"Skarb w glinianym naczyniu" - drugi fragment

Autor: Mariusz Kaszyński Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 13-04-2008 23:20 ()


Mariusz Kaszyński

 

SKARB W GLINIANYM NACZYNIU

 

(fragment 2)

 

 

 

 

Elżbieta Krukowska stała w oknie swego domu i obserwowała opatuloną w grubą szarą kurtkę postać, która zatrzymała się przy bramie. Z tej odległości nie mogła być pewna, ale wydawało się jej, że ma przed sobą tę plotkarę, Jadwigę Morawską. Choć w podstawówce chodziły do jednej klasy, nigdy za nią nie przepadała (zresztą z wzajemnością), jednak nigdy żadna nie okazywała drugiej otwarcie wrogości. Ot, tolerowały się, wychodząc z założenia, że wysłanie kilku sztucznych uśmiechów jeszcze nikomu nie zaszkodziło.

 

Po parosekundowym wahaniu Jadwiga – jeśli to rzeczywiście była ona – pchnęła furtkę i weszła na podwórko.

 

Elżbieta cicho westchnęła. Faktycznie miała przed sobą Morawską – poznała to po charakterystycznym, nieco kaczym chodzie przybyłej. Czerwona od mrozu twarz kobiety zastygła w ponurym grymasie. Cokolwiek miała do powiedzenia, nie mogło to być nic przyjemnego. Czyli kolejna sensacja; Morawska wynajdywała takie przynajmniej raz w miesiącu. Poza tym raczyła wszystkich kilkudziesięcioma nowinkami, z których połowa była wyssana z palca, a większość pozostałych – dziesięciokrotnie przesadzona.

 

Rozległo się głośne pukanie i po chwili do środka wparowała Jadwiga. Zzuła oblepione śniegiem wysokie buty i dopiero wtedy rozpięła kurtkę.

 

– Nie chcę wszędzie nazostawiać kałuż – wyjaśniła. – Dzień dobry.

 

Jej ponury głos świadczył, iż wcale nie uważa go za dobry.

 

Elżbieta ruchem głowy wskazała kuchnię.

 

– Herbaty?

 

Jadwiga przytaknęła, po czym od razu przeszła do sedna sprawy:

 

– Przychodzę do ciebie jako do osoby urzędowej.

 

Krukowska nieznacznie się skrzywiła. Była tak długo sołtysem, że znała ten ton. Kolejne pretensje. W kółko to słyszała. X wyrzuca śmieci na moją posesję (która, nawiasem mówiąc, od dawna przypomina jeden wielki śmietnik) lub Y rozpowiada o mnie niestworzone rzeczy albo wreszcie Z przez lornetkę podgląda, jak się kąpię. Ludzie są naprawdę nienormalni. Co ją to, do cholery, obchodziło?! Była od spraw organizacyjnych, nie zamierzała bawić się w psychologa-rozjemcę. Załatwiliby to po sąsiedzku, co najwyżej popłynęłoby trochę krwi z rozbitych łbów, a ona wezwałaby policję.

 

– Zginął mi pies! Jak kamień w wodę.

 

Elżbieta nieco się uspokoiła. Odrobinę. Nie mogła mieć pewności, że Jadwiga nie zwali za chwilę całej winy na któregoś z bliższych lub dalszych sąsiadów – wszyscy tu byli sąsiadami wszystkich – i nie oskarży go, że jest psychopatycznym mordercą czworonogów, satanistą lub kimś jeszcze gorszym. Słyszała już podobne historie. Większość ze skarżących się powinna według niej natychmiast trafić do czubków, ale ona musiała ich spokojnie wysłuchać. Dotrwać do końca sensacyjnej opowieści i dopiero wtedy spławić.

 

– Ostatnio w okolicy zniknęło kilka psów – dodała Jadwiga ściszonym głosem, akcentując pierwsze słowo.

