"Smocze zęby" - fragment
Dodane: 03-03-2008 12:26 ()
JUAN ESLAVA GALÁN
Smocze zęby
ROZDZIAŁ I
Morze było uśpione. Spokojne fale lekko kołysały łódką. Siwobrody rycerz i jego giermek odłożyli na bok wiosła i skierowali wzrok na połyskujące w oddali światła portu w Akce, mieście w Ziemi Świętej.
- Jeśli się zbliżymy, namierzą nas - zauważył rycerz. - Teraz trzeba będzie popłynąć o własnych siłach.
Wyciągnęli wiosła z dulek i ułożyli je na dnie łodzi.
- Rzuć kotwicę - rozkazał rycerz.
Giermek wydobył ciężki kamienny dysk ze sznurem przeciągniętym przez otwór pośrodku i ostrożnie, żeby nie narobi hałasu, rzucił go w wodę. Sznur ześlizgnął się z dużą prędkością i zatrzymał, kiedy na pokładzie zostało go raptem dwa sążnie długości.
- Panie, myślisz, że w drodze powrotnej nie będziemy mieli problemów z odnalezieniem łodzi? - zapytał z wyraźną obawą giermek. Pochodził z żydowskiej dzielnicy Pragi i nie był wprawiony w nawigacji.
- Jeden Bóg raczy wiedzieć - odpowiedział rycerz. - Jeśli nie uda się nam znaleźć lepszej łódki w porcie, będzie dobrze pamiętać, gdzie zostawiliśmy tę.
Giermek ze zrezygnowaniem skinął głową. Zwinnym ruchem zdjął z siebie szykowną czarną koszulę, obnażając silny, rzeźbiony tors o śniadej barwie. Na głowie miał czerwoną apaszkę opadającą na czoło, z którą nigdy się nie rozstawał. Być może chciał tym sposobem zakryć szpetną bliznę po ranie albo znamię po rozżarzonym żelazie przypominające o minionej niesławie. Rycerz także zrzucił z siebie szaty i półnagi stanął wyprostowany. Był zbudowany proporcjonalnie i prezentował wyważoną muskulaturę. Opalone ramiona i twarz kontrastowały z bladością reszty ciała, na którym rysowały się ciemniejsze ślady po dawnych ranach.
Obaj przewiązali po jednej torbie w pasie.
- Teraz do wody, ale bez hałasu! - rozkazał rycerz.
Wyskoczyli z łódki osobno, każdy po innej stronie. Woda nie była zbyt zimna. Zaczęli żwawo płynąć w stronę świateł portu aż do chwili, kiedy w odległości około dwustu stóp od przybrzeżnej skały, wydobywanej z ciemności przez białe grzywy odbijających się od niej fal, płynący przodem rycerz przestał poruszać ramionami i, żeby nie burzyć wody, cicho posuwał się naprzód. Jedynie głowa wystawała mu znad powierzchni wody. Tak samo postąpił giermek.
Światła Akki migotały. Nie było ich wiele, bo biedne miasto zużyło już zapasy oliwy, którą palono w lampach i resztki wosku do wyrobu świec.
Akka, miasto oblegane przez krzyżowców, usytuowane na małym półwyspie nad zatoką Hajfa na wybrzeżu Ziemi Świętej, nie było łatwym łupem do zdobycia. Od południa i zachodu oblewało je morze i strzegły pokaźne mury obronne wykute w naturalnych skałach. Od wschodu portu bronił skalisty grzbiet ukoronowany mocnymi murami, które wznosiły się ku wzgórzu ozdobionemu przez bajeczną twierdzę, Wieżę Much. Na wschodzie i na północy znajdowały się dwie inne linie murów, które łączyły się pod kątem prostym przy Wieży Przeklętej.
Kiedyś Akka była najbogatszym miastem krzyżowców z najlepiej prosperującym portem handlowym, miejscem docelowym dla karawan przybywających z odległych ziem, które tutaj, razem z okrętami przypływającymi z całego świata chrześcijańskiego, kończyły swoją podróż. Ale wszystko to było dawniej, kiedy miastem rządzili Frankowie. Teraz Akka ponownie przeszła w ręce Saracenów, chrześcijanie oblegali je i wojna wydłużała się, nie rokując szybkiego końca.
Intruzi przepłynęli w cieniu Wieży Bocianów strzegącej tej części portu, starając się nie zostać dostrzeżonymi przez strażników. Zwiększając środki ostrożność, zbliżyli się do kamienistego nadbrzeża. Stały tam zacumowane trzy pękate, ciemne statki transportowe i dwie lekkie galery wojenne, na rufach których paliły się lampki. Na pokładzie widać było sylwetki wartowników.
Przemknęli dyskretnie pod deskami mola, przy którym na falach unosiły się szalupy i inne niewielkie łódki. Rycerz ocenił możliwości każdej z nich i zdecydował się na tę, która w jego mniemaniu prezentowała się najkorzystniej.
- Ta będzie dobra - powiedział do giermka.
Na końcu nabrzeża znajdowały się kamienne schody. Popłynęli w ich kierunku i wyszli z lepkiej od zanieczyszczeń wody, do której mieszkańcy wrzucali najrozmaitsze odpadki. Ukryci za ostatnimi stopniami schodów zaczęli przyglądać się nadbrzeżu. Sprawiało wrażenie opuszczonego. Przy budynkach, wzdłuż pstrokatych lepianek i szop pełniących rolę magazynów, nie było widać żywej duszy. Po długich miesiącach oblężenia zwierzęta zdążyły zniknąć w żołądkach wygłodniałych mieszkańców.
Rycerz i jego giermek wyciągnęli z toreb lekkie filcowe buty i założyli je na stopy.
- Chodźmy.
Kramarz krążący między obozowiskami Saracenów i chrześcijan wyjawił, że Isbela z Merens przebywała zamknięta w Pałacu pod Łańcuchami będącym rezydencją korsarskiego kapitana o imieniu Muley Osmán. Będzie miesiąc, jak ją schwytali, gdy udawała się w kierunku Cypru na galerze Porywista Delfina. Wielkiemu mistrzowi templariuszy Robertowi de Sablé, przyjacielowi jej ojca, udało się doprowadzić do tego, aby król Ryszard wysłał kogoś, kto miał ją uratować.
- Tam jest Dom pod Łańcuchami - wyszeptał rycerz, który kiedyś mieszkał w mieście i znał je dobrze. - Musimy przejść przez dawną dzielnicę genueńczyków. Jeśli Saraceni pozamykali tawerny, aby wypełnić dyskusyjne przykazanie Proroka, nie będzie trudno tam dotrzeć.
Nie oznaczało to jednak, że będzie łatwo. Nieoczekiwanie spomiędzy pakunków wyłonił się patrol strażników i skierował w ich kierunku. Czyżby coś usłyszeli? Ukryci pośród cieni wyczekiwali z gotowymi do użycia sztyletami. Pochłonięci rozmową wartownicy przeszli tuż obok nich. Kiedy głosy się oddaliły, giermek wychylił się, żeby sprawdzić, czy esplanada powróciła do stanu sprzed chwili, kiedy nie było na niej żywej duszy.
- Nikogo, panie.
- Idziemy!
