"Nadzy ludzie" - fragment

Autor: Kir Bułyczow Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 06-03-2008 22:51 ()


 

 

Nadzy ludzie

Kir Bułyczow

 

 

Od autora

 

Przypadł mi w udziale zaszczyt opisania pewnych niewiarygodnych zdarzeń, które miały miejsce w Ligonie, gdzie pracowałem przez kilka lat, zajmując się umacnianiem kulturalnych i przyjacielskich związków między narodami ligońskim i rosyjskim. Oprócz publikacji popularnonaukowych i dokumentalnych, spod mojego pióra wyszła także powieść dokumentalna „Trzęsienie ziemi", wydana pod pseudonimem Kir Bułyczow, która jednak nie została dostrzeżona poza wąskim kręgiem specjalistów sejsmologów, wyrażających się o niej nader pochlebnie.

Wydarzenia opisane w mojej książce „Trzęsienie ziemi" miały miejsce w Ligonie w roku 1974, w czasie przewrotu wojskowego. Na jego czele stanął generał brygady Szoswe, który głosił populistyczne hasła i wprowadził wojskowe rządy twardej ręki. Szoswe, nadawszy sobie tytuł feldmarszałka, stanął na czele Komitetu Rewolucyjnego, który nie wypełnił obietnic poprawienia warunków życia narodu, walki z korupcją i przeprowadzenia wolnych wyborów. Nic więc dziwnego, że jesienią 1975 roku ten antyludowy reżim padł po masowych wystąpieniach studentów i młodzieży. Władzę przejął koalicyjny rząd tymczasowy Jah Wosenwoka.

Wbrew swej woli zostałem wciągnięty w dramatyczne wydarzenia związane z odnalezieniem dzikiego plemienia. W imię prawdy jestem zmuszony znowu chwycić za pióro. Ale tylko jako redaktor niniejszego zbioru. Aczkolwiek, zdaniem wielu obiektywnych świadków, moja rola wykracza daleko poza funkcję historiografa.

Oczekiwałem, że ktoś zwróci się do mnie z prośbą bym podzielił się wspomnieniami o dramatycznych wydarzeniach, znanych obecnie całemu światu, dlatego - do czasu powrotu do ojczyzny - zdecydowanie odmawiałem udzielania wywiadów przedstawicielom prasy. Obecnie opublikowano już artykuły, prace naukowe i książki prawie wszystkich moich towarzyszy, w tym także opasły tom, który wyszedł spod niezwykle barwnego pióra dyrektora Matura. O ile w pracach Anity Kraszewskiej, Petera Nicholsona i profesora Seri Manguczoka, występują co najwyżej drobne nieścisłości, wynikające z nieznajomości pewnych wydarzeń, o tyle praca szanownego Matura pozostawia wiele do życzenia.

Zarówno podczas pobytu w dolinie Prui, jak i potem, po powrocie do Ligonu, wielokrotnie rozmawiałem ze wszystkimi uczestnikami wydarzeń, a także poprosiłem ich o przedstawienie swych wspomnień w formie pisemnej lub nagranie ich na taśmę magnetofonową. Pewne skromne osiągnięcia lingwistyczne umożliwiły mi zdobycie informacji niedostępnych innym osobom. Dzięki temu, gdy otrzymałem dodatkowy urlop i wróciłem do Moskwy, musiałem tylko uporządkować notatki i taśmy, uzupełnić je komentarzami i kilkoma łączącymi rozdziałami (moimi osobistymi wrażeniami), by przygotować do druku niniejszy manuskrypt, który choć nie odznacza się wielką wartością literacką, za to jest cenny jako autentyczny dokument. W takiej właśnie postaci, nie zmieniając stylów poszczególnych rozdziałów, oddaję go pod osąd czytelników.