 

Aha, w głowie Elżbiety zapaliło się ostrzegawcze światełko, zaraz usłyszę jej rewelacje.

 

Ale żadne rewelacje nie padły.

 

– I...?

 

– I chciałabym wiedzieć, co w tej sprawie robisz? – dokończyła jednym tchem Morawska.

 

Zaskoczona Elżbieta wzruszyła ramionami. By ukryć rozdrażnienie, chwyciła czajnik i odwróciwszy się plecami do Jadwigi, podstawiła go pod kran. Odkręciła wodę.

 

– Nic, a co niby mam robić?

 

Owszem, słyszała o paru przypadkach. Zaginął Bury, pies Chrzanowskich – w tym przypadku modliła się, by bydlę padło teraz, zanim zdążyło kogoś zagryźć – to samo stało się u Pisanków i Zarzyckich. Znikają kundle, jak to zimą, a że aż trzy w ciągu tygodnia, to zbieg okoliczności, nic więcej. Zresztą pogoda wiele tłumaczyła.

 

Sołtyska postawiła czajnik na kuchence.

 

Morawska spojrzała na boki, jakby upewniając się, że nikt nie podsłuchuje, i szepnęła:

 

– A jeśli to się znów zaczęło?

 

Elżbieta spiorunowała ją wzrokiem.

 

– Niby co? – warknęła, nie potrafiła się powstrzymać.

 

– Wiesz dobrze, o co mi chodzi. – Jadwiga nie zauważyła jej złości albo zupełnie ją zignorowała.

 

– Nie wiem.

 

– To co wtedy... Przed dwudziestu dwu laty.

 

Elżbieta poczerwieniała.

 

– Bajki opowiadasz, latasz po wsi, strasząc siebie i innych. – O mało co tego nie wykrzyczała, ale i tak jej głos kipiał gniewem. – Nic się wtedy nie zdarzyło.

 

– Dzieci ginęły.

 

– Zabłąkały się w mrozy do lasu albo i nad morze. Przy takiej pogodzie o wypadek nietrudno!

 

Morawska westchnęła, jakby te słowa jej nie przekonały.

 

– Wtedy zaczęło się od psów.

 

– Jadwiga, co mi głowę zawracasz? Zimno jest, to i psy puszczone wolno giną. Polezą za daleko i nie mają siły wrócić. Przyjdą roztopy, to się znajdą.

 

– Znajdą albo i nie... Stara Gawlińska mówiła...

 

– Chyba nie chcesz powiedzieć, że słuchasz, co plecie ta jędza? – przerwała sołtyska szorstko. – To szurnięte babsko. We łbie się jej pomieszało i to na długo przed twoim urodzeniem.

 

W pomieszczeniu zaległa nieprzyjemna cisza. Przerwał ją dopiero piskliwy gwizd czajnika. Obie kobiety podskoczyły.

 

Elżbieta, nalewając wrzątku do szklanek, zacisnęła usta. Myślała o Jadwidze. Głupia krowa. Jedna z tych, co w mig rozniosą po wsi wszelkie zasłyszane idiotyzmy. Psy giną. Też coś. Taka już psia natura z jej przereklamowaną wiernością. Gdyby za tą sprawą kryło się coś więcej niż zwykły zbieg okoliczności, to nie skończyłoby się na kilku kundlach. A przecież nic się nie wydarzyło. No, może oprócz Chrzanowskiego. Marta skarżyła się, że znów go gdzieś poniosło, i to w wigilię. Zabrał prezenty i się ulotnił. Sukinsyn, zrobić taki numer własnym dzieciom. Jeśli Bóg jest chociaż w trzeciej części tak sprawiedliwy, jak co niedziela reklamuje go ksiądz Mateusz, to dziad już dawno zamarzł w jakimś rowie. Panie, czemu Ty w ogóle pozwalasz łazić po tej ziemi pijakom? Tak ich kochasz? A może, gdy nikt nie widzi, też pociągasz?