Odległość dzielącą ich od pierwszych lepianek pokonali biegiem. Stamtąd wdarli się do niegdysiejszej dzielnicy genueńskiej, starając się przy tym być jak najmniej widocznymi, chowając się pod cieniami rzucanymi przez portyki, gdzie w spokojniejszych czasach handlarze rozwieszali swoje towary. Po sprawdzeniu i kilkukrotnym okrążeniu terenu dotarli do niewielkiego placu, gdzie stał masywny, kamienny budynek, na którego ścianach zawieszono łańcuchy pochodzące ze zwyciężonych galer, łupy zdobyte przez właściciela domu, patrycjusza Doménico Astolfiego. Po upadku Akki dom przeszedł na własność Muleya Osmána, dawnego korsarza w randze kapitana, którego Saladyn mianował admirałem. Lampy oliwne zawieszone po dwóch stronach drzwi głównych oświetlały wejście. Wielkie drzwi wysadzane płatkami żelaza były zamknięte.
- Tam jest dziewczyna - dobiegł z cienia szept rycerza.
- Jak się tam dostaniemy? - zapytał giermek.
- Za domem jest niewielki ogród. Tamtędy będzie najłatwiej.
Przemknęli ocienioną, boczną stroną placu i weszli w odchodzącą w bok małą uliczkę, która prowadziła do tylnej części budynku. Mur był tak wysoki, że mężczyzna stojący na koniu nie mógłby dostrzec, co się za nim kryje. Znajdowały się w nim fałszywe drzwi, a drugie, mniejsze, tak były obite żelazem, że sprawiały wrażenie jeszcze solidniejszych niż drzwi wejściowe.
- Co teraz zrobimy? - zapytał szeptem rycerz.
- Otworzymy, rzecz jasna.
- Jest zamek, żeby można było go otworzyć?
- Nie ma, ale coś da się zrobić.
Giermek wyciągnął ze swojej torby żelazny wytrych i przetarł dłonią jego gładką powierzchnię. Zaparł się lewym ramieniem o ciężką framugę, w tym samym czasie wsunął w szczelinę między drzwiami a nadprożem wyostrzony koniec żelaza.
Pchnął mocno drzwi, aż dało się usłyszeć cichy zgrzyt.
- Pierwszą już mamy z głowy - wyszeptał.
Potem powtórzył operację trzy razy na różnych wysokościach.
- Gotowe, panie.
- Przesunąłeś zasuwy? - zapytał rycerz.
- Coś w tym rodzaju - odpowiedział giermek. - Możemy wejść.
Nie forsował drzwi od strony zaryglowanej, ale od strony, po której znajdowały się kapturowe zawiasy. Po przeciwnej stronie zasuwy z wkładkami bezpieczeństwa pozostawały nienaruszone.
Rycerz z przekąsem pokręcił głową.
- Pedro, nie wiem, czy powinno mnie radować, że wciąż władasz umiejętnościami z czasów, kiedy parałeś się złodziejstwem.
- Panie, tych rzeczy nigdy się nie zapomina, ale teraz moje umiejętności składam na służbę Bogu.
- No tak, to prawda - potwierdził szlachcic.
Historia Pedra o przydomku Zwinny Lis miała wiele ciemnych plam. Dorastał w Pradze jako sierota do czasu, aż rabin Baruch Meir przygarnął go z ulicy i wychował jak własnego syna, którego sam nigdy nie miał. Rabin był cenionym kabalistą. Na starość zapragnął odwiedzić innego kabalistę, Isaaka Abranela z Toledo, z którym w całym życiu wymienił trzy listy. Wyruszył w drogę, przemierzył Europę wraz z Pedrem Zwinnym Lisem, który wyrósł na rozgarniętego i usłużnego młodzieńca, może niezbyt wysokiego, ale o miłej powierzchowności. W Toledo obaj rabini wspólnie przeszukali podziemne zakamarki miasta, które dobrze znał Abranel, i podczas jednej z takich wypraw, Meir zaziębił się, co stało się przyczyną jego rychłej śmierci. Pedro Zwinny Lis pochował swojego pana, ale zamiast wrócić do Pragi pozostał w Kastylii, prowadząc doraźny żywot z dnia na dzień, czasami najmując się jako sługa, czasami jako złodziejaszek. Lucas z Taranto, po opuszczeniu zakonu templariuszy, przejeżdżając przez Toledo, wziął go na giermka i włożył sporo wysiłku, żeby sprowadzić go na dobrą drogę. A Pedro był inteligentny i szybko się uczył. W kilka lat przeobraził się w sprawnego wojownika.
Po tym jak weszli do środka, niegdysiejszy rabuś zamknął drzwi, aby wyglądały jak przed ich sforsowaniem. Przez chwilę trwali bez ruchu, czatując i badając zanurzony w ciemnościach ogród. Palmy i najrozmaitsze gatunki drzew owocowych i samosiewów zasłaniały przestrzeń, rzucając cienie i zakrywając swoimi koronami niebo. Giermek wciągnął powietrze. Wyczuwał zapach podgniłej roślinności i jego wrażliwe nozdrza zanotowały bliską obecność zwierzyny.
- To tylko szczury, panie - powiedział. - Możemy iść dalej.
Giermek szedł przodem, sprawnymi ruchami torował drogę swojemu panu. Dotarli na tyły domu. Kilka zużytych granitowych stopni prowadziło do wykonanych z żelaza drzwi. Rycerz poczekał, aż jego towarzysz ponownie sięgnie po żelazny wytrych. Poczuł lekkie rozczarowanie, kiedy ten wskazał mu wystający z muru, schowany za pnącą się winoroślą drewniany zrąb. Wspięli się na wysokość pierwszego okna, dość wysoko nad ziemią, i weszli do domu.
Znaleźli się w ciemnym, wąskim i długim korytarzu. Giermek wyciągnął wytrych, pogładził żelazo, aż wydobyło się z niego mleczne światło, co pozwoliło dostrzec w ciemności kontury dwóch kamiennych łuków i kilka lektyk ustawionych wzdłuż korytarza.
- Naprzód, panie, tylko ostrożnie, żeby się o coś nie potknąć - wyszeptał.
Posuwali się rozważnie, mijając kolejne drzwi. Za którymi z nich przebywa uprowadzona? Z końca korytarza dochodził blask ognia. Wytężyli słuch. Dało się słyszeć rozmowę dwóch mężczyzn, mówili w języku Saracenów, który znali obaj włamywacze.
- ...wytrzymać jeszcze przez tydzień albo dwa tygodnie - mówił jeden z głosów. - Ludzie są głodni i kiedy zabraknie na talerz papki dla obrońców, będziemy musieli oddać miasto w ręce Franków.
- A mój kuzyn Saladyn w tym czasie próżnuje - odpowiedział nosowym dźwiękiem drugi głos. - Czeka aż jego emisariusze wrócą ze spotkania ze Starym Człowiekiem z Gór. Złożył mu ofertę oddania królestwa, jeśli wyjawi, gdzie skrywane jest Zwierciadło Salomona.
- Królestwo w zamian za zwierciadło? - zdziwił się pierwszy głos. - Oczekiwałem od Saladyna więcej rozwagi.
- To nie jest jakieś tam lustro, Hasid. To talizman, który pomoże nam w wypędzeniu Franków z tych ziem raz na zawsze.
Poświata, jaką wydawało żelazo wytrycha, zaczęła przygasać. Giermek potarł jego powierzchnię i blask powrócił. Rycerz przyłożył palec do ust i dał znak, żeby iść za nim. W głębi korytarza widać było kręte schody prowadzące na niższe piętro. Zeszli po nich na dół. Znaleźli się w korytarzu podobnym do poprzedniego. Przy jednych z drzwi spał strażnik rozłożony na modlitewnym dywaniku i z odkrytą szablą przy udach. Giermek wymierzył cios prosto w skroń ciężkim narzędziem trzymanym w ręku. Mężczyzna bezszelestnie osunął się na bok.
