"Smykałka do wojny" - fragment

Autor: Jack McDevitt Redaktor: Krzyś-Miś

Dodane: 16-02-2008 09:51 ()


 

Smykałka do wojny

Jack McDevitt

 

 

 

PROLOG

 

 

POWIETRZE było ciężkie od zapachu kadzidła i słodkiej woni gorącego wosku.

Cam Chulohn uwielbiał tę kaplicę z grubo ciosanego kamienia. Przykląkł na twardym klęczniku i patrzył, jak krystalicznie czysta woda kapie z palców ojca Curry do srebrnej miseczki podtrzymywanej przez postulanta. Ten odwieczny symbol uchylania się od odpowiedzialności zawsze wydawał się Chulohnowi najważniejszym z odwiecznych rytuałów. Oto jest, pomyślał, cała istota naszej natury, manifestująca się nieskończenie przed wszystkimi, którzy są w stanie ją dostrzec.

Jego spojrzenie powędrowało w kierunku kaplicy Najświętszej Dziewicy, oświetlonej kilkoma mrugającymi świecami, i stacjom drogi krzyżowej, ku prostemu ołtarzowi, ku ciosanemu pulpitowi z olbrzymią Biblią. Wystrój był, według wykwintnych standardów Rimway, Rigel III i Taramingo, dość skromny. Jego jednak przytłaczała wspaniała architektura strzelistych katedr, niespotykane piękno witraży, solidna masywność marmurowych kolumn, prawdziwie anielska potęga organów, rozłożystość chóru. Tu, na zboczu góry, patrzył na dolinę rzeki, którą starożytni ojcowie na fali entuzjazmu poświęcili św. Antoniemu z Toksykonu. Tu była tylko rzeka, góry i Stwórca.

Wizyta Chulohna w opactwie była pierwszym takim wydarzeniem z udziałem urzędującego biskupa od początku istnienia społeczności - przynajmniej tyle zdołał ustalić. Albacore, ten pokryty śniegiem, zimny świat na dalekich rubieżach, gdzie ledwo sięgały wpływy Konfederacji, gościł poza ojcami niewielu mieszkańców. Nie było jednak trudno zrozumieć - ciesząc się wielką ciszą, słuchając odległego odgłosu spadających skał, wciągając do płuc zimne, rześkie powietrze - dlaczego właśnie stąd często wywodzili się najwybitniejsi badacze, jakich wydał zakon. Martin Brendois napisał swoją wspaniałą historię Czasów Niepokoju w celi tuż nad kaplicą. Albert Kale ukończył tu swoje cenione badania nad strunami transgalaktycznymi, a Morgan Ki stworzył eseje, które na wieki zapisały jego imię w historii ekonomii klasycznej.

Tak, w tym miejscu było coś, dzięki czemu powstawały wielkie dzieła.

Po mszy spacerował po balkonie z opatem, Markiem Thasangalesem. Otulili się płaszczami, a przed nimi podążała mgiełka oddechu. Thasangales był żywą historią Doliny św. Antoniego: nikt w zakonie nie pamiętał, żeby kiedykolwiek był młody. Jego rysy były stanowcze i wyraziste jak wapienne ściany i omiatane śniegiem granie. Był fortecą wiary: Chulohn nie był w stanie sobie wyobrazić goszczących w tych ciemnobłękitnych oczach wątpliwości, jakie były udziałem zwykłych ludzi.

Wspominali właśnie lepsze czasy - jak to zwykle czynią ludzie w średnim wieku, którzy długo się nie widzieli - kiedy opat przerwał rozmowę o przeszłości.

- Cam - rzekł, podnosząc głos, by przekrzyczeć wiatr - doskonale sobie poradziłeś.

Chulohn uśmiechnął się. Thasangales miał wielki talent: jego zdolność do zdobywania funduszy i zarządzania nimi w żaden sposób nie szkodziła aurze świętości. Był doskonałym administratorem i przekonującym mówcą, idealnym kandydatem na reprezentanta Kościoła i zakonu. Zawsze jednak brakowało mu ambicji. Wrócił do Doliny św. Antoniego, kiedy tylko nadarzyła się okazja, i został na większość życia.

- Kościół był dla mnie łaskawy, Marku. Dla ciebie zresztą też.

Spojrzeli w dół ze szczytu, na którym stało opactwo. Dno doliny było brązowe; nadciągała zima.

- Zawsze zastanawiałem się nad tym, czy chciałbym tu przyjechać na parę lat. Może uczyć teologii. Może uporządkować swoje życie.

