"Miecz dla króla" - fragment

Autor: T.H. White Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 01-04-2008 00:01 ()


 

 

T.H. White

Miecz dla króla

 

Nie byle jaki pierwszy z brzegu kraj,

Gdzie las, powietrze i woda,

Ale Wyspę Gramarii odwiedzimy dziś -

Czeka nas tam Przygoda.

 

 

Rozdział I

 

 

W poniedziałki, środy i piątki odbywały się lekcje Dworności i Summulae Logicales. Pozostałe dni tygodnia przeznaczone były na Organon, Repetycję i Astrologię. Guwernantka nigdy nie mogła dojść do ładu z astrolabem, a w tych dniach, gdy radziła sobie z nim wyjątkowo kiepsko, mściła się na Warcie, piorąc go po ła­pach. Kaya nigdy nie prała po łapach, gdyż wiadomo było, że Kay jest to, bądź co bądź, przyszły Sir Kay, pan na włościach. Warta wołano Wart, bo rymowało się to z Art; Art zaś było zdrobnieniem jego prawdziwego imienia. Przezwisko wymyślił Kay. Kay nie miał przezwiska: zawsze woła­no go Kay. Był zbyt dostojny na jakiekolwiek przezwisko i na pewno wściekłby się okropnie, gdyby ktokolwiek spróbował go przezywać. Guwernantka miała rude włosy i tajemniczą bliznę, która jej zapewniała powszechny sza­cunek, a którą ona sama chętnie demonstrowała wszystkim zamieszkałym na zamku damom - za zamkniętymi drzwia­mi, rzecz jasna. Sądzono powszechnie, że blizna zdobi tę część anatomii, którą Pan Bóg przeznaczył do siadania, i że powstała na skutek przypadkowego przycupnięcia na ostrzu broni podczas pikniku. Razu pewnego guwernantka zapro­ponowała obejrzenie tej blizny Sir Ectorowi, ojcu Kaya, po czym dostała ataku histerii i została odprawiona. Okazało się, że jest to była pacjentka szpitala wariatów, w którym spędziła trzy lata.

Zajęcia popołudniowe wyglądały następująco: w ponie­działki - walka na kopie i jazda konna; we wtorki - polo­wanie z sokołami; w środy - szermierka; w czwartki - łucznictwo; w soboty - teoria rycerskości, czyli odpowiedzi na wszelkie okazje, terminologia myśliwska, obyczaje my­śliwskie. Jeżeli uczeń popełnił błąd w uśmiercaniu lub ćwiartowaniu zwierzyny, musiał pochylić się nad zwłokami i odebrać karę chłosty płaską stroną miecza. Tak zwane pła­zowanie. Był to brutalny żart w tym samym stylu, co gole­nie głowy za przekroczenie linii. Kaya nigdy nie płazowa­no, chociaż często się mylił.

Kiedy pozbyli się guwernantki, Sir Ector oświadczył:

- Było nie było, do kroćset, nie możemy chyba dopuścić do tego, żeby chłopcy całymi dniami uganiali się samopas, jak jacyś chuligani. Tak czy nie, do kroćset? W tym wieku powinni, było nie było, pobierać nauki, i to pierwsza klasa. Ja w ich wieku od piątej z rana wkuwałem tę całą łacinę i takie tam różne. Najszczęśliwsze lata mego życia... Podajcie portwajn.

Sir Grummore Grummursum, który nocował akurat u Sir Ectora, gdyż jego misja rycerska przeciągnęła się ponad miarę, rzekł na to, że kiedy on był w wieku chłopców, regularnie co rano brał baty, gdyż biegał na polowania z sokołami za­miast się uczyć. Teraz pluł sobie w brodę, że łacinę zna po łebkach, a i to jedynie w czasie teraźniejszym. Zatrzymał się bowiem na wysokości jednej trzeciej lewej strony w połowie podręcznika. Była to, jak mniemał, strona dziewięćdziesiąta siódma. Podał portwajn.

- Jak tam dzisiejsza wyprawa? - zagadnął Sir Ector.

- Nieźle, nieźle - odparł Sir Grummore. - Rzekłbym nawet: fantastycznie. Natknąłem się na gościa nazwiskiem Sir Bruce Saunce Pite, który akurat urzynał głowę pewnej dziewicy w Weedon Bushes. Pogoniłem go aż do Mixbury Plantation w Bicester, tam zaś zrobił on w tył zwrot i zgubił mi się w Wicken Wood. Dobre dwadzieścia mil biegiem.

- Twarda sztuka - zauważył Sir Ector. - Ale wracając do chłopców, łaciny i tych tam... do tego całego amo-amas i łobuzowania... Co by mi pan łaskawy proponował?

- No cóż - Sir Grummore podparł palcem nos z boku, zapuszczając żurawia w stronę butelki. - To sprawa godna głębszej rozwagi, jeśli wolno mi się tak wyrazić.

- Oczywiście, że wolno - pośpieszył z zapewnieniem Sir Ector. - Może się łaskawy pan wyrażać, jak pan chce. To wielce uprzejme z pana strony, że się pan w ogóle wyraża. Nadzwyczaj uprzejme. Proszę się częstować portwajnem.

- Niezły ten portwajn.

- Prezent od znajomego.

- Ale wracając do chłopców - rzekł Sir Grummore. - Ilu ich właściwie jest? Liczył pan może?

- Dwóch - odrzekł bez namysłu Sir Ector. - Licząc jednego i drugiego, naturalnie.

- Domyślam się, że wysłanie ich do Eton nie wchodzi w rachubę? - Sir Grummore drążył temat z wielką ostrożnością. - Daleko, no i w ogóle... wiadomo.

Ściśle rzecz biorąc, Sir Grummore nie miał na myśli szkoły w Eton, gdyż Kolegium Błogosławionej Maryi założono tam dopiero w roku 1440 - ale chodziło mu o uczelnię tej rangi. Gwoli ścisłości, to, co popijali panowie, to także nie był portwajn, lecz miód zaprawiany korzeniami. Myślę jednak, że współczesna nazwa trunku pozwoli czytelnikowi lepiej wczuć się w atmosferę.

- Że daleko, to pestka - zapewnił gościa Sir Ector. - Gorzej, że po drodze siedzi ten olbrzym... ten, no... Jakmutam... Trzeba jechać przez jego ziemie, a to... sam pan rozumie.

- Jakże on się nazywa?

- Zabij mnie pan, nie pamiętam. Chodzi mi o tego gościa, który mieszka przy Bulgoczącej Wodzie.

- Galapas! - odgadł Sir Grummore.

- Ten sam.

