wciąż uniesionym głosem. – Nie chciałeś jej tak popychać, pamiętasz? Mówiłeś mi, ze żałujesz, szczególnie tamtej nocy. Tamtej nocy, kiedy Bianka już nie wstała, pamiętasz?

- Przepraszam – szlochał histerycznie młody, drapiąc ciągle nadgarstki, teraz już czerwone.

- No, cisza. Nie płacz tak, bo sprawię ci lanie, tak jak twój ojciec kiedy oglądałeś zdjęcia nagich kobiet. Nie schowasz się przede mną w drewutni.

Kiedy wypowiadał ostatnie słowa, do pokoju wszedł potężny czarnoskóry pielęgniarz w białym stroju, skinął ogoloną głową i wyciągnął w stronę chłopaka rękę z małą, zieloną pigułką. Chłopiec wziął ją posłusznie pomiędzy palec wskazujący a kciuk i trwał tak przez nieskończenie długą sekundę, rozważając wszystkie za i przeciw, po czym włożył do ust i połknął.

Mrowienie w opuszkach palców.

- Złożył pan kolejny model – zabrzmiał gruby głos Motaby.

- Tak, piękny prawda – dobiegło chłopca z jakiegoś odległego miejsca, spoza pola widzenia. Zanurzał się w watę cukrową uspokojenia.

- Piękny, ale to niecodzienne hobby w dzisiejszych czasach. Trudno dostać elementy, prawda?

- Trudno, ale człowiek musi się czymś zająć, żeby nie zwariować. No, proszę zaprowadzić Belę na dół, na spotkanie lokatorów. Bardzo dobrze chłopcze, zrobiliśmy dziś duży postęp.

 

KONIEC

 

 

 

Tajemnica starej kamienicy

 

4. Wersja wojenna

 

 

- Proszę wejść – Janosz zawołał nie podnosząc głowy. Pochylał się nad mrowiem przedmiotów pozornie porozrzucanych bez ładu na stole. Stare drzwi skrzypnęły i ukazał się w nich chłopak w szarym t-shircie. – A, to ty, Bela. Siadaj – powiedział staruszek dźwięcznie.

Młody wszedł śmiało i rozejrzał się po dobrze sobie znanym pokoju. Ściany pokryte pleśnią, meble pamiętające czasy przedwojenne, gospodarz w zielonym swetrze, jak zawsze, w okularach takich jak zawsze, uśmiechnięty tajemniczo, jak zawsze.

- Przyszedłem zapytać, czy idzie pan na spotkanie lokatorów, już się zaczyna. Stoły rozstawione, jak przechodziłem koło holu właśnie rozwijali pakunki z ciasteczkami i pasztecikami.

- Zaraz idę, ale widzisz, że nie mogę przerwać w tej chwili – odparł Janosz, wskazując brodą na dwa elementy które właśnie do siebie dopasowywał przy użyciu lutownicy.

- Ma pan niecodzienne hobby.

- Tak – zaśmiał się Janosz. – A ty będziesz na imprezie?

- Nie mogę dzisiaj, mam do załatwienia sprawę, w czeskiej dzielnicy.

- Och, Bela, Bela – starszy kręcił głową. – Zachciało ci się działalności konspiracyjnej. Wiesz co będzie, jak cię złapią.

- Nie obchodzi mnie to – powiedział chłopiec zadziornie, patrząc rozmówcy prosto w oczy. Stał tak przez moment, po czym odwrócił się na pięcie i podszedł do okna. – Walczę o wolność. Pan nie wie jak to jest, w młodości był pan wolny. A ja się w tym wszystkim urodziłem – machnął ręką w stronę okna. Za brudnymi szybami widział ulicę, a na niej żołnierzy siedzących pośród worków z piaskiem. Po lewej CKM, po prawej czołg. Uśmiechnął się ironicznie.

- Mylisz się – odparł Janosz. – Kiedy byłem młody nie było wcale lepiej. Było tak samo. Zawsze jest tak samo.

Znowu milczenie.

- Wiesz, że wczoraj aresztowali Biankę – stwierdził po chwili staruszek. – Ciebie też złapią.

- Nie boję się śmierci – młodzieniec wszedł mu w słowo. – Nawet jeśli umrę, to będą następni.

- Nie chodzi o to, że umrzesz – Janosz uniósł głos. – Będą cię torturować, zdradzisz im, że tutaj jest fabryka amunicji. Wszystkich nas rozstrzelają. Całą kamienicę.

- Nie zdradzę.

- Złamią cię.

- Nie złamią. Wtedy, co byliśmy na arsenale, gonili nas przez godzinę ulicami, a potem ponad dwadzieścia cztery godziny stałem w kanale, bez ruchu,. Bez jednego piśnięcia. Jak wróciłem do domu umyłem się i poszedłem do pracy. Normalnie. Nie złamią mnie.