- Byłeś potrzebny Kościołowi w ważniejszych sprawach.

- Być może. - Chulohn spojrzał na swój pierścień, symbol urzędu, i westchnął. - Dużo mnie to kosztowało. Może zapłaciłem zbyt wysoką cenę.

Opat nie potwierdził ani nie zaprzeczył, po prostu stał w miejscu, czekając na wypowiedź biskupa. Chulohn westchnął.

- Nie jesteś zachwycony drogą, którą wybrałem.

- Tego nie powiedziałem.

- Ale twoje oczy cię zdradziły.

Gwałtowny podmuch wiatru zakołysał drzewami i spadło kilka płatków śniegu.

- Pierwszy śnieg w tym roku - oznajmił Thasangales.

Dolina św. Antoniego znajduje się na wyżynie mniejszego z dwóch kontynentów Albacore. (Niektórzy mówią, że ta niewielka, zgrabna planeta składa się wyłącznie z wyżyn). W oczach Chulohna było to wszakże jedno z tych szczególnych miejsc, pofalowana kraina pokryta lasem, wapiennymi skałami i czapą śnieżną. Biskup wychował się w podobnym miejscu, na surowej Dellakondzie, której słońce było tak daleko, że z Doliny św. Antoniego nie dało się go dostrzec.

Stojąc na tym odwiecznym pustkowiu, doznał uczuć, jakich nie doświadczył przez trzydzieści lat. Powróciły myśli z młodości. Dlaczego były o wiele bardziej realne niż wszystko, czego doświadczył później? Jak to się stało, że zrealizował swoje najdawniejsze ambicje, nawet z nawiązką, i to wszystko w ogóle nie dało mu satysfakcji?

Otulił się płaszczem, by się ochronić przed nagłym powiewem lodowatego wiatru.

Wśród tych chłodnych, milczących szczytów czaiło się coś niepokojącego. W jakiś sposób, którego nie umiał uchwycić, rzucały wyzwanie ciepłej i przytulnej kaplicy. Na jego ojczystej planecie działał ruch, który twierdził, że przemawia w imieniu Chrystusa, domagając się od Chulohna, by sprzedał kościoły i rozdał pieniądze biednym. Chulohn jednak, który kochał odludne miejsca na różnych planetach dlatego, że budziły strach, wiedział, że kościoły to schronienia przed przerażającym majestatem Wszechmocnego.

Patrzył, jak śnieg zaczyna padać coraz mocniej.

Kilku seminarzystów wysypało się z refektarza i popędziło z hałasem w stronę sali gimnastycznej. Nagły ruch wytrącił Chulohna z zadumy. Spojrzał na Thasangalesa.

- Zimno ci? - spytał.

- Nie.

- W takim razie obejrzyjmy resztę.

Niewiele się zmieniło od dnia, gdy biskup został tu wyświęcony: kamienne groty i szerokie trawniki, szare, ponure budynki kościoła, będące świadectwem dziesięcioleci. Czy te nocne wypady na piwo do refektarza miały miejsce całe wieki temu? Czy naprawdę aż tyle czasu upłynęło od wycieczek do Blainswell i niewinnych flirtów z tamtejszymi młodymi kobietami? Od kąpieli nago w górskich stawach? (Mój Boże, jak to możliwe, że nadal czuł na ciele niesamowite ukąszenia chłodnych strumieni?)

Wszystko to wtedy wydawało się tak cudownie grzeszne.

Chodniki z łupanego kamienia, przyprószone lekko śniegiem, chrzęściły przyjemnie pod stopami. Chulohn i Thasangales obeszli bibliotekę dookoła. Jej antena, zamontowana na spadzistym dachu, obracała się powoli, śledząc ten czy inny orbiter. Płatki topniały, wpadając Chulohnowi do oczu; czuł, jak marzną mu stopy.

Cele ojców znajdowały się z tyłu kompleksu budynków, z daleka od hałasu, którego źródłem byli goście i nowicjusze. Zatrzymali się przy wejściu, przy prostych drzwiach z brzydkiego, zielonkawego metalu, które wyglądały, jakby zbudowano je, by przetrwały wieki, a co gorsza, chyba istotnie miało się tak stać. Chulohn patrzył jednak gdzie indziej, w stronę łagodnego zbocza, które zdominowało teren za opactwem. Na szczycie, prawie niewidzialny pośród wzbierającej śnieżycy, stał łuk, żelazne ogrodzenie i kilka długich rzędów białych krzyży.

Miejsce upamiętniające tych, którzy wytrwali.