- Wobec tego - podsumował Sir Grummore - pozostaje tylko jedno wyjście: nauczyciel domowy.

- Znaczy taki gość, co uczy w domu?

- Zgadł pan - pochwalił Sir Grummore. - Nauczyciel domowy, czyli taki gość, co uczy w domu.

- Proszę sobie koniecznie dolać portwajnu - zachęcił Sir Ector. - To panu dobrze zrobi po takim męczącym pościgu.

- Wspaniały dzień - zauważył Sir Grummore. - Szkoda tylko, że w dzisiejszych czasach już się nie zabija. Pogoni człowiek dwadzieścia pięć mil, dopadnie drania - i kropka. Albo w ogóle zgubi ślad. A nie ma nic gorszego niż drugi raz zaczynać pościg.

- W naszych stronach uśmierca się olbrzymy, kiedy jeszcze są w powijakach - rzekł Sir Ector. - Dorosły jest, co prawda, gwarancją świetnej gonitwy, ale zawsze się wymknie.

- Tracą węch - podsumował Sir Grummore. - Tak podejrzewam. To odwieczny kłopot z wielkimi olbrzymami w wielkim kraju. Tracą węch.

- Powiedzmy, że zatrudniłby człowiek takiego nauczyciela domowego - zamyślił się Sir Ector. - Tylko jak go zdobyć?

- Najlepiej z ogłoszenia - poradził Sir Grummore.

- Dawałem już ogłoszenie - odparł Sir Ector.- Wykrzykiwa­li je heroldowie z „Głosu Humberland" i z „Ogłoszeń Cardoile".

- Pozostaje zatem tylko jedno rozwiązanie - zawyrokował Sir Grummore. - Zorganizować pościg.

- Pościg za nauczycielem domowym? - uściślił Sir Ector.

- Właśnie.

- Hic, Haec, Hoc - podsumował Sir Ector. - Dolej pan sobie tego... no, tego trunku, jak go zwał, tak go zwał.

- Hunc - warknął bojowo Sir Grummore.

 

 

Decyzja zapadła. Nazajutrz, gdy Grummore Grummursum pojechał do domu, Sir Ector zawiązał supeł na chustce do nosa, żeby nie zapomnieć, że ma jak najprędzej zorganizować pościg za nauczycielem domowym. Ponieważ jednak nie bardzo wiedział, jak się do tego zabrać, przekazał chłopcom sugestie Sir Grummore'a i przykazał im, żeby na wszelki wypadek nie chuliganili. Potem wszyscy poszli pracować przy żniwach.

Był lipiec, w tym miesiącu każdy zdrowy na ciele mie­szkaniec posiadłości, czy to mężczyzna, czy kobieta, trudził się w polu pod wodzą Sir Ectora. W lipcu tak czy owak nie mogło być mowy o żadnej „edukancji" dla młodzieży.

Zamek Sir Ectora stał na rozległej polanie w jeszcze rozleglejszej puszczy. Miał dziedziniec i fosę ze szczupakami. Ufortyfikowany kamienny most urywał się w połowie szerokości fosy. Jego drugą połowę stanowił drewniany most zwodzony, który podnosiło się przed nocą. Kiedy się przeszło po zwodzonym moście, stawało się na początku ulicy podzamcza - była to jedyna ulica, ciągnąca się na długość około pół mili i obstawiona po obu stronach chatami krytymi strzechą, o ścianach z gałęzi pozlepianych gliną. Ulica przecinała polanę na dwa olbrzymie pola: lewe, podzielone na setki wąskich pasów ziemi uprawnej, oraz prawe, schodzące w dół do rzeki i używane jako pastwisko. Połowa prawego pola, odgrodzona płotem, służyła jako łąka na siano.

Jako się rzekło, był lipiec z pogodą prawdziwie lipcową. Taka pogoda zdarzała się tylko w Starej Anglii. Ludzie, opaleni na świetlisty brąz, wyglądali jak Indianie: tylko zęby i białka oczu błyskały w zdrowych obliczach. Psy wałęsały się niemrawo z jęzorami na wierzchu albo, ciężko dysząc, leżały w cieniu, gdy tymczasem zlane potem konie opędzały się ogonami od much i wielkimi kopytami zadnich nóg próbowały strącać gzy z przegrzanych brzuchów. Krowy na pastwisku wściekały się z gorąca i galopowały z ogonami do góry, co bardzo złościło Sir Ectora.

Sir Ector stał na szczycie stogu, skąd doskonale widział, co kto robi i mógł wykrzykiwać komendy na całe dwustuakrowe pole, aż czerwieniał z wysiłku. Najlepsi kosiarze stali rzędem tam, gdzie rosła jeszcze trawa: kosy łyskały oślepiająco w przemożnym słońcu. Kobiety drewnianymi grabiami zgar­niały suche siano w długie pasma, za nimi zaś postępowali dwaj chłopcy z widłami, którzy odwracali snopy tak, żeby wygodnie je było zbierać. Potem, poskrzypując drewnianymi koliskami, jechały wielkie wozy zaprzężone w konie albo w powolne białe woły. Na każdym wozie stał człowiek, który odbierał siano i dyrygował całą operacją, po bokach wozu zaś kroczyli dwaj inni, którzy zbierali przygotowane przez chłopców snopy i widłami zarzucali je na wóz. Wóz posuwał się między dwoma rzędami snopów, a sposób ładowania był ściśle ustalony: od przednich kłonic do tylnych. Człowiek stoją­cy na wozie donośnym głosem komenderował, gdzie należy złożyć każdą kolejną wiązkę. Ładowacze zrzędzili, że chłopcy źle układają snopy i grozili, że wygarbują im skórę, niech no ich tylko złapią.

Każdy załadowany wóz podjeżdżał do stogu Sir Ectora i przerzucał tam swój ładunek, co wcale nie było trudne dzięki starannemu - nie to, co dzisiaj - ładowaniu. Sir Ector gra­molił się po sianie, zawadzał swoim pomocnikom, którzy - w przeciwieństwie do niego - wykonywali prawdziwą robo­tę, pocił się, wymachiwał widłami i bez ustanku prostował stóg, wrzeszcząc przy tym, że wszystko się na pewno rozwali z pierwszym podmuchem zachodniego wiatru.

Wart ubóstwiał żniwa i był dobrym żniwiarzem. Kay, dwa lata od niego starszy, na ogół przydeptywał snopek, który akurat usiłował poderwać z ziemi, a skutek tego był taki, że wkładając w robotę dwa razy tyle wysiłku co Wart, osiągał dwakroć słabsze rezultaty. Ponieważ jednak nienawidził być drugim w czymkolwiek, szamotał się z przeklętym sianem (którego nie cierpiał jak trucizny), aż robiło mu się niedobrze.