Drzwi miały zamknięcie od zewnątrz. Szlachcic ostrożnie je sforsował i spojrzał w głąb pokoju. Był słabo oświetlony dwiema oliwnymi lampkami. Na bogato usłanym damasceńskimi kołdrami i suknami łożu ktoś leżał. Dwaj intruzi zbliżyli się. We wzburzonej pościeli niespokojnym snem spała jasnowłosa dziewczyna. W migotającym żółtawym świetle, jakie dawały oliwne lampki, wyglądała na bardzo atrakcyjną: dostojny nos, wyraziste i jasnoczerwone usta, duże oczy zakończone długimi rzęsami, delikatne, lekko szpiczaste uszy, które zdradzały elfa.
Dwaj przybysze spojrzeli na siebie. Giermek skinął głową.
Rycerz przytrzymał jedną ręką śpiącą postać, podczas gdy drugą zakrył jej usta. Wyrwana ze snu dziewczyna poderwała się i otworzyła piękne oczy, z których teraz wyzierała panika.
- Isbelo z Mernes, spokojnie - szepnął szlachcic do ucha dziewczyny. - Nazywam się Lucas z Taranto, a ten tutaj to Pedro Zwinny Lis, mój sługa. Jesteśmy chrześcijanami. Przysyła nas król Ryszard, żeby cię uwolnić. Rozumiesz?
Dziewczyna przestała wierzgać jak schwytane w sieć zwierzę i uspokoiła się nieco.
- Zrozumiałaś, co powiedziałem? - powtórzył Lucas z Taranto.
Pokiwała twierdząco głową.
- Teraz cię puszczę. Uspokój się. Jeśli Saraceni nas usłyszą, poderżną nam gardła.
Isbela była roztrzęsiona, ale stanęła na wysokości zadania.
Rycerz odsunął dłoń od jej ust. Siedząca na łóżku piękność odetchnęła głęboko. Jej piękne elfie oczy wypełniły się łzami.
- Chwalić świętą Panienkę, że mnie uwolniliście!
- Jeszcze za wcześnie na radość - zauważył Zwinny Lis. - Przed nami najtrudniejsze, to znaczy powrót.
Dziewczyna bez dalszej zwłoki wsunęła sandały i zarzuciła na ramiona jedną z tkanin. Strażnik wciąż leżał nieruchomy na korytarzu.
- Jeśli się obudzi, wznieci alarm - powiedział giermek. - Poderżnąć mu gardło?
- Każde życie jest cenne - wyszeptał szlachcic. - Zwiąż go.
Giermek nachylił się nad Saracenem, zdjął z niego przewiązujący go pas i związał mu nim ręce. Następnie zakneblował mu usta sakiewką, którą Saracen miał przy pasie, wcześniej ją opróżniając i chowając zawartość z godną profesjonalisty zręcznością.
- Wychodzimy - powiedział Lucas.
Oświetleni lekko fosforyzującym blaskiem wytrycha, teraz niebieskiego, zeszli na najniższe piętro budynku. Przy drzwiach spał olbrzymi pies stróż, który podniósł jedną powiekę i na widok intruzów zaczął groźnie powarkiwać, ale wtedy dziewczyna wyciągnęła w jego kierunku dłoń i niemal bezgłośnie wypowiedziała zaklęcie. Zwierzę uspokoiło się, podeszło potulne i zaczęło lizać dłoń Isbeli. Ona pogłaskała jego ogromną głowę.
- Dobre psisko.
- Jesteś czarodziejką? - wyszeptał zdziwiony Zwinny Lis. - Co jeszcze potrafisz?
- Umiem jeszcze kilka innych rzeczy - odpowiedziała Isbela, pierwszy raz się uśmiechając. Był to uśmiech mogący rozpalić serce każdego człowieka.
Zwinny Lis podniósł potężny łańcuch z żelaza, który służył za zamknięcie drzwi, zdjął go i bezszelestnie rozłożył wzdłuż muru. Zostały jeszcze tylko grube na szerokość nadgarstka zasuwy. Były mocno naoliwione. Zsunęli je po cichu.
Giermek uchylił drzwi i uważnie zlustrował plac.
- Nikogo nie widać, panie - wyszeptał, odwracając głowę.
- Idziemy.
Przebiegli pod cienie sąsiednich kolumn. Później, starając się uniknąć niechcianych spotkań, wrócili do portu.
- Potrafisz pływać? - zapytał Isbelę Zwinny Lis.
- Nie będzie takiej potrzeby - wtrącił rycerz. - Popłyniemy jedną z tych łódek.
- Strażnicy pilnujący Wieżę Bocianów zobaczą, jak wypływamy z portu - powiedział giermek. - Będą mieć wystarczająco czasu, żeby nas dosięgnąć ze swoich katapult.
- Jasne, że nas zauważą, ale pozwolą nam bezpiecznie się oddalić - powiedział rycerz. - Widzisz tamtą szopę?
- Widzę.
- Kiedy płynęliśmy obok niej, wyczułem zapach nafty.
- Nafty? - zapytał Zwinny Lis. - Co to jest nafta?
- Jeden ze składników ognia greckiego. To tutaj Saraceni składują naftę, w którą wyposażają swoje okręty wojenne. Zrobimy im ładny pokaz sztucznych ogni.
Zwinny Lis sforsował wejście do baraku. Wewnątrz tlił się błękitny płomień pochodni. Zauważyli stertę dębowych beczek i drugą taką samą glinianych dzbanów. Lucas sprawdził ich zawartość: w beczkach znajdował się proch siarkowy i saletra, w dzbanach - nafta i oleisty płyn.
- Wyśmienicie - mruknął z aprobatą. - W sam raz tyle, ile potrzebujemy.
- Otwórzmy drzwi na oścież i wynieśmy dwie beczki.
Z pomocą Zwinnego Lisa oraz Isbeli rycerz opróżnił cztery beczki siarki i drugie tyle saletry i drewnianym palem zmieszał żółty z białym prochem, aż osiągnął satysfakcjonujący go efekt. Następnie odkorkował dzbany z naftą i wrzucił do nich kilka szufelek zmieszanego prochu. Płyn nie mieścił się w dzbanach i zaczął wypływać, mocząc proch leżący na ziemi. Kiedy sprawdził, że proporcje się zgadzają, przytkał dzbany drewnianymi pokrywami i z pomocą giermka przetoczyli je na zewnątrz pomieszczenia.
Szopa znajdowała się trzydzieści kroków od przystani dla galer wojennych, których nadburcie ledwie sięgało poziomu przystani. Kamieniste zbocze schodziło stromo w kierunku morza, co miało zapobiegać dostawaniu się wody do składów i baraków, gdyby któregoś dnia miały dosięgnąć ich wzburzone fale.
- Teraz zaczyna się najtrudniejsze: posłuchajcie. Ja poturlam dzbany tak, żeby wpadły do morza, pomiędzy galerami. Kiedy płyn będzie rozżarzony, podłożycie ogień pod barak, pobiegniecie do szalupy, wciągniecie kotwicę i będziecie na mnie czekać z podniesionym żaglem.
- Panie, chcesz wrzucić dzbany do wody? - zdziwił się Zwinny Lis. - Zgasną.
- Nie zgasną - uspokoił go Lucas. - Ogień grecki zawiera w sobie magię, która pozwala mu płonąć na powierzchni wody.
- Ale strażnicy z Wieży Bocianów dostrzegą jak uciekamy przez przesmyk i zapolują na nas swoimi łukami - nie dawał za wygraną giermek.
- Spokojnie. Niebawem wszystkie łodzie, które nie będą jeszcze płonęły, wypłyną na otwarte morze. Ich opiekunowie będą chcieli je ochronić przed płomieniami. My schowamy się między nimi. Jeszcze jakieś pytania?