Thasangales przytrzymywał otwarte drzwi i cierpliwie czekał, aż biskup wejdzie do środka.

- Chwileczkę - rzekł Chulohn, strzepując śnieg z ramion. Postawił kołnierz i nadal wpatrywał się z namysłem w górę.

- Cam, jest zimno.

W głosie Thasangalesa było słychać poirytowanie.

Chulohn nie dał po sobie poznać, że to usłyszał.

- Wrócę za parę minut - rzekł po chwili, po czym bez słowa ruszył szybko pod górę.

Opat puścił drzwi i ruszył za nim z gestem rezygnacji, który mógł umknąć mniej uważnemu obserwatorowi.

Prowadząca na cmentarz ścieżka znikła pod śniegiem, ale Chulohnowi to nie przeszkadzało. Pochylił się i parł pod górę. Drogi strzegła para kamiennych aniołów z pochylonymi głowami i rozpostartymi skrzydłami. Przeszedł między nimi i zatrzymał się, by przeczytać napis na łuku: Ten, który uczy ludzi, jak umierać, musi wiedzieć, jak żyć.

Krzyże ustawiono w równych rzędach, najstarsze z przodu i z lewej strony, a potem ponure pasmo rozciągało się w prawo i w dół, w stronę przeciwległego zbocza. Na każdym wyryto imię i nazwisko, dumny znak zakonu, O. D. J., oraz datę śmierci podaną w standardowych latach ery chrześcijańskiej.

Na tyłach odkrył ojca Brennera. Brenner był rudy, potężnie zbudowany, otyły. Był jednak młody wtedy, gdy i Chulohn był młody. Uczył historii Kościoła w czasach Wielkiej Migracji.

- Pewno wiedziałeś... - rzekł opat, dostrzegając reakcję biskupa.

- Pewnie. Ale dowiedzieć się, że ktoś nie żyje, to nie to samo, co stanąć nad jego grobem.

W tym tylnym rzędzie znalazł boleśnie dużo znajomych nazwisk. Byli tam jego nauczyciele: Philips, Mushallah i Otikapa. Mushallah był cichym, kapryśnym człowieczkiem o ruchliwych oczach i ogromnym darze przekonywania. Uwielbiał spierać się ze studentami ośmielającymi się kwestionować skomplikowany wywód na istnienie Boga z wykorzystaniem logiki.

Dalej znalazł Johna Pannella, Craga Hovera i innych. Są teraz prochem. I cała teologia świata tego nie zmieni.

Spojrzał z zaciekawieniem na Thasangalesa, który stał cierpliwie w padającym śniegu, z rękami wetkniętymi głęboko w kieszenie, najwyraźniej nieporuszony. Czy choć trochę rozumiał, co oznacza dla niego znalezienie się w takim miejscu? Na twarzy opata nie było widać ani śladu bólu. Chulohn nie wiedział, czy naprawdę chciałby, by jego wiara była aż tak silna...

Niezapomniany pomysł: grzesznik tulący grzech.

Było tam wiele kamieni z datami sprzed kilku stuleci. I wiele takich, którym chciałby oddać cześć, ale nagle zapragnął stamtąd odejść, może dlatego, że pogoda była coraz gorsza, albo dlatego, że nie chciał już widzieć więcej. A gdy odwrócił się, zamierzając ruszyć z powrotem, jego wzrok padł na jeden z kamieni i Chulohn dostrzegł, że coś jest nie tak, choć z początku nie wiedział, co to może być. Podszedł do kamienia i spojrzał na napis.

 

Jerome Courtney

Zmarł 11 108 A.D.

 

Nagrobek miał zaledwie sto sześćdziesiąt lat, więc na tutejsze warunki był dość nowy. Napis był jednak niekompletny. Brakowało liter oznaczających zakon.

Biskup zerknął na kamień i przetarł go, by zetrzeć śnieg, pod którym mogła kryć się reszta napisu.

- Nie trudź się, Cam - rzekł opat. - Nie ma go tam.

- Dlaczego? - Wyprostował się, a widoczna konsternacja ustąpiła miejsca niezadowoleniu. - Kto to jest?

- Nikt z nas. W dowolnie wąskim sensie.

- Nie był Uczniem?

- Nie był nawet chrześcijaninem. Przypuszczam, że nie był w ogóle wierzący.

Chulohn postąpił o krok do przodu, napierając na swego podwładnego.

- W takim razie, na Boga, co on tu robi? Między ojcami?

Nie było to miejsce, w którym krzyk byłby właściwym zachowaniem, ale wysiłki biskupa, by zapanować nad głosem, zaowocowały jedynie chrypieniem, które go zakłopotało.