Następny dzień po wizycie Sir Grummore'a był morderczy: ludzie harowali w polu od dojenia do dojenia, a potem jeszcze aż do zachodu słońca, cały czas walcząc z niemiłosiernym żywiołem. Siano było dla nich bowiem żywiołem tak samo, jak woda i powietrze: kąpali się w nim, nurzali, wdychali je w płuca. We włosach, ustach i nosach mieli pełno nasion i ździebełek; pełno ich mieli także pod ubraniem, co powodowało nieustanne łaskotki. Ubrani byli skąpo; na brązowej jak laskowy orzech skórze zagłębienia między prężnymi mięśniami znaczyły się sinawym cieniem. Kto bał się burzy, ten źle się czuł owego ranka.

Burza przyszła po południu. Sir Ector zatrzymał ludzi w polu aż do chwili, gdy wielkie błyskawice dały ognia tuż nad ich głowami, po czym niebo pociemniało jak w nocy i deszcz lunął jak z cebra: w okamgnieniu wszyscy przemokli do nitki. Dalej niż na sto jardów nic nie było widać. Chłopcy rozpłaszczyli się pod wozami, poowijali sianem mokre ciała wystawione na zimny wiatr i dowcipkowali w najlepsze pod oberwaną chmurą. Kay dygotał i to wcale nie z zimna, ale żartował razem z kolegami, bo za nic w świecie nie przyznałby, że się boi. Przy każdym ostatnim i najgłośniejszym z serii grzmotów mężczyźni mimowolnie wzdrygali się, a potem pa­trzyli jeden na drugiego i salwą śmiechu odpędzali wstyd.

O pracy tego dnia nie było już mowy; zaczęła się zabawa. Chłopców odesłano do domu, żeby się przebrali. Stara piastunka wyciągnęła z szafy suche kaftany, zrzędząc, że chłopcy na pewno poprzeziębiali się na śmierć i pomstując na Sir Ectora, że tak długo zatrzymał ich w polu. Chłopcy pośpiesznie wsunęli ręce w świeżo wybielone koszule i wybiegli na rześkie powietrze i wypucowany po burzy dziedziniec.

- Proponuję wziąć Cully'ego i zapolować na zające! - krzyknął Wart.

- Wszystkie zające pochowały się przed deszczem - zauważył sarkastycznie Kay, zadowolony, że zagiął Warta z przyrody.

- Nie przesadzaj. Zaraz będzie sucho.

- Dobrze. Ale ja poniosę Cully'ego.

Kiedy we dwóch szli polować z jastrzębiem, Kay zawsze upierał się nieść gołębiarza. Miał do tego prawo, nie tylko jako starszy, ale także jako prawowity syn Sir Ectora. Wart nie był synem prawowitym. Nie rozumiał, co to znaczy, ale czuł się z tego powodu nieszczęśliwy, ponieważ Kay patrzył na niego jak na kogoś gorszego od siebie. Poza tym fakt, że nie miał rodziców, odróżniał Warta od większości dzieci, a Kay nauczył go, że być innym, znaczy być gorszym. Nikt z nim o tych sprawach nie rozmawiał, ale Wart zastanawiał się nad nimi, gdy zostawał sam i wtedy bywało mu smutno. Nie lubił, żeby ktokolwiek poruszał ten temat. Ponieważ Kay podnosił go nieustannie we wszelkich sporach o pierwszeństwo, Wart nauczył się ustępować, zanim dochodziło do dyskusji. Uwielbiał Kaya i chętnie podporządkowywał się jego rozkazom. Kay był jego idolem.

- No to lecimy! - zawołał Wart i popędzili do ptaszarni, co pewien czas fikając koziołki w pozycji wyprostowanej, zwane gwiazdą.

Ptaszarnia należała do najważniejszych miejsc na zamku, zaraz po stajniach i psiarniach. Stała naprzeciwko szklarni, frontem do południa. Okienka na zapleczu musiały być małe ze względów obronnych - za to okna wychodzące na dziedzi­niec były wielkie i pełne słońca, pozabijane dość gęsto piono­wymi listewkami, ale bez listew poprzecznych. Z braku szyb, dla ochrony jastrzębi przed przeciągiem tylne okienka poprzesłaniano rogowymi płytkami. W samym końcu ptaszarni mieścił się nieduży kominek, wokół którego powstała przy­tulna nisza, trochę taka jak w siodlarni, gdzie stajenni czyścili uprząż w deszczowe wieczory po polowaniach na lisy. Sta­ły tam dwa taborety, kociołek, ława z kolekcją nożyków i narzędzi chirurgicznych oraz półki pełne słoi. Słoje opatrzone były nalepkami: Kardamon, Imbir, Słód, Sadło, Na kaszel, Na ból brzucha, Na zawroty głowy, et cetera. Ze stropu zwisały skóry, które przybierały najdziwniejsze kształty, w miarę jak wycinano z nich kawałki na kaptury, smycze i paski zakłada­ne na sokole nogi. Na wbitych schludnym szeregiem hakach wisiały indyjskie dzwoneczki, kołatki i srebrne bębenki, a na każdym z nich wyryte było imię Ector. Specjalna i najpiękniejsza półka mieściła ptasie kaptury; spękane ze starości i wykonane w czasach, gdy jeszcze Kaya nie było na świecie. Były tam miniaturowe kapturki dla drzemlików, trochę większe dla gołębiarzy i te najnowsze, majstrowane z wielkim przepychem i starannością w długie zimowe wieczory. Wszystkie kaptury nosiły barwy Sir Ectora: biała skóra, po bokach czerwone sukno, a na czubku pęk błękitnosiwych piór, pocho­dzących z kołnierza czapli. Na ławie leżało pełno drobiazgów, od jakich roi się w każdym warsztacie. Były tam kawałki sznurka i drutu, blaszki, narzędzia, resztki chleba z serem, o którym już zwiedziały się myszy, skórzany bukłaczek na wodę, zniszczone rękawice sokolników, wszystkie na lewą rękę, gwoździe, skrawki workowego płótna, parę przynęt i karbowane klocki drewna, na których ledwie można było odczytać: Conays IIIIIIII, Harn III i jakieś inne niezbyt wyraźne napisy, których ortografia mogła budzić pewne zastrzeżenia.