J.S. Wspolny

Ligon, Moskwa, Pieriediełkino

Styczeń-grudzień 1977

 

 

 

LigTa - APN. 20.4.1976. Dzisiaj, w stolicy Ligonu rozpoczęła się konferencja, na którą przybyli etnografowie i antropolodzy, zajmujący się badaniem azjatyckich plemion znajdujących się we wczesnym etapie rozwoju. W konferencji bierze udziału wielu specjalistów o światowej sławie.

 

„Uczeni sprawdzą"

Ligon, 22 (TASS). W oddalonym regionie tego niewielkiego, położonego w południowo-wschodniej Azji, kraju, żyją ludzie z epoki kamienia - tak utrzymują ligońscy żołnierze, stacjonujący w dolinie rzeki Prui. Jak informuje agencja LigTa, opowiadają oni, że w pobliżu doliny Githan, odnaleziono jaskinię. Żyją w niej ludzie nieznający odzieży i nie potrafiący posługiwać się ogniem. W najbliższym czasie do doliny Githan uda się wyprawa naukowa, mająca za zadanie zweryfikowanie tych informacji.

 

 

 

Dwudziestego pierwszego nie czytałem gazet, bo odbywało się posiedzenie plenarne, a ponadto atmosfera konferencji międzynarodowej wciągnęła mnie do tego stopnia, że przytłumiła moją zwykłą ciekawość, która w połączeniu z dyscypliną wewnętrzną zmusza mnie do czytania lokalnej prasy przed rozpoczęciem dnia pracy.

Dwudziestego drugiego podszedł do mnie Gienadij Frolikow, korespondent TASS w Ligonie i powiedział:

- Jura, wysłałem informacje do Moskwy. A co u was słychać?

Pomyślałem, że chodzi mu o naszą konferencję, więc odpowiedziałem:

- Dzisiaj będzie wykład profesora Manguczoka o duńczykach w Ligonie i na Malajach, potem wystąpi doktor Koganowski z Paryża. Dopiero co wrócił z Mindanao.

Gienadij, z charakterystyczną dla przedstawicieli prasy pewnością siebie:

- To Duńczycy mieszkali tutaj?

- Duńczyk, czyli topór duński - odparłem - to rodzaj broni. I w ogóle nie rozumiem, dlaczego sam nie możesz wziąć programu na dziś i sam sobie przeczytać. Tam jest wszystko.

Nie należy wysnuwać wniosku, że zawsze jestem tak niekomunikatywny. Jednak moja sytuacja podczas konferencji była nieco nietypowa, co umożliwiało sceptykom, takim jak Gienadij Frolikow, podawać w wątpliwość moje kompetencje jako specjalisty w sprawach społeczności pierwotnych. Chodzi o to, że do Ligonu nie przyjechała delegacja rosyjska, gdyż komitet organizacyjny zbyt późno wysłał zaproszenia. Gdy dowiedziałem się, że nie będziemy reprezentowani podczas tak ważnego wydarzenia[1], zwróciłem się do naszej ambasady z prośbą o wyrażenie zgody na moje uczestnictwo w konferencji. Otrzymawszy zgodę bezpośrednio od samego towarzysza Sołomina, pojechałem na uniwersytet w Ligonie, do przedstawiciela komitetu organizacyjnego, profesora Manguczoka, z którym łączy mnie pełna wzajemnego szacunku znajomość. To właśnie on swego czasu rekomendował mnie na stanowisko członka-korespondenta Ligońskiego Towarzystwa Naukowego i to dzięki jego wstawiennictwu moje dwa artykuły, poświęcone zagadnieniom lingwistycznym, zostały opublikowane w gazecie wydawanej przez towarzystwo.

Profesor Manguczok wyraził szczery żal, że z winy komitetu organizacyjnego delegacja rosyjska nie będzie mogła uczestniczyć w pierwszej w historii Ligonu międzynarodowej konferencji tego typu i natychmiast, bez żadnych próśb z mojej strony zaproponował, bym uczestniczył w konferencji jako jego gość. Dlatego żart Aleksandra Gromowa, drugiego sekretarza naszej ambasady o tym, że „nasz Pickwick sam się zaprosił na konferencję", nie ma żadnych podstaw.