Oczy Thasangalesa były okrągłe i błękitne.

- On tu jest od bardzo dawna, Cam. Przybył do nas jako wygnaniec i spędził z naszą społecznością prawie czterdzieści lat.

- Ale to nie wyjaśnia, czemu on tu leży.

- Leży tu - odparł opat - gdyż ludzie, pośród których żył i umarł, kochali go i zarządzili, że ma pozostać między nimi.

 

I.

 

Minął Awinspoor w ciemnościach nocy, z płonącymi światłami. Chmura rozstawnych wahadłowców, która pędziła z nim przez układ, błyskawicznie została w tyle. Wielu opowiadało później, że przechwyciło transmisje z pokładowej radiostacji, a wśród nich audycję z popularnym programem kabaretowym. Tuż po śniadaniu, w pobliżu najbardziej oddalonego skalistego świata, osiągnął gotowość do skoku i wszedł w przestrzeń Armstronga zgodnie z rozkładem. Miał na pokładzie dwadzieścia sześć dusz, licząc pasażerów i załogę.

-Machias, Kroniki, XXII

 

TEJ NOCY, gdy dowiedzieliśmy się, że „Capella" rozpłynęła się w nicości, negocjowałem z bogatym klientem zakup kolekcji skorup liczącej sobie cztery tysiące lat. Przerwaliśmy na chwilę, by obejrzeć wiadomości. Niewiele mieli do powiedzenia poza tym, że „Capella" nie powróciła do przestrzeni liniowej zgodnie z planem, opóźnienie jest już znaczne i lada moment można się spodziewać oficjalnego komunikatu o uznaniu statku za zaginiony.

Dalej była lista ważnych pasażerów: na pokładzie znajdowało się kilku dyplomatów, paru słynnych sportowców, muzyk, który postradał zmysły całe lata temu, ale jego dzieła stały się popularne właśnie z tego powodu, grupa studentów, którzy wygrali w jakimś konkursie, i nadziana mistyczka ze swoją męską świtą.

Utrata „Capelli" błyskawicznie przeszła ze sfery rzeczywistości do legendy. Na pewno zdarzały się gorsze katastrofy. Tylko że te dwadzieścia sześć osób podróżujących w przestrzeni międzygwiezdnej nie umarło w zwykłym znaczeniu tego słowa. W istocie może wcale nie umarły. Nie wiadomo. I dlatego to wydarzenie było tak fascynujące.

Klient, którego nazwiska już nie pamiętam, potrząsnął smutno głową w zadumie nad zagrożeniami, jakie niesie życie, po czym szybko wrócił do omawianych artefaktów. Dobiliśmy targu bliżej jego propozycji ceny.

„Capella" była modelowym przedstawicielem najnowszej klasy statków międzygwiezdnych, wyposażonych we wszelkie możliwe urządzenia zabezpieczające, a dowodziła nią pilot o niezwykłej pomysłowości. Przykro było pomyśleć, że szybko została zredukowana do rangi widma.

Takie rzeczy już się zdarzały. Ale nigdy w przypadku czegoś tak dużego. I z tak dużą liczbą ludzi na pokładzie. Prawie natychmiast ktoś nagrał o tym przebój. I pojawiły się różne teorie.

Ktoś powiedział, że statek trafił na węzeł czasowy i wynurzy się kiedyś, w przyszłości, a pasażerowie i załoga nie będą świadomi tego, że stało się coś niezwykłego. Oczywiście, statki ginęły już od dawna i żaden się nie pojawił. Więc jeśli podróżują w górę strumienia czasu, odległość musi być znaczna.

Najczęściej pojawiający się pomysł sugerował, że nastąpiła równoczesna awaria w przestrzeni Armstronga i statek będzie tak już wędrował na wieki, niewidziany, niesłyszany. (Uderzyło mnie, że taka wiadomość to fantastyczna nowina dla rodzin podróżników).

Było też mnóstwo innych pomysłów. „Capella" wynurzyła się w innym wszechświecie. Albo pojawiło się zakłócenie, które wysłało ją do innej galaktyki. (Bardziej prawdopodobny był wariant z przestrzenią między galaktykami). Mnie osobiście najbardziej odpowiadała teoria głazu. Przestrzeń Armstronga nie jest próżnią doskonałą i „Capella" uderzyła w coś, co okazało się za duże dla jej osłon.

Oczywiście nie miałem lepszych pomysłów niż inni. Ale i tak było to denerwujące. I był to kolejny powód, dla którego wolałem nie latać tym draństwem częściej, niż było to absolutnie konieczne.