- Nie.
- Potrafisz wskrzesić ogień?
- Jasne, ale tutaj nie ma żadnego krzesiwa.
- Na półce przy drzwiach jest knot i lampka oliwna. Kiedy usłyszysz okrzyki alarmu, opróżnij jeszcze dwa dzbany z naftą i podpal wszystko. Zobaczymy się na szalupie.
Rycerz nakierował starannie pierwszą beczkę na galery wojenne i zdecydowanym ruchem pchnął ją w ich stronę, a ta potoczyła się po bruku. Pojemnik nabrał prędkości i uderzył całą siłą w kolumnę z brązu, do której przycumowane były dwie galery. Zanim zrobił to samo z drugą beczką, potarł sztyletem o kawałek kamienia. Kiedy iskry weszły w kontakt z unoszącymi się oparami nafty, pchnął mocno płonącą beczkę, a za nią trzy pozostałe. Tylko jedna zboczyła z kierunku, ale Zwinny Lis doskoczył do niej i przywrócił ją na właściwy tor. Wtedy wartownicy z galery zaalarmowani hałasem wydawanym przez toczące się beczki zaczęli dąć w mosiężne trąbki.
Za późno, jedna za drugą beczki uderzały w kolumnę cumowniczą. Ogień grecki gwałtownie podniósł się, zajął galery i okoliczną wodę. W mgnieniu oka noc zaroiła się od krzyków i rozgardiaszu. Cały port wypełnił dźwięk trąbek. Po esplanadzie krzątali się półnadzy ludzie wytrąceni brutalnie ze snu, którzy nie wiedzieli, gdzie się podziać.
- Pożar, pożar!
Płomienie rozprzestrzeniały się w okamgnieniu po uszczelnionym smołą drewnie.
Niektórzy miotali się w poszukiwaniu wiader, chcąc gasić płonące galery, inni starali się ratować łodzie, których jeszcze nie zajął ogień. Pół tuzina szalup w pośpiechu wzniosło trójkątne żagle i skierowało się w stronę redy, wśród nich ten, na którym płynęli intruzi i piękna pasażerka. Pozostałe, cięższe łodzie oddalały się od brzegu odpychane desperacko przez ich właścicieli i marynarzy za pomocą tyczek. Najgorsza była sytuacja ciężkich barek transportowych: niezdolne do szybkiego manewru, jedna po drugiej, były pochłaniane przez płomienie przenoszące się z burt na armaturę i olinowanie. Najbardziej oddalona od pożaru barka prawie uszła cało, ale ślad jaki pozostawiła za sobą na wodzie, stał się drogą dla płomieni, które podążyły za nią i dosięgły ją na środku portu. Niezdolni opanować ogień marynarze decydowali się skakać do wody i wracać do brzegu wpław.
Z Isbelą przykrytą płótnem i schowaną w głębi łodzi Lucas z Taranto i Zwinny Lis przepłynęli obok Wieży Bocianów zakamuflowani wśród innych salwujących się ucieczką łodzi. Na tarasie wieńczącym Wieżę ogromne i nakryte ochronnym płótnem balisty mierzyły w niebo, podczas gdy obsługujący je strażnicy przyglądali się pożarowi.
Kiedy uciekinierzy wypłynęli na pełne morze, zamiast udać się w stronę portów Muna i Kafú, jak robili to pozostali, utrzymali obrany kurs i znikli w morskich ciemnościach.
Tymczasem w porcie zakłopotany admirał Muley Osmán - w otoczeniu niewolników trzymających lance i drewniane kije - szukał zbiegów i w furii smagał batem każde plecy, jakie pojawiły się w jego zasięgu, nawet te należące do sierżanta marynarki, zdradzieckiego Cypryjczyka, swojego dawnego kompana.
- Admirale, to boli! - skarżył się Cypryjczyk, pocierając ramię.
- Bardziej boli mnie, że przepadło dziewictwo księżniczki i szal z Chios, który ta przeklęta złodziejka zabrała ze sobą!
Z dala od Akki, pożar wyglądał tylko jak mała bańka rozświetlona pośród ciemności nocy. Lucas ustawił żagiel na ukos do wiatru, żeby mógł płynąć w kierunku północnym, równolegle do wybrzeża.
- Teraz musimy tylko zaczekać, aż trochę się rozjaśni, zanim dokonamy zwrotu, bo jeśli się pomylimy, wpłyniemy prosto w ręce Saladynowi.
Zwinny Lis nie usłyszał już tej uwagi. Zasnął tak, jak siedział, a z okolic steru dochodziło tylko jego głośne chrapanie.
- W porządku - powiedział do siebie rycerz. - Trzeba będzie czuwać na wypadek niechcianego spotkania.
Na myśl o Lewiatanie, potworze zamieszkującym morskie głębiny, po plecach przeszył go zimny dreszcz.
ROZDZIAŁ II
- Ognista nie da rady, panie - zawiadomił sierżant. - Dwadzieścia dostaw jednego poranka to zbyt wiele. A i ludzie też potrzebują odpocząć.
- Wyznacz zmienników i niech nikt nie przestaje robić co do niego należy do czasu, aż zadecyduję inaczej - odrzekł Guy de Forbes, inżynier króla Ryszarda.
- Przeciążymy ją, panie - nie dawał za wygraną sierżant.
- Jak się będziesz ociągał, sam będziesz taszczył resztę.
Sierżant wzruszył ramionami i skierował się w stronę fosy, gdzie dwunastu półnagich, silnych i ociekających potem mężczyzn pracowało przy Ognistej.
- Dalej z nią - rozkazał. - Seneszal nie życzy sobie, by dać jej odetchnąć.
- Zrujnujemy ją - powiedział jeden wojowników.
- Lepiej ją niż mnie, nie chcę, żeby mi obcięli uszy za nieposłuszeństwo - odpowiedział. - Twardo z nią i bez żadnych omdleń.
Dwóch umięśnionych mężczyzn, pociągając za pojedyncze liny, zrzuciło palmowy pień stanowiący sprężysty maszt Ognistej. Kiedy koniec pnia dotknął ziemi, zawiesili na nim żagiel. W tym czasie inni wspinali się po bocznych schodach i ładowali kamienie do skrzyni służącej za balast. Czterej pracujący rytmicznie mężczyźni zapełnili skrzynię nie dłużej jak w dwie zdrowaśki. W międzyczasie inżynier króla Ryszarda, wątłej postury człowieczek, odgradzał się od intensywnego słońca szerokim rondem kapelusza i nadzorował robotników. Jedni przy pomocy młotków wbijali kliny, inni wspomagali smarownicę, która przelewała smołę i dziegieć do kołowrotów. Po jej zetknięciu z oleistą mieszanką z mechanizmu unosiła się para.
- Jest bardzo rozgrzana, sierżancie - zauważył smarowacz.
- Trzeba kontynuować strzelanie. Słyszałeś, co powiedział inżynier.
Ognista była jedną z siedmiu maszyn ulokowanych przed murami Akki, w niewielkiej odległości od Wieży Przeklętej, poza zasięgiem katapult saraceńskich. Ognista oraz pozostałe maszyny potrafiły miotać pięćdziesięciokilowymi kamieniami na odległość dwustu stóp. Kilka celnych strzałów w narożną część wieży, gdzie mury sprawiały wrażenie najsłabszych, uszkodziło kamienne płyty. Teraz wieży groziło zawalenie, a każde kolejne uderzenie wywoływało coraz większy niepokój u obrońców kryjących się za blankami murów. Oddział najemników składający się z Turkopolów wyczekiwał w odpowiedniej odległości, rozstawiony za polowymi namiotami. Kiedy wieża się zawali, przedostaną się przez ruiny, wtargną do miasta, otworzą bramy wojsku krzyżowców i Akka ponownie przejdzie w ręce chrześcijan.