Przez całą długość pomieszczenia, skąpane w południowym słońcu, ciągnęły się żerdzie, do których poprzywiązywane były ptaki: dwa świeżo wyjęte z gniazda drzemliki, stary sokół wędrowny, z którego w lesistym kraju niewielki był pożytek, więc trzymano go głównie dla urody, pustułka, na której chłopcy uczyli się podstaw sokolnictwa, należący do księdza jastrząb, którego Sir Ector trzymał u siebie przez uprzejmość, oraz odcięty od świata we własnym apartamencie w samym końcu baraku jastrząb gołębiarz o imieniu Cully.

Ptaszarnię utrzymywano w przykładnej czystości: trociny na ziemi wchłaniały ptasie odchody i wymieniane były codziennie. Sir Ector co rano o godzinie siódmej przybywał tam z wizytacją, podczas której dwaj strażnicy stali na baczność przy drzwiach od strony podwórza. Jeżeli zdarzyło im się zapomnieć o przyczesaniu włosów, Sir Ector odsyłał ich z powrotem do koszar. Nie przejmowali się tym zbytnio.

Kay nałożył na dłoń jedną z lewych rękawic i przywołał Cully'ego z żerdzi - lecz Cully, nastroszony, w podłym nastroju, przeszył go tylko wściekłym spojrzeniem oka, które do złudzenia przypominało nagietek, i ani myślał usłuchać. Wo­bec tego Kay własnoręcznie zdjął go z żerdzi.

- Może nie powinniśmy go teraz wynosić? - zwątpił Wart. - Właśnie się pierzy.

- Oczywiście, że powinniśmy, mięczaku - sprzeciwił się Kay. - On tylko chce, żeby go trochę ponosić; potem wszyst­ko będzie dobrze.

Ruszyli na przełaj przez ściernisko, patrząc po drodze na siano, tak starannie niedawno przesuszone, a teraz nasiąkłe wodą - a więc gorszej jakości. Weszli w obszar zwierzyńca, gdzie drzewa rosły rzadko, jak w parku, ale już nieco dalej niepostrzeżenie zwierały szeregi, tworząc mroczny las. Szaraki miały tam setki nor, i to tak blisko jedna drugiej, że nie sztuką było trafić na zająca: sztuką było trafić na zająca z dala od nory.

- Hob mówi, że nie wolno puszczać Cully'ego, dopóki się sam dwa razy nie uniesie - powiedział Wart.

- Hob się nie zna. O tym, czy jastrząb jest gotów do lotu, wie tylko ten, kto go trzyma. Poza tym, Hob jest tylko prostym chłopcem - podsumował po chwili Kay i zaczął odczepiać linkę i kółko od paska na nogach ptaka.

Poczuwszy się uwolnionym z więzów i gotowym do po­lowania, Cully wykonał serię ruchów jakby przygotowawczych do uniesienia się: wypiął pierś, uniósł barki i nastroszył puch na udach. Po czym w ostatniej chwili zmienił zdanie i nie zrobił nic. Widząc to, Wart gorąco zapragnął wziąć ptaka w swoje ręce, zabrać go Kayowi i uspokoić. Był absolutnie pewien, że udałoby mu się wprawić Cully'ego w dobry nastrój - poskrobałby go w nóżki od spodu, delikatnie zmierzwiłby piórka na piersi - gdyby tylko wol­no mu było nieść ptaka, a nie dreptać z tyłu z głupią przynętą.

Wart rozumiał jednak, że ciągłe pouczanie musi być dla starszego chłopca nieznośne, więc utrzymał język za zębami. Tak samo jak dzisiaj w wojsku niewskazane jest krytykowa­nie dowódcy, tak i w sokolnictwie w złym tonie było udziela­nie rad temu, kto niósł sokoła.

- Hej-ho! - krzyknął Kay, podrzucając jastrzębia w górę, żeby dać mu lepszy start. Tuż przed nimi, przez starannie wyskubaną darń, sadził zając. Cully wzbił się w powietrze. Nagły ruch zaskoczył i Warta, i zająca, i samego jastrzębia: wszyscy trzej na moment zastygli w zdumieniu. Potem podniebny zamachowiec począł wiosłować w powietrzu wielkimi skrzydłami, ale niechętnie, z wahaniem. Zając zniknął w dobrze zamaskowanej norze. Jastrząb wzbił się wysoko, gwałtownie runął w dół, jak dziecko mocno rozbujane na huśtaw­ce, i spadał tak długo, aż złożywszy skrzydła osiadł w koro­nie drzewa. Stamtąd spojrzał w dół na swoich panów, rozwarł dziób, jakby dyszał rozwścieczony porażką i zamarł w bezruchu. Dwa serca stanęły.

 

 

 

Rozdział II

 

Przez dobrą chwilę chłopcy szli za zdegustowanym, nadętym jastrzębiem od drzewa do drzewa, gwiżdżąc i wabiąc go na przynętę, aż wreszcie Kay stracił cierpliwość.

- Jak chce, to niech sobie ucieka - powiedział. - I tak ża­den z niego pożytek.

- Och, nie! Nie możemy go zostawić! - krzyknął Wart. - Co powie Hob?

- To mój jastrząb, a nie Hoba - rozzłościł się Kay. - Nic mnie nie obchodzi, co powie Hob. Hob jest sługą.

- Ale Cully to dzieło Hoba. Nam może być wszystko jedno, czy go zgubimy, czy nie, bo nie musieliśmy siedzieć przy nim trzy noce z rzędu, nosić go całymi dniami, i tak dalej. Nie wolno nam stracić jastrzębia Hoba. Zachowalibyśmy się podle.

- Dobrze mu tak. Hob jest głupcem, a ten jastrząb to ścierwo. Na co komu paskudny, głupi jastrząb? Jak ci tak na nim zależy, to zostań tu sobie sam. Ja idę do domu.

- Zostanę - westchnął smutno Wart. - Tylko przyślij tu do mnie Hoba.

Kay ruszył w przeciwną stronę, niż należało, wściekły jak nie wiem co, bo wiedział, że wypuścił ptaka za wcześnie. Wart musiał wołać za nim, w jakim kierunku ma iść. Potem siadł pod drzewem, spoglądając na Cully'ego jak kocur na ja­skółkę, a serce biło mu bardzo szybko. Kayowi było wszystko jedno, ponieważ nie pasjonował się sokolnictwem, traktując je po prostu jako jedno z zajęć narzuconych młodzieńcowi o określonej pozycji społecznej; za to Wart, obdarzony duszą sokolnika, wiedział, że nie ma gorszego nieszczęścia niż utrata jastrzębia. Wiedział też, że Hob pracował nad Cullym po czternaście godzin na dobę, żeby go przyuczyć do polowań, i że była to praca na miarę walki Jakuba z Aniołem. Bez Cully'ego Hob nie byłby już tym samym Hobem. Wart drżał na samą myśl o pełnym wyrzutu spojrzeniu, jakim bez wątpienia obdarzyłby go sokolnik, któremu chłopcy zawdzięczali wszak całą swoją wiedzę o jastrzębiach.