 

Herbata była gorąca, więc zanosiło się na dłuższą pogawędkę. Sensacja już padła i teraz Jadwiga z pewnością szykowała się do wyrzucenia z siebie najnowszych ploteczek. A Elżbieta rozmyślała tylko o tym, kiedy jej gość sobie pójdzie.

 

 

***

 

 

Zenek Nowak wszedł do sklepu Smolarczyka. Nim jeszcze usłyszał szczęk zamykanych drzwi, wciągnął powietrze głęboko do płuc. Mieszały się tu rozmaite zapachy. Pieczywa przywożonego raz dziennie z oddalonego o ponad dwadzieścia pięć kilometrów miasteczka, słodyczy, wędlin i tej tak dobrze mu znanej woni. Być może nikt inny nie byłby w stanie jej wyczuć, ale Zenek z biegiem lat stał się ekspertem. Był niezawodny niczym pies wyszkolony do odnajdywania ukrytych w bagażach narkotyków.

 

Wino.

 

Tanie wino.

 

Bardzo tanie wino.

 

Czyli to, co może niekoniecznie najbardziej lubią tygrysy, ale z pewnością ci, którzy – tak jak on – nie cierpieli na nadmiar funduszy.

 

Zenek nie śmierdział groszem. Wszyscy w okolicy o tym wiedzieli i zapewne wszyscy zgodziliby się też, że śmierdział za to na kilka innych sposobów. Stanowiło to jeden z wielu powodów, dla których omijano go z daleka. Owszem, większość mężczyzn w Dębiej Górze mówiła mu cześć, ale jednocześnie pilnowała się, by nie znaleźć się za blisko i nie być zmuszonym podać mu ręki na przywitanie.

 

Jemu to nie przeszkadzało. Wiedział, kto we wsi zawsze się z nim napije. Znał elitę. I nawet cieszył się, że jest ona tak nieliczna. Gdy się ma zbyt wielu przyjaciół, to tak jakby się ich nie miało wcale. Nie sposób odróżnić, kto jest bratnią duszą, a kto udaje. Kto pomoże ci w biedzie, a kto tylko czeka, żeby cię wydoić.

 

Wyszczerzył zęby w kierunku regału z alkoholem, jednym uchem łowiąc toczącą się przy ladzie rozmowę.

 

Ekspedientka, Kaśka Frączyk (kiedyś, dawno temu, kumplował się z jej ojcem; był tłusty i niski, kto by pomyślał, że uda mu się spłodzić tak zgrabną sztukę) słuchała potoku słów wylewających się z ust podnieconej Jadwigi Morawskiej. Zenek miał nadzieję, iż wymiana ploteczek nie potrwa zbyt długo. Śpieszył się. Zamierzał wymienić spoczywające na dnie kieszeni pięć złotych na bochenek chleba i butelkę wyśmienitego wina, rzecz jasna najtańszego. Coś dla ciała i coś dla ducha. I to we właściwych proporcjach – chleb kosztował trzy razy mniej od alkoholu.

 

Mężczyzna wsunął rękę do kieszeni i bezwiednie dotknął monety. Nikt we wsi by w to nie uwierzył, ale był doskonałym organizatorem. Ekonomistą samoukiem. Potrafił tak rozplanować wydatki, że niewielka renta – jedyne pieniądze, jakimi dysponował – starczała mu na cały miesiąc. Co prawda kupował jedynie dwa produkty (niezbędne dla ciała i ducha), ale i tak było to niezłe osiągnięcie jak na kogoś, kto w powszechnym mniemaniu miał mózg tak przeżarty siarą, że nie potrafił zliczyć do trzech.

 

Z trudem oderwał wzrok od ustawionych na półce butelek i utkwił go w Kaśce. Niezła dupa. Teraz wciągnęła gruby niebieski sweter, ale latem było na co popatrzeć. Dziewczyna miała chyba chroniczną awersję do staników. Zenek nigdy nie zauważył, by jakikolwiek nosiła, a przecież był w sklepie częstym gościem, przychodził tu niemal codziennie.