W jednym z najbardziej wysuniętych namiotów, aspirant na rycerza Guido z Saint Bertevin, przybyły wraz z ostatnim oddziałem Francuzów, zasięgał informacji o bieżącej sytuacji.
- Macie szczęście - zagadnął do niego doświadczony rodak - przybyliście dokładnie na podział łupów, bo teraz Akka jest jak dojrzały owoc tuż przed odłączeniem się od gałęzi. Zaoszczędziliście miesiące intensywnego oblężenia, głodu i nędzy, z którymi się użeramy. Że nie wspomnę już o pchłach.
- Sądzisz, że miasto jest bogate? - zapytał Guido.
- Bogate? Najbogatsze na ziemi, nawet bogatsze niż Jerozolima. Dlatego właśnie król Jerozolimy, Guido z Lusignan, woli odbić to miasto, a Jerozolimę pozostawić w rękach Saladyna.
- Myślisz, że Saladyn zarządzi oblężenie, kiedy zdobędziemy miasto?
Weteran wzruszył ramionami. Przewidzieć to było rzeczą najtrudniejszą. Sytuacja była delikatna. Guido z Lusignan porwał się na szaleństwo oblężenia Akki przy pomocy mniejszej liczby wojsk, niż liczyły oddziały broniące miasta. Saladyn z kolei oblegał tych, którzy oblegali. Chrześcijanie i Saraceni tworzyli dwa pierścienie wokół miasta, co stawiało chrześcijan w dość trudnej sytuacji, bo jeśli atakowali ich ci, którzy byli przez nich oblegani, wtedy znajdowali się między dwoma liniami ognia. Tylko dzięki znaczącej pomocy, jaka nadchodziła z Europy, mogli przedłużać oblężenie.
- Jaka jest obecna sytuacja? - zapytał młody Guido.
- Osobliwa. Chrześcijanie z Ziemi Świętej podzielili się na dwie grupy: na tych, którzy popierają Guido oraz na tych, którzy są zwolennikami jego rywala i wroga, Konrada z Montferrato, obrońcy Tyru, którego kandydaturę na tron wspiera król Francji. Myślę, że jeden i drugi jest zabawką w rękach obu królów. Filip z Francji i Ryszard z Anglii, wolą wysługiwać się nimi, zamiast doprowadzić do bezpośredniej konfrontacji.
Guido popatrzył w niebo i dostrzegł, że słońce chyliło się ku zachodowi. Żołądek zaczynał przypominać o sobie. Czas na kolację. Pożegnał się z żołnierzem, zarzucił na ramię niemiecką kuszę i udał się przez rozległe obozowisko w kierunku namiotów króla Francji. Oprócz „włochaczy", jak Europejczycy nazywali chrześcijan urodzonych w Ziemi Świętej, potomków pierwszych krzyżowców jacy się tam osiedlili, byli wśród obozowiczów przedstawiciele najrozmaitszego pochodzenia: Normandowie, Duńczycy, Anglicy, Fryzowie, Flamandczycy, Saksonowie, kontyngenty najemników i przypadkowych wojowników, którzy mówili chropowatymi językami i spoglądali podejrzliwie na szlachciców dowodzących wojskiem chrześcijan. Najdalej z tyłu znajdowały się oddziały Turkopolów, a niedaleko nich stacjonowali zakonnicy szpitalni i templariusze, którzy ich zatrudniali.
Aby zatrzymać Saladyna i odzyskać Jerozolimę, papież wysłał do Ziemi Świętej trzy oddziały wojska pod dowództwem trzech królów. Pierwszym, który wyruszył, był Fryderyk Barbarossa z Niemiec. Zdecydował się dotrzeć do celu drogą lądową, gdyż pewien czarownik odradził mu podróż drogą morską, gdzie miało na niego czyhać niebezpieczeństwo. Jednak, kiedy przemierzał rzekę Salef w Cylicji, utopił się i nigdy nie dotarł do Ziemi Świętej. Pozostała dwójka, Filip August z Francji i Ryszard Lwie Serce z Anglii, pokonali drogę morzem. Obaj nienawidzili się dozgonnie i nie ufali jeden drugiemu. Dlatego też długo odkładali podróż, żaden z nich nie chciał bowiem opuszczać swojej ziemi, przede wszystkim z obawy, aby w tym czasie drugi tego nie wykorzystał, by najechać pozostawione bez opieki ziemie.
Kiedy Guido z St. Bertevin dotarł do namiotów, gdzie stacjonował jego oddział, sprawujący nad nim opiekę rycerz, Lucas z Taranto, przy pomocy swojego giermka Pedro Zwinnego Lisa, wdziewał szaty. Wyglądał jak król w odświętnym odzieniu, z reprezentacyjną saraceńską szablą przy pasie.
- Gdzie ty się włóczysz? - zganił go. - Szykuj się, mamy robotę do wykonania.
- Ależ panie, a co z kolacją?
- Zjesz kolację w swoim czasie.
Guido pomógł giermkowi osiodłać konia w damasceńskie siodło starannie inkrustowane srebrzystymi nićmi zdobiącymi błyszczącą skórę. Następnie przykrył zwierzę czaprakiem z wyhaftowaną srebrną wieżą, którą wieńczyła ręka ściskająca szablę.
Gdy wszystko już było jak trzeba gotowe, Guido pomógł swojemu opiekunowi wspiąć się na konia i trzymając uprząż, towarzyszył mu w stronę szerokiego namiotu pomalowanego w biało-czerwone pasy, który służył za kaplicę obozowiska, i gdzie spotykali się królowie.
W środku byli wszyscy: Ryszard Lwie Serce, silny i krępy, ze swoją rudą grzywą i brodą; Filip August, szczupły i podenerwowany, szarpiący pierścienie grubego łańcucha zdobiącego jego pierś, z przyciętą rzadką, czarną brodą; Aimery z Limoges, patriarcha Antiochii, wyniosły, spowity haftowanym nakryciem z jedwabiu ozdobionym religijnymi paciorkami. Towarzyszyło im dwóch kleryków, którzy stali oddzielnie, zajmując miejsca przy prałacie. Paziowie we francuskich liberiach roznieśli napoje i opuścili pomieszczenie. Każdemu z władców towarzyszyło trzech rycerzy, którzy pełnili straż przy namiotach.
- Saladyn nie ma wystarczająco dużo wojsk, aby nas pokonać, a my nie jesteśmy na tyle mocni, żeby pokonać Saladyna - rozpoczął Ryszard. - Taka jest naga prawda. Jednak czas sprzyja jemu, nie nam. Saladyn jest u siebie, na swojej ziemi, wystarczy, że będzie czekał. Inaczej my, którzy przybywamy zza morza. Kiedy zabraknie łupów do podziału, baronowie, którzy przybyli z nami odejdą i wrócą na swoje ziemie, jak to już miało miejsce w poprzednich wyprawach krzyżowych. Chrześcijaństwo wykazuje coraz mniejsze zainteresowanie ponoszeniem ofiar w imię Świętych Miejsc. Wiara nie jest już tym, czym była kiedyś.
- Prawdą jest to, co mówisz, ale cóż więc innego proponujesz w zamian? - odezwał się Filip August.
- Dwóch żołnierzy, którzy odbili Isbelę z Mernes podsłuchało rozmowę Saracenów. Saladyn poszukuje talizmanu, który zapewni mu zwycięstwo.