Co miał robić? Postanowił nie ruszać się z miejsca przy ułożonej na ziemi przynęcie, w nadziei, że Cully w końcu się uspokoi i sam do niego przyjdzie. Cully jednak ani myślał spełnić tych nadziei. Poprzedniego dnia wieczorem został suto nakarmiony, więc nie zależało mu na przynęcie. Upał wprawił go w podły humor. Gesty i poświstywania chłopców, którzy go tropili od drzewa do drzewa, wywołały zamęt w je­go i tak niezbyt lotnym umyśle. Chwilowo sam nie był pewien, czego chce - ale z całą pewnością nie chciał tego, czego od niego oczekiwano. Mógłby na przykład upolować teraz cokolwiek - tak na złość.

W jakiś czas potem Wart stanął na skraju puszczy właściwej, gdyż Cully znalazł się w jej obrębie. Szaleńczymi zrywa­mi, których inicjatorem był Cully, zbliżali się tam cały czas. Chłopiec jeszcze nigdy nie zapuścił się tak daleko od zamku.

Dzisiejszy angielski las nie przeraziłby Warta ani trochę, ale staroangielska puszcza to była całkiem inna sprawa. I to nie tylko z powodu dzików, które o tej porze roku buszowały bezczelnie całymi stadami, ani też nie tylko z powodu oblizującego się łakomie wilka, który mógł w każdej chwili wychynąć zza drzewa. Groźne i podstępne zwierzęta nie były bynajmniej jedynymi mieszkańcami rojnych ostępów. Kryli się tam również ludzie, nie mniej od dzikich bestii groźni i podstępni, ludzie wyjęci spod prawa, drapieżni jak dzikie bestie i równie zajadle ścigani. Wart przypomniał sobie człowieka imieniem Wacuś, którym wieśniacy straszyli dzieci. Ten Wacuś mieszkał kiedyś w obrębie zamku Sir Ectora, Wart pamiętał go jeszcze. Wacuś zezował, nie miał nosa i uchodził za głupka. Dzieci rzucały w niego kamieniami. Pewnego dnia Wacuś uznał chyba, że ma tego dość, bo złapał jednego z dzieciaków, ryknął dziko i odgryzł mu nos. Po czym dał drapaka do puszczy. Od tej pory dzieciaki rzucały kamieniami w tego z odgryzionym nosem. Powiadano, że Wacuś żyje gdzieś w puszczy, że odziewa się w skóry i bie­ga na czworakach.

W owych legendarnych czasach w puszczy mieszkali także czarodzieje i niezwykłe zwierzęta, nieznane współczesnym przyrodnikom. Grasowały tam zorganizowane bandy anglosaskich banitów - zupełnie innych niż Wart - którzy zakładali osady, ubierali się na zielono i nigdy nie chybiali z łuku. Żyło tam nawet kilka smoków, z tych mniejszych, które gnieździły się pod kamieniami i potrafiły świszczeć jak czajnik, w którym za chwilę zagotuje się woda.

Na domiar złego zaczęło się robić ciemno. W puszczy nie było ścieżek, a co jest po jej drugiej stronie nie wiedział nikt. Zapadła wieczorna cisza: niebotyczne drzewa stały na baczność i milcząco wpatrywały się w Warta.

Wart wiedział, że bezpieczniej byłoby zawrócić do domu, póki jeszcze zna drogę - ale serce miał mężne i nie lu­bił się poddawać. Wiedział też i to, że jeśli Cully prześpi noc na wolności, obudzi się nazajutrz z powrotem dzikim jastrzębiem i nie będzie już mowy o odzyskaniu go. Cully miał duszę włóczykija. Ale Wart był pewien, że jeżeli wyśledzi miejsce, w którym ptak zagnieździł się na noc, i jeżeli Hob dotrze do niego z latarnią, będą mieli duże szanse na pojmanie zbiega: wespną się na drzewo, oślepią go latarnią i zdejmą z gałęzi. Wart mniej więcej zgadywał miejsce kryjówki Cully'ego - o jakieś sto jardów dalej, w gęstwinie, bo tam właśnie skupiła się przed odlotem na nocleg banda gawronów.

Wart naznaczył drzewo na skraju puszczy, w nadziei, że dzięki temu odnajdzie później drogę powrotną do domu, po czym zaczął przedzierać się przez zbite chaszcze. Głosy gawronów dały mu znać, że Cully natychmiast przefrunął głębiej w las.

Zapadła noc, a mały chłopiec dalej mocował się z kolczastymi krzakami. Parł do przodu z maniackim uporem i cały czas nadstawiał ucha: uniki Cully'ego stawały się coraz senniejsze i krótsze, aż w końcu, tuż przed nastaniem absolutnej czerni nocy, Wart dojrzał nad sobą na tle nieba zgarbioną sylwetkę ptaka na gałęzi. Chłopiec cichutko przycupnął pod drzewem, żeby nie zdenerwować zasypiającego jastrzębia, Cully zaś ustawił się do snu na jednej nodze i w ogóle nie zwracał na niego uwagi.

- A może - powiedział sam do siebie Wart - nawet jeżeli Hob nie przyjdzie, a nie wiem doprawdy, jak miałby mnie odnaleźć w tych bezdrożach, zdołam sam wspiąć się na drzewo, gdzieś tak około północy i zdjąć Cully'ego z gałęzi? Powinien tam jeszcze siedzieć około północy, bo przecież będzie spał. Zawołam go cichutko po imieniu, żeby pomyślał, że jak zwykle siedzi zakapturzony na swojej żerdzi w ptaszarni, a ja po prostu po niego przyszedłem. Trzeba się będzie wspinać bardzo cicho. Jeżeli mi się to uda, będę musiał jeszcze odnaleźć drogę do domu. No i most zwodzony zastanę zamknięty... Ale może ktoś tam na mnie czeka, jeżeli Kay powiedział, że zostałem w lesie. Ciekawe, jak tam trafić? Szkoda, że Kay zawrócił do domu.

Tak rozmyślając, Wart mościł się między korzeniami i szukał dogodnego miejsca, w którym twarde drewno nie uwiera­łoby go między łopatkami.