- Wybacz, Juro - powiedział Frolikow - nie mówię o duńczykach. Chodzi mi o gołych ludzi.

- Jakich znowu gołych ludzi?

- Przecież mówię, posłałem rano informacje do Moskwy. A potem pomyślałem: pewnie jest to tutaj ogromną sensacją.

- Pracujemy - odpowiedziałem. - Codzienna, wytrwała praca naukowców nie pozostawia czasu na tanie sensacje.

Gienadij był tak zbity z tropu, że aż zrobiło mi się go żal.

- Pokaż - powiedziałem - tę swoją informację.

Gienadij wyciągnął z teczki kopię teleksu, zacytowanego przeze mnie powyżej. Była do niej dołączona notatka na ten sam temat z wczorajszego „Ligon Times".

- Niestety - powiedziałem - bardzo to przypomina kaczkę dziennikarską. Inaczej zwrócilibyśmy uwagę na ten fakt.

- To niemożliwe! - Gienadij przestraszył się. Nie pogłaszczą go po głowie za wysyłanie do Moskwy kaczek dziennikarskich. Widząc jego smutną twarz, obiecałem wykorzystać swoje znajomości, aby dowiedzieć się, skąd pochodzi wiadomość.

- Niestety - kontynuowałem - nie znasz historii ani geografii Ligonu. I nie rozumiesz co to jest dolina Prui i dolina Githan. Właśnie przez tę dolinę przebiegał kiedyś szlak karawan, łączący południowochińskie państwa z Indiami, a dolina Githan jest wymieniana w wielu kronikach. To właśnie tamtędy, u schyłku drugiego wieku, przedostał się na terytorium Ligonu znany krzewiciel buddyzmu Fu Tzu.

- Czy to znaczy, że przebiega tamtędy starożytna droga? - zapytał Gienadij. Widziałem, że w duchu przeklina chwilę, gdy uwierzył w opublikowaną przez „Ligon Times" notatkę.

- Drogi przestano używać na początku dziewiętnastego wieku - poprawiłem go - w wyniku nasilenia się migracji plemion tybetańskich i umocnienia państwa Han Zhao. Piszą o tym we wszystkich podręcznikach historii. Wystarczy poszukać.

Mówiąc to wiedziałem, że tak dogłębne zainteresowanie tematem nie przekracza możliwości tego dziennikarza.

- A niech to diabli, ale wlazłem na minę! - powiedział korespondent. - Dziękuję, Pickwicku.

Jego wdzięczność była wymuszona. Rozumiałem to, nie na darmo w przeszłości zabijano gońców przynoszących złe wieści.

W tej samej chwili rozległ się dzwonek oznajmiający rozpoczęcie porannego posiedzenia i delegaci, którzy podobnie jak ja i Gienadij spacerowali po chłodnym, hałaśliwym korytarzu uniwersytetu wybudowanego jeszcze za czasów kolonialnych, ruszyli w stronę głównej sali. Straciłem Gienadija z oczu, gdyż zawołała mnie urocza Anita Kraszewska, naukowiec z Polski, która, mimo młodości i urody, jest już autorką dwóch monografii poświęconych rdzennym mieszkańcom Borneo. Aby zebrać materiały musiała wziąć udział w trudnych i wyczerpujących ekspedycjach. Sądzę, że obdarzyła mnie sympatią głównie dlatego, że znałem podstawy polskiego. Zapytałem Anitę jak podobał się jej zespół świątyń Tangueh, który wczoraj zwiedzali delegaci.

- Zachwycający! - odpowiedziała Anita, poprawiając swe puszyste, kasztanowe włosy. - Czy słyszał pan o tym, że żołnierze znaleźli pierwotne plemię u źródeł rzeki...

- Prui? Myślę, że to zwykła kaczka dziennikarska - odpowiedziałem. - Przecież przez dolinę Prui przebiegał na początku naszej ery szlak karawan wiodący do Chin. To zamieszkała, dobrze znana okolica, znana już w starożytności. Właśnie tamtędy przybył do Ligonu pielgrzym Fu Tzu.