- Talizmanu? Jakiego talizmanu?
- Saraceni nazywają go Zwierciadłem Salomona - oświadczył Ryszard. - Być może obecny wśród nas Patriarcha Antiochii wyjaśni nam o co chodzi.
Patriarcha noszący dostojną białą brodę i mający głęboko podkrążone oczy odchrząknął, zanim zaczął mówić:
- Pomimo braków w wykształceniu, które usprawiedliwia wasze szlacheckie pochodzenie, być może mieliście okazję słyszeć o mądrym królu Salomonie, władcy Izraela, który rządził tymi ziemiami w czasach wielkich władców tysiąc lat przed narodzinami Chrystusa. Salomon był królem, ale był też mocarnym czarodziejem. Po Abominacji rodzaj ludzki błądził pośród ciemności poszukując Boga. Niektóre plemiona podążały za słońcem, inne za księżycem, ale żadne nie mogło odnaleźć drogi prowadzącej równocześnie do jednego i drugiego. Na ziemi, po której stąpamy, żydowskie słońce Jahwe walczyło z boginią kananejską Aszerą, mądrością. Salomon ich połączył, dlatego jest dla nas lustrem mądrości, a łącząc ich, odkrył zasady stworzenia, zrozumiał Shem Shemaforash i umieścił w talizmanie, o którego posiadanie zabiega Saladyn - w Zwierciadle Salomona lub Stole Salomona.
- To czym w końcu to jest, lustrem czy stołem? - zniecierpliwił się Filip August.
Starzec roześmiał się, dostrzegając jego zniecierpliwienie.
- Talizman jest jednym i drugim, panie: wygląda jak niski okrągły stół, ale na jego powierzchni rysuje się siedem światów niebieskich i można zobaczyć akt Stworzenia, dlatego nazywane jest lustrem. Kto będzie potrafił to odczytać, odnajdzie w nim Słowo Najwyższe, Shem Shemaforash.
- Shem Shemaforash? - zapytał król Ryszard. - Cóż to, u diabła, znaczy?
- To z hebrajskiego - odpowiedział patriarcha. Oznacza Imię Władzy. Stół Salomona zawiera w sobie Tajemne Imię Boga, Shem Shemaforash, najpotężniejsze zaklęcie ze wszystkich, jakie znane są czarnoksiężnikom, słowo, którym posłużył się Bóg przy stworzeniu świata.
Nastała głucha cisza przerywana tylko potrzaskiwaniem drzewa sandałowego dochodzącym z kadzielnicy. Patriarcha umoczył usta w kielichu z miodem pitnym i ciągnął dalej:
- Najpotężniejsi czarnoksiężnicy bledną wobec mocy zaklęcia zawierającego w sobie sekretne imię Boga. W rzeczywistości, magia polega na posługiwaniu się tajemnymi siłami natury. Przed Abominacją czarnoksiężnicy pracowali nad wieloma zaklęciami i rozwijali je, ale ich sukces był tylko połowiczny. Człowiek, który zapanuje nad Shem Shemaforash będzie miał władzę nad Stworzeniem. To jest najpotężniejsze zaklęcie.
Ryszard skinął głową, potwierdzając słowa patriarchy. Filip August przystrojony liliami przyglądał się uważnie swojemu kuzynowi. Jak to możliwe, że tak go nienawidził? Może zazdrościł mu, że był piękny, odważny, a może z powodu myśli, że on sam jest gorszy? Czy to było powodem nieustających skurczy w żołądku, kiedy tylko kuzyn pojawiał się w pobliżu? Filip August był słabowity, tchórzliwy i mało zdolny. Czasami, kiedy przeglądał się w lustrze, zadawał sobie pytanie, dlaczego rodzice nie roztrzaskali go o mur zaraz po urodzeniu, jak było w zwyczaju robić z chorymi albo zdeformowanymi noworodkami. Tak bardzo pragnęli dziedzica, że go ocalili. Opatulili go ręcznikami i poczynili wszelkich starań, by przeżył. Do tego stał się dziedzicem królestwa, które choć wpływowe, było jednak słabe, skazane na nieistnienie w związku z ambicjami rodu Plantagenetów, z którymi graniczyło od zachodu. Niebezpieczeństwo stanowił także wschodni ogromny sąsiad, imperium germańskie. Kiedy Filip August zagłębiał się we własnych myślach, miał w zwyczaju przygryzać kosmyk swojej rzadkiej brody.
- Shem Shemaforsh, hm? - upajał się brzmieniem obcych słów. - A czy to magiczne zaklęcie jest zapisane w stole króla Salomona?
- Niezupełnie - powiedział starzec. - Z tego co wiadomo, stół zawiera tylko pewien rodzaj kręgów i pasów, które tworzą gwiazdy i geometryczne zbiory. Ale doświadczony czarownik potrafi odczytać Imię Władzy, wychodząc od tych znaków.
Filip August przytaknął. Doświadczony czarownik. Kościół posiada takich magów. Jakby nie było, wszystko może być zawodem, nawet czary. Ale gdzie znaleźć czarownika eksperta? Głupio mu się zrobiło, kiedy pomyślał o tych wielu czarownikach, których rozkazał spalić, po tym jak zostali oskarżeni o uprawianie czarów przez arcybiskupa Paryża, jeszcze zanim wyruszył na wyprawę krzyżową.
- W dawnych czasach, w Izraelu - kontynuował patriarcha - tajemnicy Shem Shemaforash strzegł Baal Shem zwany Mistrzem Słowa, tak bowiem nazywano też Arcykapłana. Raz do roku arcykapłan odziany w szaty liturgiczne, z pektorałem wysadzanym dwunastoma kamieniami szlachetnymi, przedostawał się do Sanctum Sactorum, Miejsca Najświętszego Świątyni, żeby wyszeptać to Imię w rogu, gdzie przechowywana była Arka Przymierza. Tym sposobem odnawiał przymierze między Bogiem a ludzkością i odnawiał stworzenie, aby świat nadal mógł istnieć. Budując stół, Salomon zapewnił przekazanie tajemnicy Przymierza. Każdy następny Baal Shem instruował swojego ucznia w misterium Shem Shemaforash, żeby tradycja przetrwała. Dlatego sekret znały zawsze dwie osoby, choć tylko jedna z nich stawiała się w obecności Najświętszego, aby odnowić Przymierze.
- I co się stało z tym Arcykapłanem? - zapytał Ryszard.
- Obecnie Żydzi nie posiadają żadnego Arcykapłana. Utracili swoje królestwo i rozproszyli się po świecie. Lecz ten, kto wejdzie w posiadanie Lustra i będzie znał zaklęcie, będzie mógł proklamować się Świętym Królem i przejmie władzę nad ziemią. Wtedy nadejdzie czas powszechnej harmonii, jeden naród z jedną religią, rządzony przez jednego wodza, bez wojen. Żeby to osiągnąć nie wystarczy wejść w posiadanie stołu. Baal Shem, który zostanie zaprzysiężony, powinien stanąć przed Stołem z pektorałem na piersi wyprawionym Dwunastoma Kamieniami.
- Dwanaście kamieni?
- Tak. Jest to dwanaście smoczych kamieni twardych jak krzemień, które wyrastają spod języka smoczych samic, wewnątrz gruczołu wytwarzającego truciznę. Każdy kamień posiada swój własny kształt, kolor i fakturę. Są tak od siebie różne, że każdy z nich ma własne imię: Fogosa, Intrincada, trzy kamienie świętego Todaro, które noszą nazwy Manchada, Luciente i Nuececita, następnie Templada, Reluciente, Melada, Peregrina, Honda, Granita i Dolorida. Ten, kto będzie wypowiadał boskie imię przy Stole, powinien nosić wszystkie kamienie na piersi. Uratuje go to przed śmiercią, bo Stół posiada wielką moc, która potrafi zabić tego, kto pobudza go do życia.