- Wydaje mi się, że droga prowadzi koło tego wysokiego świerka ze sterczącym czubem. Powinienem zapamiętać, po której stronie zachodziło słońce: wówczas, gdy nastanie nowy dzień, szedłbym z powrotem, pilnując, żeby zawsze mieć je po tej samej stronie. Czy coś się poruszyło pod tamtym świerkiem, czy też tylko tak mi się przywidziało? Mam nadzieję, że nie spotkam tego strasznego wariata, który odgryza chłopcom nosy! Ależ mnie denerwuje ten Cully: sterczy sobie na jednej nodze jakby nigdy nic!

Wtem świsnęło coś w powietrzu i strzała wbiła się w pień drzewa między palcami prawej dłoni Warta. Wart cofnął rękę, pewien, że coś go ukąsiło - i dopiero wtedy stwierdził, że to strzała. Potem wszystko zaczęło się dziać bardzo wolno. Wart miał dość czasu, żeby przyjrzeć się strzale i ocenić, że wbiła się w masywny pień na głębokość trzech cali. Była to czarna strzała w żółte prążki - przez co przypominała osę - z żółtym piórem na końcu. Dwa pozostałe pióra miały kolor czarny. Były to farbowane pióra gęsie.

Wart stwierdził, że boi się lasu tylko do chwili zetknięcia z niebezpieczeństwem: kiedy już przyszło co do czego, strach minął, jak ręką odjął. Chłopiec poderwał się z ziemi - chociaż jemu samemu zdawało się, że wstaje bardzo wolno - i ukrył za drzewem. W tej samej chwili nadleciała z wielkim świstem i furkotem druga strzała: ta jednak aż po brzechwę wbiła się w trawę i stanęła tak nieruchomo, jakby nigdy przedtem nie drgnęła.

Za drzewem Wart znalazł stos chrustu, wysoki na sześć stóp. Kryjówka była świetna, lecz miała jedną wadę: chrzęstem gałązek zdradzała schowanego. Do uszu Warta dobiegł świst kolejnej strzały, koszącej kity traw, oraz wypowiedziane męskim głosem przekleństwo - ale z niezbyt bliska. Po chwili ten, kto przeklinał, wściekle deptał chrust. Odechciało mu się widocznie strzelać dalej z łuku, jako że każda strzała była, bądź co bądź, cenna, a w leśnym poszyciu niełatwo da­wała się znaleźć. Wart posuwał się jak wąż, jak królik, jak niema sowa. Był mały, więc tamto drugie stworzenie nie mia­ło przy nim w tej grze żadnych szans. Po pięciu minutach Wart stanął na bezpiecznym gruncie.

Bandzior pozbierał strzały i oddalił się, pomstując pod no­sem, Wart zaś uprzytomnił sobie, że łucznik co prawda już mu nie zagraża, za to on sam zgubił i drogę do domu, i jastrzębia. Nie miał zielonego pojęcia, gdzie się znajduje. Pół godziny przeleżał wciśnięty pod pniem zwalonego drzewa, które tak świetnie go ukryło, dając napastnikowi czas na oddalenie się, a jemu samemu na odzyskanie zwykłego rytmu serca. Kiedy się zorientował, że napastnika już nie ma, serce poczęło z po­wrotem walić jak młot.

- Ojejku - zmartwił się. - Teraz to już naprawdę zgubiłem się w puszczy i na pewno ktoś mi odgryzie nos albo strzała podobna do osy przeszyje mnie na wylot, albo pożre mnie ziejący ogniem smok, czy inny wilk, dzik, albo czarownik - jeżeli, naturalnie, czarownicy żywią się chłopcami, ale podejrzewam, że tak. Najlepiej od razu zacznę żałować za grzechy, za to, że bywałem niegrzeczny, że denerwowałem panią guwernantkę, kiedy nie mogła dojść do ładu z astrolabem, i że nie kochałem mojego drogiego opiekuna, Sir Ectora, tak mocno, jak na to zasługiwał.

Pod wpływem tych melancholijnych myśli, a zwłaszcza na wspomnienie Sir Ectora z widłami w garści i czerwonym nosem, oczy nieszczęsnego Warta napełniły się łzami i chłopiec leżał pod powalonym pniem pogrążony w czarnej rozpaczy.

Odważył się wstać dopiero wówczas, gdy słońce, długo nie mogące się rozstać z ziemią, posłało jej na pożegnanie ostat­nie promienie, a nad osrebrzone czuby drzew wytoczył się wielce majestatyczny księżyc. Wart wylazł spod kłody, otrze­pał kaftan z gałązek i ruszył w nieznane, obrawszy drogę naj­wygodniejszą i poleciwszy się Bogu. Wędrował tak z pół godziny i chwilami humor mu się poprawiał, bo lipcowy las w blasku księżyca był doprawdy wspaniale chłodny i piękny - gdy wtem ujrzał najcudniejszą rzecz, jaką oglądał w swoim krótkim życiu.

Miał przed sobą polanę, przykrytą kobiercem wysrebrzonej księżycem trawy. Białe promienie padały wprost na pnie drzew rosnących w drugim końcu polany. Były to brzozy, których pnie wyglądają najpiękniej w perłowym świetle nocy. Między nimi zaś Wart zauważył ledwo dostrzegalny ruch i usłyszał brzęk me­talu. I nagle tam, gdzie przed chwilą widać było tylko brzozy, ukazał się rycerz w pełnej zbroi, rycerz tkwiący nieruchomo, niemo i nieziemsko wśród majestatycznych pni drzew. Siedział na niesamowicie wielkim białym koniu, zamarłym w bezruchu tak samo jak jego pan, a w prawej dłoni, wspierając czubek o strzemię, dzierżył długą, smukłą kopię, która wznosiła się wy­soko, wysoko, ponad drzewa, a jej koniec rysował się wyraźnie na tle aksamitnego nieba. Wszystko razem skąpane było w bla­sku księżyca, srebrzyste i nieopisanie piękne.

Wart nie wiedział, jak ma się zachować. Nie był pewien, czy bezpiecznie będzie zbliżyć się do rycerza: w puszczy roiło się, bądź co bądź, od potworów, więc i rycerz mógł okazać się widmem. Nawet wyglądał jak widmo, kiedy tak stał i medytował na granicy światła i posępnego mroku. W końcu jed­nak chłopiec doszedł do wniosku, że nawet jeżeli widzi ducha, to jest to duch rycerza, a rycerza obowiązywał ślub nie­sienia pomocy słabym i nieszczęśliwym.

- Bardzo przepraszam - przemówił, stając tuż pod tajemniczą postacią. - Czy byłby pan tak dobry i wskazał mi drogę do zamku Sir Ectora?

