"Jak NIE zginie ludzkość" - fragment

Autor: Andrzej Zimniak Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 08-03-2008 11:05 ()


 

Wycieczka do gwiazd

 

Piknik na Ursae Maioris

 

Gdy zechcemy wydostać się poza Układ Słoneczny, trzeba będzie uporać się z nowymi problemami. Przede wszystkim na przeszkodzie staje wszechwładny CZAS. No bo w jakim celu przedsiębierze się wyprawę czy ekspedycję? Wyrusza się w drogę po to, aby coś poznać, rozpoznać, odkryć, znaleźć - a potem wrócić i pochwalić się przed współziomkami, wykorzystać zdobytą wiedzę czy bogactwa, patrzeć z nostalgią, jak inni wypuszczają się twoimi śladami. Wyprawa trwająca setki lat staje się już czymś diametralnie innym, raczej należy ją nazwać pełzającą kolonizacją, zajmowaniem odległych nisz ekologicznych, ekspansją gatunkową. W czasowej skali pokolenia cel nie będzie rozpoznawalny, a więc wyprawa stanie się tylko zmianą miejsca zamieszkania z domku w ogródku na kosmiczny habitat. Rozpoczynając międzygwiazdowy rejs znajdziemy się w sytuacji np. muszek owocowych, które mają chęć o własnych siłach dotrzeć do Chin. Co z tego, że pierwsza przefrunie nad całym wielgachnym polem, jeśli w tym czasie zdąży nie tylko się rozmnożyć, ale także zestarzeć i sczeznąć? Co ją będzie obchodziło (jeśli, rzecz jasna, okaże się muszką rozumną, czyli Drosophila erectus sapiens), że po stu milionach pokoleń jakiś owad wielkości ważki - bo ewolucja działa cicho, lecz skutecznie - doleci do Hongkongu? Taki to będzie ten piknik na Ursae, z mocno odroczoną puentą.

Podobnie sprawa wygląda z punktu widzenia decydentów, czyli animatorów superekspedycji. Muszą zainwestować grube pieniądze, sporo czasu i pracę sztabu ludzi w coś, co może - choć wcale nie musi - procentować ich 40-krotnym praprawnukom. Pod warunkiem, że życie do tego czasu nie ulegnie np. całkowitej wirtualizacji sieciowej, bo wtedy nikogo już nie będzie obchodziło, że z gwiazd właśnie przybyły jakieś dziwne organiczne indywidua wykazujące parametry cząstkowej inteligencji.

A więc postawmy pytanie zasadnicze: czy kiedyś polecimy do gwiazd? Uważam, że tak, nawet jestem tego pewien, tylko nie zostaniesz gwiazdonautą ani ty, ani ja, żaden człowiek  osobiście, lecz wyfruniemy jako gatunek, jako ziemskie życie. W innym miejscu piszę o naturalnym wyjściu życia poza nasz glob, które będzie realizować się z ewolucyjną powolnością, lecz za to na kosmiczną skalę, natomiast tutaj ograniczę się do antycypacji przedsięwzięcia, które można nazwać technologicznym wspomaganiem tamtego procesu. Żeby wyfrunąć, trzeba najpierw mieć skrzydła.

 

Kosmiczne ważki

 

Rozważając napęd międzygwiazdowych pojazdów trzeba fantazjować, bo niczego podobnego jeszcze nie znamy. Znajdujemy się więc w niekorzystnej pozycji tego futurologa sprzed dwóch wieków, który prorokował, że już wkrótce ulice Londynu wypełnią się końskim nawozem aż po dachy, a to w następstwie szybkiego rozwoju nowoczesnych środków transportu. Dziś wiemy tyle, że można rozpędzić statek, no, nie żałujmy sobie - gwiazdolot, nawet beznadziejnie kiepsko wydajnym paliwem chemicznym, i statek doleci do samej Proxima Centauri, ale, bagatela, za 500 lat. Opanowanie fuzji termojądrowej rokuje takim przedsięwzięciom lepiej, bo ów lot w obie strony potrwałby lat 10 do 15. Mówi się także o słonecznych żaglach, od ich opisów aż roi się na kartach książek sf, naukowcy także biorą je na warsztat. Mimo że warunki do prób istnieją, nikt jakoś na razie takiego napędu nie przetestował. Zanim puści się w przestworza kosmiczny jacht, trzeba będzie go najpierw dobrze wycelować, a potem wyhamować w pobliżu obcego słońca w strumieniach jego gwiazdowego wiatru. Bardziej realne jest zastosowanie napędu mieszanego, aby dało się statek najpierw ustawić optymalnie do fotonowego wiatru.