- A teraz? - zapytała Anita.

Siedliśmy obok siebie. Poprawiłem przypięty na piersiach zielony prostokąt - znak gościa konferencji. Anita miała błękitny znaczek delegata. Ale to nie miało znaczenia. Miałem takie same prawa jak delegaci. Na przykład, moja nieobecność podczas wczorajszej wycieczki do kompleksu świątyń wynikała tylko z tego, że byłem tam już trzy razy, a wczoraj musiałem przeprowadzić pogadankę i pokaz filmów dla dzieci w Domu Przyjaźni.

- Teraz - powiedziałem - informacje o tym obszarze są dość skąpe. Ale nie można powiedzieć, że jest niezamieszkały.

- Szkoda, jeśli okaże się to nieprawdą - powiedziała Anita po polsku. - Takie odkrycie byłoby wspaniałym ukoronowaniem naszej konferencji.

Wzruszyłem ramionami. Gdyby to zależało ode mnie, odszukałbym dla pięknej Polki dziesięć pierwotnych plemion - przy takiej kobiecie chce się być dżentelmenem.

- Tak mało zostało na świecie zagadek, tak trudno dokonać jakiegoś odkrycia! - powiedziała Anita. - To mogłoby być ostatnie, nieznane nauce plemię. Żywe laboratorium dla antropologów i etnografów. Juriju, czy byłby pan tak miły i poprosił tego młodego pana, by podał mi szklankę oranżady?

Zawołałem młodzieńca w malinowej marynarce, jednego z tych, którzy roznosili napoje chłodzące i nagle poczułem na sobie czyjś wzrok. Odwróciłem się. W oddalonym końcu korytarza stał, znany mi z poprzednich przygód w tym kraju, dyrektor Matur. Na mój widok zrobił zachwyconą minę. Jego czerwone od betelu wargi wygięły się przyjmując kształt cienkiego, przewróconego półksiężyca, czarne oczka zmrużyły się, ręce oderwały się od grubego brzucha i podniosły ku piersi. Cały dyrektor Matur - służalczy, zakłamany i tchórzliwy. Kto go tutaj wpuścił? Ale natychmiast zauważyłem, że podbiegają do niego roznosiciele napojów i zrozumiałem, że pełni tu jakąś funkcję pomocniczą. Odkłoniłem się zdawkowo.

Z oszronioną szklanką w ręce wróciłem na swoje miejsce, przekazałem ją Anicie, która nagrodziła mnie za to olśniewającym uśmiechem.

Obradom przewodniczył Peter Nicholson, chudy, żylasty, popędliwy, przygarbiony Anglik, urodzony jeszcze w kolonialnych Indiach i nie ukrywający konserwatywnych poglądów. Uderzył młotkiem w gong umieszczony przed nim na prezydialnym stole. Gong podtrzymywały dwa słoniki z czarnego drewna. Na mównicę wszedł profesor Seri Manguczok, zadbany, pulchny, dobroduszny, przypominający Buddę w chwili osiągnięcia nirwany. Otwarłem notatnik, żeby zrobić notatki z wystąpienia, ale, ku memu zdumieniu, profesor zaczął mówić na zupełnie inny temat.

- Szanowni koledzy - powiedział po angielsku. Mógłby mówić i po ligońsku - w języku, który opanowałem już do perfekcji - ale nie wszyscy delegaci byli w równie komfortowej sytuacji. - Muszę naruszyć porządek obrad, gdyż wydarzyło się coś zadziwiającego. W górnym biegu rzeki Prui odkryto pierwotne plemię, nie znające ani ognia, ani odzieży. Nawet gdyby los specjalnie chciał zgotować podarunek pierwszej międzynarodowej konferencji etnograficznej w naszym kraju, nie mógłby wymyślić nic lepszego.