Na to duch podskoczył tak, że o mało nie spadł z konia, a spod przyłbicy dobyło się stłumione „beee", podobne do głosu barana.

- Bardzo przepraszam... - powtórzył Wart, lecz zaraz umilkł przerażony.

Duch bowiem uniósł przyłbicę, odsłaniając parę wielkich, jakby zamarzniętych oczu i zakrzyknął nerwowo:

- Co to? Co to?

Potem zdjął oczy, które okazały się być okularami w rogowej oprawie, zasnutymi mgłą oddechu wewnątrz hełmu, pod­jął próbę wytarcia szkieł o końską grzywę - co im tylko zaszkodziło - uniósł ręce nad głowę, próbując wytrzeć okulary o pióropusz hełmu, upuścił kopię, upuścił okulary, zlazł z ko­nia, żeby poszukać okularów - w trakcie której to czynności zatrzasnęła mu się przyłbica - uniósł przyłbicę, schylił się po okulary, wyprostował się, bo przyłbica znów opadła i pełnym żałości głosem zawołał:

- Ajajajajaj!

Wart znalazł okulary, przetarł szkła i wręczył okulary duchowi, który natychmiast założył je na nos (przyłbica zaraz się zatrzasnęła) i jął się pośpiesznie gramolić z powrotem na konia. Skoro się już znalazł na końskim grzbiecie, wyciągnął rękę po kopię, którą Wart posłusznie mu podał i, czując się już całkiem pewnie, lewą dłonią uniósł przyłbicę i przytrzymał ją nad czołem. Z uniesioną do hełmu ręką spoglądał na chłopca jak marynarz, wypatrujący lądu z bocianiego gniazda. Wreszcie zawołał:

- No, no, no! I cóż my tu widzimy, ha?

- Za pozwoleniem - rzekł Wart - jestem podopiecznym Sir Ectora.

- Fantastyczny gość - odparł rycerz. - Nie znam go, niestety.

- Czy mógłby mi pan wskazać drogę do jego zamku?

- W żadnym razie. Sam jestem nietutejszy.

- Zgubiłem się - wyznał Wart.

- A to ci heca! Powiem ci w zaufaniu, że ja się zgubiłem siedemnaście lat temu. Zwę się Król Pellinore - wyjaśnił po chwili rycerz. - Może o mnie słyszałeś, hę? - Przyłbica zatrzasnęła się z hukiem, jak echo owego „hę?", lecz natych­miast znów została otwarta. - Na Świętego Michała minie dokładnie siedemnaście lat, odkąd tropię Bestię Dyżurną. To bardzo nudne zajęcie.

- Nie wątpię - przytaknął Wart, który nigdy nie słyszał ani o Królu Pellinorze, ani o Bestii Dyżurnej, ale uznał, że w sytuacji, w której się znalazł, najlepiej będzie niczemu nie zaprzeczać.

- Ta Bestia to przekleństwo rodu Pellinore'ów - oświadczył z dumą rycerz. - Tylko Pellinore może złapać Bestię Dyżurną; albo jego najbliższy krewny, oczywiście. Wszyscy Pellinore'owie są specjalnie szkoleni w tym kierunku. Dość ograniczony zakres nauk, przyznaję. Ogranicza się do rozpo­znawania odchodów i śladów.

- Chodzi o odchody tropionego zwierza, prawda? - ożywił się Wart, gdyż o tym akurat słyszał. Myśliwi nosili je w specjalnym rogu, żeby móc w każdej chwili zademonstrować swemu panu. Na podstawie odchodów określało się, czy bestia jest akurat dozwolona do odstrzału, czy nie i jaka jest jej ogólna kondycja.

- Inteligentne dziecko - zauważył rycerz. - Nawet bardzo. Co do mnie, nie rozstaję się z odchodami. Niehigieniczny to zwyczaj, przyznaję - dodał po chwili i mina nieco mu zrzedła. - A do tego całkiem bezsensowny. Jest przecież tylko jedna Bestia Dyżurna, więc co do możliwości jej odstrzału nie ma dwóch zdań.

W tym miejscu rozmowy przyłbica zaczęła opadać z taką częstotliwością, że Wart postanowił zapomnieć o własnych kłopotach i spróbować rozweselić rozmówcę, zadając mu pytania na jedyny temat, w którym tamten wydawał się być ekspertem. Nawet pogawędka z zagubionym w lesie monarchą była lepsza niż samotne błądzenie po chaszczach.

- Jak wygląda Bestia Dyżurna?

- Nazywają ją Bestią Glatisant - wyjaśnił monarcha, robiąc uczoną minę i przybierając ton dość wyniosły. - Bestia Glatisant, przez nas, Anglików, zwana inaczej Bestią Dyżurną; ty możesz ją nazywać jak wolisz - wtrącił łaskawie. - Otóż Bestia ta ma łeb żmii, korpus jaszczura, łapy lwa i kopy­ta rogacza. Idąc, wydaje z głębi trzewi odgłos podobny do ujadania trzydziestu par psów gończych.

- Oczywiście, jeżeli akurat nie pije - dodał Król po chwili.

- To musi być straszny potwór - szepnął Wart, popatrując niespokojnie dookoła.

- Straszny - przyznał Król. - Właśnie taka jest Bestia Glatisant.

- A jak pan ją tropi?

Nie było to chyba zbyt fortunne pytanie, bo Pellinore znów zrobił nieszczęśliwą minę.

- Mam suczkę rasy wyżeł - rzekł żałosnym głosem. - Jest tam, widzisz ją?

Wart spojrzał w kierunku wskazanym dramatycznym gestem i ujrzał potężny zwój liny, omotany wokół drzewa. Ko­niec liny przyczepiony był do siodła Króla Pellinore'a.

- Nie widzę jej za dobrze.

- Pewnie się zaplątała po tamtej stronie drzewa. Zawsze ciągnie w odwrotnym kierunku niż ja.

Wart zaszedł drzewo od drugiej strony i trafił na spore białe psisko, drapiące się energicznie z powodu pcheł. Na widok Warta suka zaczęła wić się radośnie i odsłaniać kły w uśmiechu, dysząc przy tym od uporczywych a bezowocnych prób polizania go w nos, mimo uwięzi. Zaplątała się tak beznadziejnie, że nie mogła dać ani kroku.

- To niezła suka - powiedział Król Pellinore. - Żeby tylko tak nie dyszała i nie zaplątywała się co parę kroków. No i żeby nie ciągnęła w przeciwną stronę niż ja. Tu ona, tu przyłbica - człowiek doprawdy sam czasami nie wie, za co się łapać.