Janosz stał chwilę ze spuszczoną głową. Okaleczoną przed laty dłonią przeczesał rzadkie włosy, pomyślał o bliznach na całym ciele. Kiedyś miałem po pięć palców u obu rąk i ludzką godność – przemknęło mu przez głowę.

- Każdego złamią, młody. Wierz mi, wiem co mówię.

Kiedy wypowiadał ostatnie słowa rozległ się jakiś hałas na dole. Ktoś wywarzył drzwi, kroki ciężkich buciorów w holu, na schodach, krótkie krzyki żołnierzy, jak szczeknięcia. Obaj mężczyźni zamarli i czekali aż kontrola dojdzie do tego mieszkania.

Wreszcie rozległo się walenie w drzwi. Janosz otworzył i do środka wszedł oficer otoczony wianuszkiem uzbrojonych po zęby piechurów. Bela stał pod ścianą ze spuszczoną głową i zaciśniętymi mocno zębami.

- Przeszukać wszystko – rzucił oficer w powietrze i zaraz wojskowi rozbiegli się po pokoju, wywracając wszystko. Z sąsiednich pomieszczeń dobiegał odgłos i buciorów i spadających na podłogę sprzętów. Oficer zwrócił się do dwóch cywilów. – Papiery.

Obaj podali posłusznie poszarzałe książeczki czarnoskóremu trepowi obwieszonemu granatami.

- Ach tak, Janosz Falakurian. Znałem waszego syna, był ze mną w akademii. Najlepszy na roku. Zginął na morzu. Jaka szkoda.

Janosz skinął milcząco głową, nie podnosząc wzroku.

- I młody Bela Alakian – wydął wargi oficer. – Słyszałem już to nazwisko. Może na jakimś przesłuchaniu, co?

- To popularne nazwisko – wycedził chłopak przez zęby.

Oficer uniósł brwi – Pyskówka? Coś ty taki zadziorny, młody? Mam cię oddać Motabie i jego ludziom? Jestem pewien, że cię nauczą jak być przykładnym obywatelem.

- Nie, panie majorze- powiedział cicho Janosz. – On nic nie miał na myśli, tylko chce się pisać, bo szuka rekomendacji do akademii.

- Ach tak? – oficer spojrzał podejrzliwie.

- Tak, i dlatego chce być twardy, pokazać, że może walczyć za ojczyznę z dysydentami i terrorystami. Ale ja mu mówię, że tu trzeba być posłusznym. Pokazać, że się umie wykonywać rozkazy.

- Myślisz, że to o to chodzi? – obruszył się oficer. – Tak myślisz? Że tu trzeba być usłużnym pieskiem, tresowanym jamnikiem? – krzyknął, po czym uderzył starca na odlew pięścią, a ten upadł na deski. – Myślisz, że żołnierz to lokaj? Żołnierz ma ogień w żyłach, ty świnio.

Kopał leżącego wojskowymi buciorami dopóki nie przestał się ruszać. Wtedy dopiero uspokoił się i przestał wykrzykiwać. Poprawił mundur i powiedział spokojnie.

- Motaba, dobij tego dysydenta.

Na to czarnoskóry wyjął pistolet i strzelił spokojnie w głowę Janosza. Potem spojrzał na bladą twarz Beli poważnie, bez śladu nienawiści czy sadyzmu, z zimnym spokojem psychopaty.

Wreszcie żołnierze wyszli, zostawiając chłopaka samego, jeśli nie liczyć porzuconego na podłodze ciała.

 

KONIEC

 

 

 

Pleśń

 

Anatolij pracował zawzięcie nad swoją powieścią. Pochylony nad laptopem, wystukiwał na klawiaturze zdania i akapity w sobie tylko znanym rytmie. Za oknem szalała burza, ledwo słyszalna przez grube okna. W pokoju po kątach stały pudła po niedawnej przeprowadzce, na stoliku sucha bułka ze śniadania i niedokończona butelka zsiadłego mleka. Dochodziła dziesiąta wieczór, ale Anatolij musiał dotrzymać terminu, pracował więc niestrudzenie niczym Balzac.

Pisał horror. Jego bohater, młody Bela, właśnie wprowadził się do starej kamienicy nieopodal uniwersytetu i lada chwila miał poznać swojego sąsiada o nietypowym hobby. Niedawna przeprowadzka Anatolija stymulowała jego wyobraźnię – sam był w nieznanym mieście i w starej kamienicy. Widział też na korytarzu staruszka, takiego jakiego sobie wyobraził do powieści. Atmosfera była właściwa, więc zdania same się pisały, musiał tylko od czasu do czasu zerkać na ogólny plan fabuły, który zarysował poprzedniego dnia.