Słuchałem słów profesora z pewną nieśmiałością. W sali mało kto wiedział, że już u zarania naszej ery doliną Prui przedostał się do Ligonu mnich Fu Tzu.

Profesor najpierw przeczytał komunikat z „Ligon Times", a potem, przeczekawszy falę poruszenia, która przetoczyła się przez salę, zaproponował:

- Jako uczeni powinniśmy sceptycznie odnieść się do tego typu informacji, ale na szczęście znajduje się wśród nas człowiek, który na własne oczy widział pierwotnych ludzi. Pozwólcie, że przekażę głos majorowi Tilwi Kumtatonowi, komendantowi batalionu przeprowadzającego zwiad w dolinie Prui.

Mój Boże, pomyślałem, staruszek Tilwi! Mój stary znajomy, wspaniały człowiek! Jego świadectwo rzuciło zupełnie nowe światło na te wydarzenia.

Po ustąpieniu Komitetu Rewolucyjnego, który wyznaczył go na gubernatora okręgu Tangi, utracił oczywiście stanowisko i powierzono mu dowództwo batalionu na północnej granicy, co bez wątpienia było formą zesłania. Bez względu na to, jak oceniam rządy wojskowych, zachowałem wiele sympatii dla majora.

- Znam go - poinformowałem Anitę. W tej samej chwili poczułem wyrzuty sumienia - niesłusznie tak surowo potraktowałem Gienadija Frolikowa.

Tilwi Kumtaton, wychudzony, całkiem jeszcze niestary człowiek, o ciemnej ogorzałej twarzy i dużych, zmęczonych oczach, wszedł na mównicę. Wyraźnie czuł się nie w sosie, w wyszukanym, międzynarodowym towarzystwie, że aż chciałem krzyknąć do niego „Trzymaj się, Tilwi, są tu twoi przyjaciele!".

Ale Tilwi nie dostrzegł mnie na sali, w której zgromadziły się setki uczestników i gości konferencji. Odkaszlnął, wypił szklankę wody podaną mu przez profesora i powiedział, jakby wygłaszał z pamięci dobrze wyuczoną lekcję:

- Na rozkaz dowództwa okręgu północnego mój oddział, wspierany przez dwa helikoptery, przeprowadzał rekonesans w dolinie rzeki Prui, w rejonie między wsią Bawon a doliną Githan. Ekspedycja została wysłana ze względu na konieczność sprawdzenia tych zamieszkałych rejonów, gdyż otrzymaliśmy informacje, że właśnie tamtędy przebiega szlak wykorzystywany przez przemytników opium.

Tilwi Kumtaton popatrzył na ministra oświaty - honorowego przewodniczącego konferencji - jakby w obawie, czy nie powiedział za dużo. Minister potakująco pokiwał głową, po czym Tilwi podjął przerwaną opowieść:

- Zbocza wąwozu, którym płynie rzeka, są porośnięte lasem, dlatego obserwacja doliny jest utrudniona. Trudno jest znaleźć miejsce, gdzie mógłby wylądować helikopter. Rozdzieliliśmy się na dwie grupy. Pierwsza grupa załadowała żywność na muły i poruszała się pieszo, a druga grupa ubezpieczała ich z helikoptera i odpowiadała za obserwację trudno dostępnych miejsc. Ósmego dnia, w okolicy pagody Trzech Dusz, zauważyliśmy niewielką terasę.

Wszyscy słuchali z zapartym tchem. Miałem ochotę zapytać majora, czy nie natknięto się w dolinie na ślady pobytu Fu Tzu, ale wiedziałem, że w zaistniałej sytuacji takie pytanie byłoby nie na miejscu.