- Dlaczego jej pan nie puści luzem? - zapytał Wart. - Na pewno szłaby za Bestią nie gorzej niż teraz.

- Problem, widzisz, polega na tym, że ona ucieka i czasa­mi nie wraca przez cały tydzień. A bez niej czuję się nieco samotny - dodał po chwili. - Nie jest przyjemnie ścigać Bestię w pojedynkę, nigdy nie wiedząc, gdzie się zawędrowało. Pies to zawsze jakieś towarzystwo.

- Zdaje się, że jest dosyć przyjaźnie usposobiona?

- Aż za bardzo. Nieraz mam poważne wątpliwości, czy ona naprawdę tropi tę Bestię.

- A co robi, kiedy ją zobaczy?

- Nic.

- Niech się pan nie przejmuje - pocieszył Króla Wart. - Na pewno z czasem obudzi się w niej zainteresowanie.

- Szczerze mówiąc, ostatni raz widzieliśmy Bestię osiem miesięcy temu.

W miarę jak rozmawiali, głos rycerza stawał się coraz smutniejszy. Wypowiadając ostatnią kwestię, Król niedwuznacznie pociągnął nosem.

- To przekleństwo rodu Pellinore'ów! - zawołał przez łzy. - Szwendać się i szwendać za tą rozbestwioną Bestią! Co z niej w ogóle za pożytek? Człowiek staje, wyplątuje sukę, spada mu przyłbica, potem się okazuje, że okulary zaparowa­ły. Nie masz gdzie przenocować, nigdy nie wiesz, gdzie jesteś. Zimą reumatyzm, latem udar słoneczny. Zakładanie tej przeklętej zbroi trwa całe godziny. A kiedy ją w końcu zało­żysz, to albo się wędzisz, albo zamarzasz na kość. Wszystko na tobie rdzewieje. Całymi nocami siedzisz i polerujesz przeklętą skorupę. A ja tak bym chciał mieć własny, przytulny domek, z łóżkiem, z prawdziwą poduszką, z prześcieradłami... Kupiłbym sobie taki domek, gdybym był bogaty... Prawdziwe łóżko, z prawdziwą poduszką i prawdziwym prześcieradłem... można sobie w nim leżeć... Przeklętego konia odesłałbym na łąkę, przeklętą sukę puściłbym wolno, niech lata, a tę przeklętą zbroję wywaliłbym za okno i niech się przeklęta Bestia sama tropi. Tak bym zrobił.

- Szkoda, że nie umie mi pan pokazać drogi do domu - odparł chytrze Wart. - Jestem pewien, że Sir Ector przenocowałby pana w łóżku.

- Naprawdę? - wykrzyknął Król. - W łóżku?

- Puchowym.

Oczy Króla zrobiły się okrągłe jak spodki.

- W puchowym łożu! - powtórzył, smakując każde słowo. - Z poduszkami?

- Puchowymi.

- Z puchowymi poduszkami! - szepnął Król, wstrzymując oddech. Za chwilę, uczyniwszy gwałtowny wydech, zawołał: - Twój pan musi mieć wspaniały dom!

- To nie może być dalej niż dwie godziny drogi stąd - drążył temat Wart, czując, że jest na dobrej drodze.

- I ten dżentelmen rzeczywiście wysłał cię do mnie z zaproszeniem? - (Król Pellinore całkiem zapomniał o tym, że Wart zgubił się w lesie). - To bardzo uprzejmie z jego strony, bardzo uprzejmie, trzeba przyznać, nie ma co.

- Nasze przybycie bardzo go ucieszy - zapewnił Króla, zgodnie z prawdą, Wart.

- To doprawdy wielce uprzejmy dżentelmen! - zawołał Król, mocując się z pułapkami, których miał na sobie bez liku. - Świetny pan, nie wątpię, tylko taki może mieć puchowe łoże!

- Na pewno będę musiał spać z kimś? - zatroskał się po chwili.

- Dostanie pan łóżko tylko dla siebie.

- Puchowe łoże! Tylko dla siebie! Z prześcieradłem i poduszką... może nawet z dwiema poduszkami... albo z poduszką i podgłówkiem... I nie trzeba będzie rano wstawać do śniadania... Czy twój opiekun wstaje do śniadania?

- Nigdy - zapewnił go Wart.

- Pchły w łóżku?

- Ani jednej.

- Ha! - rzekł Król Pellinore. - Muszę przyznać, że to brzmi aż nazbyt pięknie. Puchowe łoże, bez odchodów... Mówiłeś, że jak długo tam się idzie?

- Dwie godziny - odparł Wart, ale musiał wrzasnąć po raz drugi wielkim głosem, bo tuż obok nich rozległ się nagle przeokropny hałas. - Co to było? - krzyknął.

- Baczność! - wrzasnął Król.

- Litości!

- To Bestia!

W jednej chwili rycerz zapomniał o wszystkim oprócz swojej misji. Zaczął gorliwie wycierać okulary o siedzenie spodni - jedyny kawałek tkaniny, jaki akurat miał pod ręką. Wściekły ryk nasilał się. Ledwie Król Pellinore zdołał osadzić okulary na czubku swego wydatnego nosa, przyłbica zatrzasnęła się, jak na zawołanie. Król chwycił kopię w prawą garść i puścił się galopem w kierunku, skąd dobiegał ryk. Po chwili wrócił, ściągnięty z powrotem przez zaplątaną wokół drzewa linę - nieszczęsna suka przez cały czas poszczekiwała żałośnie - i z przeraźliwym szczękiem blach zwalił się z konia. Zaraz poderwał się na jedną nogę - Wart pomyślał z przerażeniem, że z okularów na pewno nic nie zostało - gdyż druga noga tkwiła nadal w strzemieniu siodła białego konia. Przez dłuższą chwilę Król skakał w miejscu na jednej nodze. Rzemienie wytrzymały próbę i oto, nie wiadomo doprawdy jakim cudem, Król znalazł się z powrotem w siodle i, ściskając kopię kolanami, galopował wokół drzewa w przeciwną stronę, niż zaplątała się suka. Okrążył drzewo o trzy razy za dużo, gdy tymczasem suka, skowycząc, gnała w drugą stronę. Po czterech, pięciu takich gonitwach uwolnili się od pnia.

- Do ataku! - wrzasnął Król Pellinore, wymachując kopią nad głową i z nadmiaru emocji kiwając się energicznie w siodle. Zniknął w mroku puszczy, a na drugim końcu długiej liny podążała za nim nieszczęsna suka rasy wyżeł.

 

Dziękujemy wydawnictwu Solaris za udostępnienie fragmentu do publikacji.

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...