 

Kaśka dostrzegła jego wzrok, więc ułożył usta w grymas, który, jak mniemał, przypominał uśmiech. To wystarczyło, by dziewczyna spojrzała w inną stronę.

 

...U Zarzyckich stało się to samo – wychwycił piskliwy głos Morawskiej. – Szczekał, a parę minut później, gdy wyjrzeli na dwór, kamień w wodę. Nie ma.

 

Przeszedł go dreszcz. O czym mówiła ta przypominająca przerośniętą kaczuchę jędza?

 

Podszedł bliżej. Jadwiga zauważyła to (a może tylko wyczuła). Skrzywiła się i odsunęła nieco.

 

– Mówię ci, że dzieje się coś niedobrego. Byłam nawet u sołtyski, ale ta nie chciała mnie słuchać, głupia pinda.

 

Kaśka rzuciła krótką uwagę, obliczoną na grzeczne okazanie Morawskiej, że jej słowa nie trafiają w próżnię. Trudno było odgadnąć, co naprawdę myślała; z pewnością Smolarczyk z tysiąc razy przykazał jej, by wbrew wszelkim okolicznościom była zawsze uprzejma wobec klientów. Ci przecież mogli się obrazić i zacząć robić zakupy u Nogackiej. We wsi były tylko dwa sklepy spożywcze, a ich właściciele nienawidzili się jak wściekłe dobermany starające się nawzajem zagryźć.

 

– Jasne, nie pamiętam, by kiedyś w przeciągu kilku dni zginęło aż tyle psów.

 

Zdrętwiał. A więc się nie mylił.

 

Dłoń, która dotąd bawiła się monetą, zacisnęła się na niej kurczowo. Nagle zrobiło mu się gorąco i zapragnął uciec. Wybiec ze sklepu i zaszyć się w jakimś kącie. Małym i niedostępnym.

 

Zapomniał o zakupach. Myślał tylko o psach, śladach na śniegu i tym czymś, co tamtej odległej zimy...

 

– To samo, co zwykle? – dziewczyna musiała to powtórzyć jeszcze raz, zanim do Zenka dotarły jej słowa.

 

Morawska zdążyła już zapłacić i oddalić się z wyraźną ulgą. Póki nie wyszła ze sklepu, póty teatralnym gestem wachlowała się dłonią.

 

– To samo...? – jęknął.

 

Gdzie był? Co tu robił?

 

Powoli dotarło do niego, że nie znajdował się w lesie. Szare pnie były jedynie wspomnieniem. To sklep był rzeczywistością.

 

– Tak, to samo – potwierdził, rzucając na ladę mokrą od potu pięciozłotówkę.

 

Gdy miał lepszy humor, zabawiał się w swoistą grę. Próbował tak podać Kaśce monetę, by ich dłonie na ułamek sekundy się zetknęły. Rzadko się udawało, pilnowała się – może jak prawie wszyscy w wiosce uważała go za kogoś niemal trędowatego, a może doskonale wiedziała, o co mu chodzi. W każdym razie nieliczne sukcesy smakowały słodko. Nie mając szans nawet u najstarszej i najbrzydszej baby w Dębiej Górze, mógł zapomnieć o zgrabnej ekspedientce. A ten dotyk stanowił namiastkę aktu seksualnego. Zupełnie jakby dane mu było zerżnąć tę dziewuchę.

 

Dzisiaj nawet o tym nie pomyślał.

 

Chwycił siatkę z zakupami i wybiegł ze sklepu.

 

Musiał pójść do Rozalii Gawlińskiej. Baba może i była niespełna rozumu, ale znała prawdę.

Tak, znała ją.

 

Dziękujemy wydawnictwu Runa za udostępnienie fragmentu do publikacji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...