Przez następnych kilka dni sieć była pełna zwykłych opowieści o ludziach. O facecie, który zaspał, spóźnił się na wahadłowiec i nie zdążył na lot. Opowiadał o swojej wdzięczności dla Wszechmocnego, który najwyraźniej był mniej łaskawy dla pozostałych dwudziestu sześciu osób. Dla pani kapitan był to ostatni lot; po dotarciu do portu docelowego, Stacji Saraglia, miała przejść na emeryturę. Jakaś kobieta z Rimway twierdziła, że w noc przed katastrofą śniło jej się, iż „Capella" zaginie. (W końcu udało jej się przekuć ten incydent w lukratywny biznes i zostać jedną z najbardziej popularnych prorokiń swoich czasów).

I tak dalej. Mówiono, że ma być przeprowadzone dochodzenie, ale wiadomo było, że do niczego nie doprowadzi. Nie było w końcu niczego do zbadania poza listami pasażerów i manifestem ładunkowym, planem lotu i takimi tam.

Firmy przewozowe opublikowały nowe statystyki, w których udowadniały, że podróżowanie między Rigelem i Sol jest bardziej bezpieczne niż włóczenie się po statystycznym mieście.

Jakieś dziesięć dni po zaginięciu odebrałem transmisję od kuzyna na Rimway. Nie miałem od niego żadnych wieści od lat. Na wypadek gdybyś o tym nie wiedział, rzekł, na pokładzie „Capelli" był Gabriel. Przykro mi. Daj znać, jeśli jakoś mogę ci pomóc.

I cała sprawa zaczęła dotyczyć mnie.

 

Rankiem dotarł elektroniczny pakiet zawierający dwie wiadomości z firmy prawniczej Brimbury&Conn, która jeśli wierzyć informacjom o trasowaniu, także znajdowała się na Rimway. Wrzuciłem go do systemu, przysiadłem na krześle i włożyłem na głowę opaskę. Uformował się obraz stojącej kobiety, jakieś pół metra nad podłogą, pod kątem trzydziestu stopni. Dźwięk też nie był prawidłowy. Mogłem to łatwo wyregulować, ale wiedziałem, że i tak mi się nie spodoba, więc nie zadałem sobie trudu. Kobieta mówiła do podłogi. Dookoła niej próbował się tworzyć obraz biblioteki, ale go wyłączyłem.

Kobieta była atrakcyjna w jakiś biurokratyczny, sztywny sposób.

- Panie Benedict, proszę przyjąć wyrazy współczucia z powodu śmierci wuja. - Pauza. - Był cenionym klientem firmy Brimbury&Conn i naszym przyjacielem. Będzie nam go brakowało.

- Nam wszystkim też - odparłem.

Obraz skinął głową. Usta kobiety drżały, a kiedy znów przemówiła, w jej głosie było tyle niepewności, że o mało mnie nie przekonała - choć to było tylko nagranie - że jej uczucie jest prawdziwe.

- Pragnę poinformować, że jest pan jedynym spadkobiercą jego majątku. Będzie pan musiał wypełnić dokumenty załączone do niniejszej symulacji. - Odniosłem wrażenie, że trochę się plącze. - Rozpoczęliśmy już procedurę oficjalnego uznania Gabriela za zmarłego. Oczywiście trochę to potrwa. Sądy nie palą się, żeby zamknąć sprawę osób zaginionych, nawet w takich sytuacjach. Jesteśmy jednak gotowi podjąć działania w pańskim imieniu, gdy tylko będzie to możliwe. Dlatego też przesyłamy panu dokumenty natychmiast. - Usiadła i poprawiła spódnicę. - Pański wuj pozostawił także w depozycie zapieczętowaną wiadomość, która ma panu zostać dostarczona w razie jego śmierci. Zostanie ona aktywowana po zakończeniu tej wiadomości, na dźwięk pańskiego głosu. Proszę powiedzieć cokolwiek. Jeśli ma pan jakiekolwiek pytania, prosimy o kontakt. Panie Benedict - jej głos przeszedł w szept - będzie go nam naprawdę brakowało.

 

Zatrzymałem odtwarzanie, przeprowadziłem test i wyregulowałem obraz, po czym wróciłem na krzesło, ale siedziałem na nim przez długą chwilę, zanim znów włożyłem opaskę.

- Gabrielu.