- Grupa piesza dotarła do terasy mniej więcej o dziesiątej trzydzieści i zatrzymała się na odpoczynek, informując nas przez radio o miejscu pobytu. W chwilę potem jeden z żołnierzy odszedł na stronę i poczuł, że nie jest sam w krzakach. Ostrożnie rozsunął gałęzie i zobaczył całkowicie nagiego dzikusa. Ten nie zauważył go, a żołnierz niczym nie zdradził swej obecności. Gdy dzikus oddalił się, żołnierz ruszył za nim. Po kilku metrach natknął się na polankę, znajdującą się między zaroślami bambusa a zboczem. Na zboczu żołnierz zauważył wejście do jaskini - tam właśnie skierował się dzikus. Żołnierz zaczaił się w krzakach i zobaczył, że po jakimś czasie z jaskini wyszło dwóch dzikusów z bambusowymi dzidami, którzy wyruszyli na polowanie. Żołnierz wrócił do grupy i zameldował o wszystkim, co zobaczył dowódcy, który natychmiast skontaktował się ze mną przez radio...

 

 

Dyrektor Matur

 

W kwietniu, przed nastaniem pory deszczowej, w Ligonie powstała bardzo trudna sytuacja. Zaczął się ogromny, międzynarodowy kongres, na który przyjechało kilka tysięcy naukowców z całego świata. Rząd był w rozterce. Ktoś musiał wziąć na siebie odpowiedzialność za światowe sławy. Jeden nie je wieprzowiny, drugi ma wrzody, piąty kłopoty z woreczkiem żółciowym, osiemnasty pije tylko mleko. Nie znalazł się w Ligonie ani jeden człowiek, który wziąłby na siebie to brzemię. Oprócz mnie.

Przyjechał do mnie sam Kumran Szalejezwami, właściciel fabryki napojów chłodzących, posiadający liczne znajomości w wyższych sferach i w imieniu narodu poprosił mnie, bym zgodził się ponieść tę ofiarę.

Tu muszę zrobić dygresję. Niektórzy nieprzychylnie nastawieni do mnie ludzie twierdzą, że nie mam obywatelstwa ligońskiego. Możecie plunąć w twarz tym oszczercom. Już mój ojciec był naturalizowanym obywatelem Ligonu, a mój cioteczny wujek Soni, ten sam, który swego czasu przyprowadził tu naszą rodzinę z Ćottogramu, poważnie ucierpiał gdy brał aktywny udział w ruchu narodowowyzwoleńczym - został uderzony w głowę pałką sługi brytyjskiego imperializmu - policjanta Pendżabczyka.

Tak więc, w trakcie rozmowy, szanowny Szalejezwami odwołał się do mojego bezinteresownego patriotyzmu i zaproponował, abym zajął się obsługą kongresu i spełnieniem wymagań zagranicznych profesorów. Wahałem się przez chwilę, gdyż jestem nadzwyczaj zajęty, ale w końcu zgodziłem się spełnić prośbę wysoko postawionych osób. I tak oto zrobiłem kolejny krok na drodze tworzenia pozytywnej karmy i działania dla dobra ludzkości.

Moje obowiązki podczas kongresu były liczne i różnorodne. Przede wszystkim musiałem obserwować kelnerów-krętaczy, uważać na machinacje dostawców, utrzymywać łączność z rządem i służbami medycznymi - jednym słowem robić wszystko, bez względu na wszelkie trudności, by honor naszego kraju pozostał nieskalany.[2]

Mimo natłoku obowiązków starałem się zaspokoić swą ciekawość. Muszę przyznać, że niektórzy profesorowie nie wywarli na mnie odpowiedniego wrażenia. Zdarzało mi się słyszeć poważne wywody jakiegoś Niemca na temat obyczajów malajskich dzikusów i myślałem: przydałoby się panu, profesorze, moje życiowe doświadczenie! Gdyby tak życie zmusiło pana do życia w takim plemieniu! Zaraz zapomniałby pan o haftach i matach, bo ci dzikusi są znacznie sprytniejsi od nas. Nie zapłacisz im - zamęczą cię na śmierć. Zapłacisz - ograbią. Odpowiada im chodzić nago, odpowiada im, gdy szaleni starcy piszą o nich artykuły, a rząd traci pieniądze na ich odzież i edukację. W rzeczywistości wszyscy oni handlują opium, zajmują się rozbojem w dolinach i bezwstydnie kłamią.