Nagle zauważył na pożółkłej starej tapecie plamę pleśni. No pięknie, pomyślał, jeszcze to. Równo mnie orżnęli z tym mieszkaniem. Że też nie zauważyłem wcześniej tej pleśni, może by mi coś zbili z ceny. Ale nic to, już niedługo wydam swoje wypociny i będę miał na dom nad morzem, tak jak zawsze chciałem.

W ciągu następnych dwóch godzin napisał jeszcze kilkanaście stron, przejrzał je i stwierdził, że są całkiem dobre. Już miał położyć się na rozmemłanym wyrku, kiedy nagle usłyszał skrzypnięcie od strony szafy. Zamarł na chwilę i wsłuchiwał się w otaczające go odgłosy, jednakże poza cichym szmerem deszczu i odległymi gromami od czasu do czasu, nie słyszał nic.

I nagle kolejne skrzypnięcie w szafie. Włosy zjeżyły mu się na karku. Postanowił podejść i sprawdzić. Zbliżył się powoli, położył rękę na klamce i pomalutku odchylił drzwi. W środku, jeżeli nie liczyć jego czarnej kurtki, nie było nic, ubrania leżały jeszcze w pudłach. Odwrócił się plecami do otwartej szafy i znowu coś skrzypnęło. Sprawdził jeszcze raz, ale nie zobaczył żadnego źródła dźwięku. Pewnie drewno się rozpręża, pomyślał i zrobił kilka kroków w stronę łóżka.

Dostrzegł jeszcze kilka plam pleśni na ścianach. Mógłbym przysiąc, że ich tu wcześniej nie było, pomyślał. Nagle zdał sobie sprawę, że nie jest w pokoju sam. Spod starego biurka w odległym kącie pokoju, które było tu zanim jeszcze się wprowadził, wystawała biała kobieca dłoń.

Włosy stanęły mu na karku, przed oczyma zrobiło się na chwile ciemno, a z ust wydobył się stłumiony jęk. Miał krzyknąć, albo rzucić się do ucieczki lub ataku, ale nie widział żadnego bezpośredniego zagrożenia. Dłoń nie należała do osoby nieżyjącej, gdyż od czasu do czasu lekko się poruszała. Poza tym, mimo, iż w półmroku i nie mógł przejrzeć cienia pod biurkiem, był pewien, iż dłoń nie została odcięta lub odrąbana. Po prostu wystawała, choć nie był w stanie wyobrazić sobie, że ktoś mógłby się zmieścić w tak małej przestrzeni.

- Przepraszam – powiedział cicho, ale potem zmienił ton na pewniejszy. – Co to? Żarty jakieś? Co to za ręka, co? Proszę wyjść!

Nie było odpowiedzi.

Obawiał się podejść do ręki, nie dlatego, że bał się zostać złapany, tylko dlatego, że nie wiedział czego się może spodziewać. Co zobaczy pod biurkiem, jeśli spojrzy? Może zapalić światło? A jeśli mu się to śni? Pisał przecież horror, możliwe, że ma teraz koszmary. Rozejrzał się dookoła i stwierdził, że na pewno nie śni, bo czuje, jakby był wciąż na jawie. Zauważył tylko, że na ścianach przybyło pleśni. Wybrał sobie jakiś placek tapety nie pokryty nią obecnie i postanowił, że sprawdzi potem, czy pojawiła się nowa plama.

Tymczasem usiadł na łóżku i wpatrywał się w dłoń. Była skierowana spodem do góry. Poruszała co raz palcami, jakby przebiegając po niewidzialnych klawiszach panina. Teraz pomyślał, że być może nie jest to kobieca dłoń, lecz należy raczej do młodego mężczyzny. Tak czy inaczej, trudno było określić. Oprócz tego była tak blada, że zdawała się nigdy nie widzieć słońca, jakby właściciel nigdy nie opuszczał piwnicy.

Nagle dłoń zapukała trzy razy w podłogę. Anatolijowi przebiegły ciarki po plecach. Zamarł na kilka krótkich sekund, po których rozległo się pukanie do drzwi. Podskoczył jak na sprężynie i powoli podszedł do nich. Kto to może być o tej porze, już północ, pomyślał, spoglądając na budzik przy łóżku. Wyjrzał przez judasza i zobaczył znajomą twarz mężczyzny w średnim wieku.

- Anatolij Wasylewicz? – usłyszał. – Jestem z wydawnictwa. Wiem, że jest późno, ale to pilne, niech pan otworzy.

Przestraszył się lekko, że może chcą zerwać z nim kontrakt i nie mogą zaczekać z tym do rana. Może redaktor przeglądał jego wcześniejsze prace i dostrzegł coś, co na wstępie przekreśla jego szanse na zostanie pisarzem z prawdziwego zdarzenia.

- Zaraz – zawołał. - Muszę się ubrać.