Światła przygasły i znalazłem się w starym gabinecie na pierwszym piętrze domu, usadowiony wygodnie w miękkim, wyściełanym fotelu, który kiedyś był moim ulubionym. Wyglądało to, jakby nic się tu nie zmieniło: zarówno pokryte boazerią ściany, jak i ciężkie, zabytkowe meble i zasłony barwy mahoniu były tak znajome. W kominku trzaskał ogień. A obok mnie stał Gabriel.

Stał na wyciągnięcie ręki, wysoki, szczupły, bardziej siwy niż go zapamiętałem, z twarzą częściowo ukrytą w cieniu. Bez słowa dotknął mojego ramienia i przycisnął dłoń.

- Cześć, Alex.

Była to tylko symulacja. W tej chwili zrozumiałem jednak, że będzie mi brakować tego starego drania. Targały mną sprzeczne uczucia. I byłem tym wszystkim zaskoczony: przypuszczałem, że Gabriel przyjmie wyrok losu z godnością, nie bawiąc się w jakieś ckliwe pożegnania. To takie do niego niepodobne.

Chciałem przerwać tę iluzję, po prostu siedzieć i patrzeć, ale musiałem jakoś reagować, bo w przeciwnym razie obraz przerywałby milczenie, prosząc, bym mówił głośniej, albo zapewniając, że wszystko gra. Nie było mi to potrzebne.

- Cześć, Gabe.

- Nie ma mnie tutaj - oznajmił z żalem - więc pewnie stało się coś złego.

- Tak mi przykro - odparłem.

Wzruszył ramionami.

- Zdarza się. Mogło się zdarzyć w lepszym momencie, ale nie zawsze da się nad wszystkim zapanować. Zakładam, że już poznałeś wszystkie szczegóły. Choć jak o tym pomyślę, to nie wydaje mi się to takie oczywiste. Udaję się w miejsce, gdzie mogę po prostu zniknąć i już nigdy się nie odezwać.

Tak, pomyślałem. Ale z innych powodów, niżby ci się wydawało.

- A dokąd lecisz?

- Na łowy. W Mgławicy Damy z Woalką.

Potrząsnął głową i dostrzegłem na jego twarzy żal.

- Wszystko się czasem tak paskudnie psuje. Mam nadzieję, że to, co się stało, wydarzyło się w drodze powrotnej. Wolałbym nie umrzeć, póki się wszystkiego nie dowiem.

Ta prośba - bo chyba to była prośba - zawisła w powietrzu.

- Nigdy nie doleciałeś do Stacji Saraglia - odparłem.

- Och. - Zmarszczył czoło i widać było, jak zmienia się wyraz jego twarzy. Odwrócił się ode mnie, okrążył niski stolik, który był w domu od lat, i opadł sztywno na krzesło po drugiej stronie. - Co za szkoda.

Zaczął teraz poruszać się wolniej: jego ruchy stały się bardziej celowe, a na dotąd natchnionej twarzy pojawił się trzeźwy wyraz. Trudno było oceniać, czy to wpływ wieku, czy też reakcja na wiadomość o jego śmierci. W każdym razie w naszej rozmowie pojawiło się coś ponurego, jakaś dygocząca niepewność, jakieś poczucie, że czegoś się nie zrobiło.

- Dobrze wyglądasz - rzekłem bezbarwnym tonem. W tych okolicznościach taka uwaga była nieco niestosowna, ale chyba tego nie zauważył.

- Przykro mi, że ostatnim razem nie mogliśmy dłużej pogadać. To kiepska namiastka.

- Tak.

- I żałuję, że między nami nie układało się lepiej.

Nie było łatwo odpowiedzieć na takie dictum. Był jedyną bliżej mi znaną osobą z pokolenia rodziców i zdarzały się między nami zwykłe spięcia. Ale to nie wszystko. Gabriel był idealistą.

- A ty nie ułatwiałeś mi zadania.

Miał tu na myśli fakt, że nieźle sobie żyłem ze sprzedaży rzadkich artefaktów prywatnym kolekcjonerom, a Gabe uważał tę działalność za niemoralną.

- Przestrzegam prawa - odparłem. Spieranie się z nim nie miało sensu; moje słowa miały nigdy nie dotrzeć do adresata. Gabe był już pozbawiony tej opcji łączności. Zostawała tylko iluzja.

- Za to ja złamałem tu parę przepisów. A żadne oświecone społeczeństwo nie pozwoli, żeby coś takiego uszło komuś na sucho. - Wziął głęboki oddech i wypuścił wolno powietrze. - Dajmy temu spokój. Moje zasady kosztowały mnie więcej, niżbym chciał, Aleksie. Tyle czasu minęło.