Tak więc, gdy profesor Manguczok zaczął głosić z mównicy jakoby w pobliżu doliny Githan odnaleziono plemię nagich ludzi, splunąłem z odrazą. Muszę przy tym zauważyć, że nie byłem w tym osamotniony.

Jeszcze wczoraj zauważyłem na sali pana Jurija. Jest on ważnym pracownikiem ambasady rosyjskiej. Miałem okazję zetknąć się z nim i, mimo pewnej różnicy zdań, zostaliśmy, jak sądzę, szanującymi się nawzajem przyjaciółmi. Warto wspomnieć w tym miejscu, że Jurij przyzwoicie włada ligońskim i, gdyby nie nadwaga, z powodu której kiepsko znosi tropikalny klimat, nazwałbym go prawdziwym dżentelmenem, o ile takie określenie pasuje do człowieka, któremu nie dane było urodzić się jako poddanemu korony brytyjskiej.

Nie umknęło mojej uwadze, że Jurij nie mógł ukryć sceptycznego stosunku do informacji o dzikusach, a nawet rozglądał się w poszukiwaniu moralnego wsparcia. Niestety, nie zauważył mego wyrazistego spojrzenia, inaczej widziałby, że znalazł we mnie sprzymierzeńca.

Jednakże już w następnej chwili czekało mnie ogromne zaskoczenie. Profesor przedstawił majora Tilwi Kumtatona, bardzo przyzwoitego, młodego człowieka, z którym zetknąłem się już wcześniej, i z którym osiągnęliśmy pełne zrozumienie.[3]

Z krótkiego i niezbyt eleganckiego wystąpienia majora zrozumiałem, że w dolinie Prui, rzeczywiście ukrywają się goli tubylcy. Ukrywają się, czy nie ukrywają, wszystko jedno - to krętacze. Można z nimi zrobić tylko jedno - jak najszybciej zapomnieć.

Niestety, nic takiego się nie wydarzyło. Profesorowie podnieśli hałas, jakby dowiedzieli się, gdzie ukryto skarb wart milion funtów szterlingów. A pewien brytyjski dżentelmen, nazwiskiem Nicholson, zażądał natychmiast, aby wszyscy uczestnicy konferencji wybrali się bezzwłocznie w góry na poszukiwania parszywych dzikusów. I ani jeden rozsądny człowiek nie przeciwstawił mu się. Miałem nadzieję, że na tym skończy się ta cała historia, ale zdarzyło się coś nieoczekiwanego: profesor Manguczok zwrócił się do siedzącego na sali patrona kongresu, pana ministra oświaty, a ten niespodziewanie zgodził się, aby nie wszyscy, ale trzech lub czterech profesorów poleciało w tamte okolice. Miałem ochotę krzyknąć: co wy robicie?! Te miejsca aż kipią od wywołujących dyzenterię ameb, moskitów, węży i bandytów! Ale milczałem i moja skromność stała się kolejnym kamyczkiem w wielkiej górze ludzkich błędów, prowadzących do tragedii.

Ale czy ja, skromny wróg przemocy, mogę zabierać głos przeciw decyzjom naszego rządu?

 

 

[1] IV Międzynarodowa Konferencja „Prymitywne społeczności w Azji" (Ten, i wszystkie pozostałe przypisy pochodzą ode mnie - J. Wspolny)

[2] Czytelnik domyśla się, że dyrektor Matur pełnił podczas kongresu niezbyt istotną rolę przedstawiciela firmy dostarczającej napoje chłodzące.

[3] Oczywiste kłamstwo Matura. Swego czasu major miał wszelkie powody, by ukręcić łeb Maturowi. Nie zrobił tego tylko dlatego, że Matur miał wysoko postawionych protektorów.

 

Dziękujemy wydawnictwu Solaris za udostępnienie fragmentu do publikacji.


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...