Zastanówmy się teraz, jakiego rodzaju statek będzie ciągnięty przez fotożagle. Można wyobrazić sobie dwa całkowicie odmienne rodzaje gwiazdolotów: Państwa-Miasta i Kosmiczne Strzały.

 

Siewcy życia

 

Poniższe prognozy, mimo że trącące fantastyką, stanowią liniową aproksymację technologii, więc mają wszystkie wady i zalety takiej metody. Do głównych wad należy zaliczyć niemożność przewidzenia zmian jakościowych, wynikających z nowych wynalazków, zaś do zalet - umiarkowanie w fantazjowaniu. Wracając do Państw-Miast: będą one potężnymi obiektami z wielopokoleniową załogą i odnawiającą się biosferą, a więc życiem trwającym w dynamicznej równowadze narodzin i śmierci. Taki statek, który można bardziej historycznie niż technicznie, a najbardziej sentymentalnie porównać do "Mayflower", będzie wielki, teoretycznie samowystarczalny i pożegluje tak daleko, że być może nawet nasi 100-krotne prawnuki na Ziemi nigdy się nie dowiedzą, do jakiego celu doleciał, i czy w ogóle doleciał. Można byłoby zagospodarować na taki obiekt niewielką planetoidę, wydrążyć w jej korpusie sieć sal i korytarzy, zbudować reaktory jądrowe, wytwornice powietrza i sztuczne słońca, posadzić rośliny, zainstalować silnik lub rozpiąć żagle, i wyruszyć w tysiącletnią podróż. Wystrzegam się bardziej szczegółowych antycypacji, bo w rzeczywistości taki habitat będzie skonstruowany zgodnie z przyszłym stanem techniki, którego nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Jestem jednak przekonany, że taka wyprawa powinna wyruszyć dopiero po trwającym setki lat testowaniu różnego rodzaju habitatów w Układzie Słonecznym.

Innym sposobem na kolonizację są Kosmiczne Strzały. Rozfruną się one po wszechświecie w podobny sposób jak zarodniki roślin rozsiewają się po ziemskim globie. Ich zaletą będzie stosunkowo niski koszt, niewielkie wymiary i względnie duża niezawodność, przynajmniej w porównaniu z Państwami-Miastami, w których każde zaburzenie równowagi zapewne skończy się tragicznie. Taka Strzała będzie de facto automatyczną sondą, w której metalowym sercu (macicy? brzuchu?) na wieki spoczną zamrożone, lecz przeznaczone do wskrzeszenia ludzkie zarodki. Naukowcy już odkryli, że takie zarodki w temperaturze ciekłego azotu mogą być przechowywane niemal dowolnie długo bez widocznego uszczerbku w późniejszych funkcjach życiowych. Więc nasza Strzała po przybyciu w okolice obcej gwiazdy uruchomi procesy ożywiające zarodek, który rozwinie się w małego człowieka. Teraz zacznie się trudny etap bezrodzicielskiego, maszynowego wychowania i szkolenia - badacz musi urodzić się, dorosnąć i przyswoić sobie wiedzę, będącą skondensowaną spuścizną całego ludzkiego rozwoju, a to wszystko stanie się na orbicie docelowej gwiazdy, w pobliżu obiektów eksploracji Homo cosmicus. Oczywiście sond będzie kilka nad jednym celem, i kilkoro ich mieszkańców będzie się odwiedzać, zabawiać, kochać, starzeć... Po zbadaniu układu obcej gwiazdy (dla nich to będzie jednak gwiazda ojczysta!) zapakują wyniki do jednej z sond i skierują ją ku nieznanej Ziemi, a sami spokojnie dokonają żywota. Albo lepiej zakończmy tę historię happy endem: wyobraźmy sobie, że znajdą jakąś spokojną planetę i stworzą nową rasę humanoidów.

Kiedyś nasi dalecy przodkowie w czółnach próbowali pokonywać ocean. Większość ginęła, ale niektórzy z nich zasiedlali nowe lądy.

 

Dziękujemy wydawnictwu Solaris za udostępnienie fragmentu do publikacji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...