Postać przede mną była tylko programem; wiedziała tylko tyle, ile wiedział mój wuj w chwili sporządzania tego zapisu. Nie miała pojęcia o zasadach, o których mówiła, nie miała poczucia żalu, który ja czułem. Pozwalała mu jednak robić coś, co ja bardzo chciałbym mieć już za sobą:

- Przykro mi - rzekł. - Gdybym mógł zrobić to jeszcze raz, dałbym sobie spokój.

- Ale nadal byłbyś niezadowolony.

- Oczywiście.

- To dobrze.

Uśmiechnął się i powtórzył moją uwagę z zadowoleniem.

- Jest dla ciebie jeszcze nadzieja, Aleksie.

Wstał, otworzył barek i wyjął butelkę i dwie szklanki.

- Mindinmist - rzekł. - Twoja ulubiona.

Dobrze było wrócić do domu.

W przypadku tego przekazu złamałem moją najważniejszą osobistą zasadę: poddałem się obrazom i pozwoliłem sobie brać iluzję za rzeczywistość. I zrozumiałem, jak bardzo tęsknię za tym wyłożonym boazerią i zawalonym książkami gabinetem na tyłach domu. Zawsze było to jedno z moich dwóch ulubionych pomieszczeń. (Drugim był strych, magiczne miejsce, z którego obserwowałem las, czekając, aż wynurzą się z niego smoki albo obce wojska). Pachniało sosną, czystymi zasłonami, skórzanymi okładkami książek i osmalonym drzewem. Było tam pełno egzotycznych zdjęć: opuszczona, oplątana pnączami świątynia, strzeżona przez jakiegoś obscenicznego bożka, który składał się najwyraźniej tylko z brzucha i zębów, strzaskana kolumna na pustyni, gdzie poza nią nie ma niczego, mała grupa stojąca przed stromą piramidą na tle dwóch księżyców. Reprodukcja portretu nieśmiertelnego okrętu wojennego „Corsarius", namalowanego przez Marcrossa, razem ze szkicami przedstawiającymi kobiety i mężczyzn, z którymi pracował Gabriel. (Szkicowanie było jego hobby. Był tam szkic przedstawiający mnie, kiedy miałem cztery lata, w mojej dawnej sypialni).

I było tam zawsze mnóstwo artefaktów: zabawki, komputery, lampy, statuetki, które Gabriel wykopywał na różnych stanowiskach archeologicznych. Nawet teraz widziałem jakiś cylindryczny przedmiot z kołkami w szklanej gablocie.

Uniosłem szklankę w jego stronę. Wzniósł własną i nasze oczy na sekundę się spotkały. Prawie uwierzyłem, że mnie i Gabrielowi w końcu się udało. Trunek był ciepły, gładki i smakował dawnymi dniami.

- Jest coś, co będziesz musiał zrobić.

Stał przed obrazem VanDyne'a przedstawiającym ruiny Point Edward. Znacie to: poczerniała masa gruzów pod czerwono-złotymi pierścieniami i rojem srebrnych księżyców. Tak, jak to wyglądało po ataku.

Fotel był wygodny. Ba, nawet nienaturalnie wygodny, tak jak mindinmist była niezwykle smaczna. Taki efekt osiąga się w przypadku przedmiotów, które naprawdę nie istnieją. Niektórzy twierdzą, że doskonałość psuje efekt złudzenia, że symulacje działałyby lepiej, gdy wyłączyć lub osłabić prawdziwe wrażenia. Jak w rzeczywistości.

- O co chodzi? - spytałem, przypuszczając, że oczekuje ode mnie jakiegoś sensownego rozdysponowania majątku. Dopilnowania, by pieniądze zostały przeznaczone na właściwy cel. A nie na śmigacze i kobiety.

Pogrzebał w kominku. Coś strzeliło i kłoda spadła z hukiem z rusztu. Chmura iskier zawirowała i zgasła. Poczułem ciepło na twarzy.

- Jak to się stało? Atak serca? Problem z wynajętym statkiem? Do licha, przejechała mnie taksówka w drodze do portu?

Nie mogłem opanować uśmiechu na samą myśl, że symulacja jest ciekawska.

- Gabe - odparłem - statek nigdy nie wyszedł ze skoku.

- Czy to nie jest draństwo? - Zachichotał, po czym chichot przeszedł w istny huragan śmiechu. - Zginąłem podczas zwykłego lotu komercyjnego.

Też zacząłem się śmiać. Mindinmist grzała mnie w żołądku. Napełniłem znów szklaneczki.