Podreptał szybko do łazienki i przyniósł ręcznik, którym przykrył rękę leżącą przy biurku. Potem otworzył drzwi, ale nikogo już tam nie było. Może się zniecierpliwił i poszedł, pomyślał ze zgrozą. Teraz na pewno zerwą ze mną kontrakt. A może chcieli negocjować przedłużenie terminu. Ale dlaczego nie zadzwonili? Spojrzał na telefon, nie było zasięgu. No tak, pomyślał, to ta przeklęta czeska dzielnica, słyszałem, że ciągle mają tu awarie sieci komórkowej.

Wrócił do biurka i podniósł ręcznik – dłoń dalej była na swoim miejscu. Blada i z pobrudzonymi paznokciami, skierowana spodem do góry. Palce lekko zafalowały. Anatolij przyklęknął na jedno kolano i pochylił się, żeby zajrzeć pod biurko. Dłoń obróciła się i klepnęła w podłogę.

- Dobrze już, dobrze – powiedział Anatolij przepraszająco, cofając się w stronę łóżka. Na twarzy miał wypieki i czuł, jakby zamierzał zrobić coś nieprzyzwoitego, ale został przyłapany. Przynajmniej wiem, że jest świadoma mojej obecności, pomyślał.

- Skąd ty tutaj? – zapytał niepewnie. – Czego chcesz?

Nie było odpowiedzi. Przypomniał sobie nagle o pleśni i odszukał upatrzony fragment tapety, na którym jej wcześniej nie było. Nie był pewien, czy patrzy w dobre miejsce, ale znowu zdawało mu się, że pleśni przybyło.

- Może mi pan przystawi chociaż krzesło – usłyszał nagle, niewiadomo skąd.

Podskoczył i rozejrzał się. W pokoju nie było nikogo. Głos na pewno nie dobiegł spod biurka, wydawał się mieć swoje źródło w powietrzu, gdzieś w pobliżu drzwi. To brzmiało, jak głos tego człowieka z redakcji, ale przecież nie wpuszczałem go, na korytarzu nikogo nie było, a zamknąłem chyba drzwi.

Spojrzał jeszcze raz – drzwi były zamknięte. Postanowił zapalić górne światło, ale pstryczek musiał być zepsuty. Jedynym źródłem światła była lampa w kącie pokoju i ekran laptopa. Mimo to, był pewien, że oprócz dłoni koło biurka jest w pokoju sam.

Pewnie mi się zdawało, pomyślał. Powinienem iść spać, ale jak tu zasnąć, skoro jest ta dłoń. Jeśli się położę, może wdrapie się na łóżko i mnie udusi. Albo dotknie mnie tam... Co ja sobie myślę, przecież to nie może być sama dłoń, tam musi być jakaś osoba. To nie horror, to rzeczywistość. Chyba, że śnię. Wtedy nie ma znaczenia co zrobię. Ale te strony, które dzisiaj napisałem – to mi się śniło, czy to było naprawdę. Szkoda by było zmarnować tyle pracy.

Nagle doszedł go dźwięk delikatnego stukania palcami o drewno. To dłoń dotykała podłogi jak klawiatury komputera, symulując, że pisze. Anatolij wstał i przypatrywał się temu przez jakąś chwilę, ale zjawisko nie ustępowało, tak jak poprzednie, które trwały jedynie moment. Podrapał się w głowę.

- Co mi chcesz powiedzieć? – brak odpowiedzi. – Chcesz, żebym pisał? – znowu nic, tylko nieustające stukanie. – Dobrze więc – odparł, siadając do laptopa przy stoliku w drugim kącie pokoju.

Zastanowił się chwilę, poczytał to, na czym skończył i wziął się za pisanie. Pracował bez ustanku przez kolejne dwadzieścia stron z okładem, po czym spojrzał na zegarek. Zepsuł się pewnie, bo pokazywał ciągle północ. Anatolij spojrzał jeszcze raz na dłoń koło biurka , która ciągle udawała, ze pisze na klawiaturze. Przełknął ślinę i wrócił do pisania.

Po niewyobrażalnie długim czasie pisania i spoglądania co raz na dłoń, dotarł wreszcie do ostatniego zdania ostatniego rozdziału. I mimo, że nie widział, wierzył, że istnieje. Napisawszy to, wyprostował się i przeciągnął. Było gotowe, jeszcze tylko raz przeczytać i zanieść do wydawnictwa. Już planował co powie pani sekretarce, a co jeśli zaprosi go do siebie redaktor, lub prezes., kiedy nagle zdał sobie sprawę, że nie zna adresu wydawnictwa, nigdy tam nie był i nie potrafi sobie przypomnieć nikogo, kto by tam pracował. Nie miał do nich numeru, ani nawet nie znał nazwy.

Spojrzał na podłogę obok biurka, ale dłoni nie było. Za oknem burza ustała i słońce wstawało ponad dachami czeskiej dzielnicy.

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...