- Gdzie są te kamienie?
- Od wieków są rozproszone po świecie, lecz przy pomocy papieskich czarnoksiężników udało nam się ustalić miejsca położenia prawie wszystkich.
Królowie Francji i Anglii spojrzeli po sobie. Ryszard skończył trzydzieści pięć lat i życie zdążyło go już zahartować. Dwudziestopięcioletni Filip August wyglądał na dziesięć lat starszego niż był w rzeczywistości. Nie był zadowolony ze spadku, jaki odziedziczył po swoim ojcu. Bezpośrednim zwierzchnictwem obejmował jedynie Paryż i niewielki obszar wokół miasta. Do tego dodać można było kilka prowincji, nad którymi, jak wypadało mniemać, sprawował pieczę, a skąd w rzeczywistości jedynie rekrutował oddziały i pobierał podatki. Ryszard natomiast był silny. Panowanie rodziny Plantagenetów nie tylko obejmowało Anglię, ale dzięki zawieranym małżeństwom rozprzestrzeniło się także na rejony zachodniej Francji, Normandię, Bretanię, Poitou i Akwitanię. Paradoksalnie, Ryszard jako książę Normandii i Akwitanii, nominalnie był wasalem Filipa Augusta, króla Francji. Wiadomym było jednak, że gdyby Filip August wydał mu jakikolwiek rozkaz, roześmiałby mu się w twarz. Filip August nienawidził go z całych sił. Ryszard posiadał bowiem wszystkie te właściwości, na brak których on sam cierpiał: był urodziwy, postawny, posiadał wdzięk i przede wszystkim miał ziemie i żołnierzy.
Król Francji przepędził złe myśli, aby zagadnąć patriarchę Antiochii.
- Wezwałem Waszą Świątobliwość, gdyż tego ranka otrzymałem bullę papieską, gdzie Ojciec Święty zabiera głos w sprawie Stołu Salomona. Nakazuje Mistrzowi Zakonu, aby wybadał miejsce jego położenia.
- Dlaczego Mistrz Zakonu? - zareagował Ryszard z właściwą mu impulsywnością. Nie miał zaufania do Templariuszy. Mieli oni swoją siedzibę w Paryżu i kiedy król Francji miewał kłopoty finansowe, co miało miejsce niemal nieustannie, pożyczali mu pieniądze.
Podejrzewał, że postawieni przed możliwością wyboru opowiedzieliby się za Francją, a nie za Anglią, choćby tylko po to, żeby odzyskać dług.
- Templariusze są jedynymi chrześcijanami, których darzy szacunkiem Stary Człowiek z Gór - wyjaśnił patriarcha. - Kiedy dowiemy się gdzie znajduje się Stół, wyślemy właściwych ludzi, których wy sami wskażecie. A teraz uklęknijcie i przyjmijcie błogosławieństwo Pana.
Wysłuchali polecenia i przyjęli błogosławieństwo.
W drodze powrotnej Filip August rozmyślał: „Gdybym wszedł w posiadanie tego talizmanu, Lustra lub Stołu Salomona, mógłbym ogłosić się królem całego świata; mógłbym przyłączyć do swoich ziem tereny znajdujące się pod panowaniem Plantagenetów, a może nawet ziemie imperium germańskiego".
Filip August zatrzymał się natchniony przez kolejną myśl. A Ryszard? Czy on nie będzie miał ambicji, aby zdobyć talizman? Na pewno tak. Plantagenet nigdy nie mógłby spać spokojnie, gdyby jego ziemie graniczyły z posiadłościami innego króla. Ci przeklęci rudzielcy chcieliby mieć wszystko. Im więcej mieli, tym bardziej rósł ich apetyt. Wzbogacili się w ciągu dwóch pokoleń, rozpychając się na dworach w Europie i wciąż było im mało. Dziadek Ryszarda, Gotfryd, ożenił się z piętnaście lat starszą od niego wdową po cesarzu germańskim, żeby sięgnąć po angielską koronę. Henryk, ojciec Ryszarda, żeby wejść w posiadanie księstwa Akwitanii, poślubił Eleonorę, rozwiedzioną żonę poprzedniego króla Francji. Przebiegły Ryszard Lwie Serce będzie się gryzł, jak zdobyć talizman. Filip August nie mógł zaufać Planagenetowi, który wygórowaną ambicję miał we krwi. Z pewnością już rozmyślał, jak posiąść Stół albo Lustro, czy jakby tam tego nie nazywać.
Dotarłszy do swojego namiotu uszytego z niebieskiego płótna z naszytymi białymi liliami, Filip August poczuł nagły skurcz w żołądku i zwymiotował do srebrnej miednicy ślinę z żółcią.
Jego osobisty lekarz pojawił się natychmiast przy nim z wilgotnym ręcznikiem, który przyłożył mu do czoła. Filip August oddychał z trudnością.
- Ta przeklęta wojna mnie wykończy - wymamrotał. - Przeklęty niech będzie dzień, w którym wyruszyłem na krucjatę.
ROZDZIAŁ III
W Rissu, na zachód od Gizy, niedaleko Kairu, brukowaną drogą szli mężczyzna i chłopiec. Zmierzali w kierunku jaskini, którą nazywali Jaskinią Węży. Było południe i słońce padało pionowo na jałowe szczyty i pustynne wąwozy.
- Boję się, ojcze - powiedział chłopiec.
Mężczyzna zatrzymał się i spojrzał na syna.
- Bać się, czego?
- Węży - odpowiedział chłopiec.
- Nie lękaj się. Kobry nie odważą się zbliżyć się do Asmodeo de Sinána.
Szli dalej w milczeniu. Asmodeo de Sinán ubrany był jak żebrak w wyblakłą i poplamioną sutannę i niewielki turban. Był wysokim i wychudzonym mężczyzną z pociągłą twarzą oliwkowej barwy, ciemnymi i urokliwymi oczami błyszczącymi jakby w gorączce. Dużą twarz wieńczyły blade usta, pod którymi wyrastała czarna, sięgająca piersi broda. Chłopiec był faworytem Asmodeo. Jego rodzice zaginęli dziesięć lat wcześniej podczas głodu, który spustoszył Damietta, zaraz po tym jak sprzedali swoje roczne dziecko obwoźnemu handlarzowi, dzięki czemu zapewne ocalało. Asmodeo odkupił malca za jednego złotego bizantyjskiego bizanta, dlatego też nazwał chłopca Bizant „słowo ni to chrześcijańskie, ni islamskie, które wszyscy szanują", tłumaczył swojemu podopiecznemu.
Dwójka wędrowców wspięła się z niemałym trudem po piaskowej wydmie, przy której znajdowało się wejście do jaskini. Weszli do środka. Starodawny bożek z kamienia nadgryziony przez ząb czasu i na wpół zasypany piaskiem wyłonił się z cienia przy wejściu. Asmodeo de Sinán przysiadł, jego wychowanek zrobił to samo. Zmęczeni upałem, jaki towarzyszył przebytej drodze, siedzieli przez chwilę w ciszy, rozkoszując się letnim i orzeźwiającym powietrzem, jakim wypełniona była jaskinia. Oddychali głęboko. Po chwili chłopiec przemówił:
- Cieszę się, że przyszliśmy tutaj, ojcze. Można tu poczuć się jak...
- Jakby w stanie euforii? - dokończył Asmodeo.
- Tak, coś w tym stylu. I ten spokój - powiedział chłopiec. Wyciągnął kalebasę z wodą i podał ją Asmodeo, który pociągnął dużego łyka. Potem sam się napił.
Asmodeo zamyślił się, po chwili westchnął jakby właśnie o czymś zadecydował, położył dłoń na ramieniu chłopca i przemówił:
- Za dawnych czasów, w miejscu, gdzie teraz są te piaski, była urodzajna ziemia pokryta lasami. Rosły tu owocowe sady, najróżniejsze rodzaje roślinności, świeżej trawy, na której pasły się krowy, owce, kozy i biegały konie. Wówczas te kamieniste wzgórza wypełniało życie: lwy, antylopy, słonie, rozmaite gatunki ptaków zapełniały niebo. Ludzie nie potrzebowali ubrań, chodzili nadzy, chronieni przez pierwotną niewinność i nie musieli walczyć o pożywienie, bo ziemia obradzała sama, bez uprawy. Świat zamieszkiwały cztery mądre rasy: elfy, ludzie, gnomy i krasnoludy, ale ich społeczności były tak niewielkie i oddalone jedne od drugich, że ledwie utrzymywały ze sobą kontakt. Gdy dochodziło do spotkania, nie wchodzili sobie w drogę, wszystkiego było pod dostatkiem i nikt nie myślał o tym, żeby chcieć więcej niż to, co ma.
- Kim są elfy, ojcze?
Asmodeo spojrzał na chłopca.
- Są to istoty myślące. Nigdy nie było ich wielu. Mają w zwyczaju zamieszkiwać w trudno dostępnych miejscach. Kiedyś doszło do ich wymieszania się z ludźmi, w wyniku czego powstały półelfy.
Asmodeo zamilkł na dłuższą chwilę, po czym wrócił do opowiadanej historii:
- Kiedyś był taki czas, zwany Złotym Wiekiem, kiedy ludzie żyli w harmonii ze sobą i innymi rasami zamieszkującymi świat pod opieką Bogini - wyjaśnił chłopcu.
- Bogini? - zapytał chłopiec. - Czy Bóg może być rodzaju żeńskiego?
- Bóg rodzaju męskiego, którego dzisiaj czczą wyznawcy wszystkich religii jest uzurpatorem. Na początku była tylko jedna wspólna całej ludzkości bogini, łaskawa i szczodra, która troszczyła się o swoje dzieci i nazywano ją Boginią. To ona sprawiała, że pola zakwitały, ona czyniła zwierzęta zdolnymi do rozpłodu i wypełniała gorącą radością ludzkie serca. Potem pojawiły się plemiona pasterskie, które gardziły przyrodą i wyjaławiały ziemię. Wyznawały Boga rodzaju męskiego, miłośnika wojen, żądnego krwi. Z tego groźnego Boga dążącego do eksterminacji rywali, który rządził ziemią, wyłonili się bogowie czczeni przez ludzi dzisiaj.
- Ojcze, skąd wiesz o wszystkich tych rzeczach?
- Wiem - odpowiedział mężczyzna.
Asmodeo rzadko mówił o swojej przeszłości. Urodził się jako chrześcijanin po drugiej stronie morza i uczył się z duchownymi na Sorbonie w Paryżu i w Rzymie. Kiedy miał zostać mianowany najmłodszym w świecie chrześcijańskim biskupem, doświadczył kryzysu, który sprawił, że odciął się od świata. Został pustelnikiem i zamieszkał na pustyni Tebaida. Jednego dnia kruk, którego dokarmiał okruszkami chleba, przemówił do niego skrzeczącym głosem:
- Jeśli chcesz poznać prawdę, chodź za mną.
Szedł za nim przez siedem długich, wyczerpujących dni. Kiedy lecący przed nim kruk widział, że mężczyzna jest na skraju wyczerpania, siadał na kamieniu i pozwalał mu odpocząć. Siódmego dnia rozkazał: „W tym miejscu rozpocznij kopanie". Asmodeo postąpił zgodnie z poleceniem. Kopał w piasku do chwili, aż natknął się na kamień z uchwytem w kształcie pierścienia, który przykrywał starą studnię. Przesunął właz i zszedł kilka stopni w dół. Znalazł się w podziemiach świątyni Pta. Szedł ciasnymi pomieszczeniami, gdzie życie zamarło przed tysiącami lat, aż dotarł do archiwum świątyni, gdzie znajdowały się kroniki prowadzone przez dawnych kapłanów. Dzięki nim zapoznał się z początkiem ludzkości i dawnym kultem Bogini, którą religie z Księgi zniesławiają, nazywając Abominacją. Później odwiedził wielkie centra wiedzy: Aleksandrię, Bagdad, Paryż, gdzie pobierał nauki z dziedziny magii w starych i cenionych szkołach, które jeszcze wtedy funkcjonowały.
- Bogini pozostawiła wspaniałe dziedzictwo - powiedział Asmodeo. - Doświadczenie, które pozwala nam zrozumieć przyrodę i wejść z nią w harmonię. Jak wiesz, my, istoty żyjące, jesteśmy poddani rytmom życia jak: oddychanie, bicie serca, cykl menstruacyjny u kobiet. Podobnie jest z przyrodą, ona także posiada własny rytm. Słońce, księżyc, gwiazdy i ich konstelacje. Po wiośnie przychodzi lato, potem jesień, następnie zima. Przez tę ziemię, po której stąpamy, w wielu miejscach przebiega energia, którą człowiek może wykorzystać. W czasach Bogini, ludzie dostrzegali znaki przekazywane im przez przyrodę i potrafili je wykorzystywać, czytali z ziemi i nieba, wykorzystywali energię tellurycznych prądów.
Asmodeo wyjaśnił swojemu podopiecznemu funkcję, jaką pełniły pola energii (zwanych dykfie w dawnym języku ludów pierwotnych), które przemierzają ziemię, koncentrując się i rozpraszając w zależności od napotykanych na drodze przeszkód, takich jak: wzniesienia, przewodność terenu, występowanie uskoków, temperatura wnętrza ziemi i obecność podziemnych wód. Dykfie były to miejsca, przez które z ziemi promieniowała energia.
- Dykfie zazwyczaj są wyjątkowo intensywne wewnątrz jaskiń, w szczelinach skalnych.
- Dlatego tutaj, we wnętrzu tej jaskini można poczuć się tak przyjemnie - powiedział chłopiec.
Asmodeo się uśmiechnął.
- Właśnie dlatego. Za czasów Bogini dykfie zmieniły się w miejsca kultu, stały się celem pielgrzymek, bramami niebios, przede wszystkim stało się tak w przypadku Siedmiu Bram. Ludzie wznieśli w nich sanktuaria, do których pielgrzymowali, kiedy położenie gwiazd sprawiało, że wzrastała moc tam się gromadząca. Odbyć pielgrzymkę do takiego miejsca wiązało się z odnową cielesną, ponownym narodzeniem. Również oddalone od siebie olbrzymie głazy, poustawiane w szeregach lub tworzące koła, by zwiększyć przepływ naturalnej energii wydobywającej się z ziemi, były wznoszone w podobnych celach. Gdy plemiona pasterskie wprowadziły do panteonu swoich męskich bogów i rozpoczęło się prześladowanie kapłanów służących Bogini, przejęli oni także sanktuaria, żeby dedykować je wyznawanym przez siebie bogom. Po nich przyszły inne kulty i tym sposobem miejsca te przetrwały po dziś dzień, kiedy to wiele z nich mieści się w podziemiach kościołów, meczetów i synagog.
Dziękujemy wydawnictwu Solaris za udostępnienie fragmentu do publikacji.
Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...