- Absurdalne - rzekł.

- Najbezpieczniejsza metoda podróży w przeliczeniu na pasażerokilometr - zauważyłem.

- Niech mnie diabli, jeśli kiedykolwiek popełnię ten sam błąd. - Śmiech ucichł nagle. - A mimo wszystko chciałbym to zobaczyć.

Czekałem, aż jeszcze coś powie, ale milczał, więc go zachęciłem.

- A może mi powiesz, czego właściwie szukałeś?

Machnął ręką.

- Będę z tobą szczery: czuję się nieswojo, jak to robię. To znaczy, wydaje mi się to jakieś nieprzyzwoite, że ludzie włóczą się tu jeszcze, kiedy... - potrząsnął ręką, szukając wyrażenia, które mu umknęło - ...już przenieśli się do lepszego świata. - Wyglądał na niepewnego i zagubionego. - Ale musiałem się zabezpieczyć na taką okoliczność. - Wbił we mnie wzrok, a jego oczy stały się nagle bardzo okrągłe. - Pamiętasz Hugha Scotta?

Zastanowiłem się.

- Nie - odparłem w końcu.

- Pewnie nie ma szans, żebyś pamiętał. A Terra Nuela? Pamiętasz?

Oczywiście. Terra Nuela była pierwszym osiedlem ludzkim zbudowanym poza układem słonecznym. Zbudowano je na gorącej, skalistej planecie krążącej wokół Bety Centaura i nie było tam nic specjalnego poza dziurą na pustyni. Było to pierwsze stanowisko archeologiczne, na które zabrał mnie Gabriel.

- Tak - odparłem. - Najgorętsze miejsce, w którym byłem.

- Scott był z nami podczas tej podróży. Przyszło mi do głowy, że mogłeś go zapamiętać. Zabierał cię na spacery po zachodzie słońca.

- Jasne - odparłem, przypominając sobie jak przez mgłę wielkiego, brodatego faceta o ciemnej skórze. Pewnie, ja sam byłem wtedy w takim wieku, że wszyscy wydawali mi się wielcy.

- Gdybyś znał Scotta od dłuższego czasu i to równie dobrze jak ja, nie poznałbyś go teraz.

- Kłopoty ze zdrowiem? - spytałem. - Czy jakieś problemy w małżeństwie?

- Nie. Nic z tych rzeczy. Jakieś trzy lata temu wrócił z misji organizowanej przez Agencję. Wrócił jakiś ponury, zamyślony, zdezorientowany. Jakby nie był sobą. Przypuszczam, że psychiatra zdiagnozowałby jakąś zasadniczą zmianę w osobowości. Nie sądzę, żebyś teraz czuł się dobrze w jego towarzystwie.

- No i?

- Był na pokładzie „Tenandrome", jednego z tych nowych wielkich statków badawczych. Znaleźli coś dziwnego w Mgławicy Damy z Woalką.

- Co takiego?

- Nie powiedział mi, Aleksie. Nie chciał się przyznać.

- Ale potrafisz zgadnąć...?

- Wiem, co znaleźli. A przynajmniej tak przypuszczam. Byłem właśnie w drodze, kiedy... - Zamilkł, nie mogąc mówić dalej, po czym machnął ręką w stronę sufitu.

- Co znaleźli, jak sądzisz?

- Nie wiem, jak dużo mogę ci powiedzieć - rzekł. - Przy transmisjach jest zawsze problem z bezpieczeństwem. A nie chciałbyś, żeby to się rozeszło.

- Dlaczego? - spytałem.

- Uwierz mi na słowo. - Znów był w swoim fotelu, masując sobie czoło, jak zawsze, kiedy podejmował jakąś decyzję. - Musisz przylecieć do domu. Przykro mi, ale nic na to nie poradzę. Jacob ma wszystko, co będzie potrzebne. Jest w archiwum Leishy Tanner. Prawnicy dadzą ci kod dostępu. - Wyglądał nagle na bardzo zmęczonego. Ale wstał. - Przegapienie czegoś takiego to paskudna sprawa. Alex, zazdroszczę ci.

- Gabe, ja mam tu robotę. Nie mogę rzucić wszystkiego i polecieć.

- Rozumiem. Pewnie byłoby mi łatwiej, gdybym miał się do kogo zwrócić o pomoc. Mam kilku przyjaciół, którzy sprzedaliby duszę, żeby móc się tym zająć. Ale chciałem ci jakoś wynagrodzić te stracone lata. Aleksie, zrób, o co proszę, a nie będziesz tego nigdy żałował. A przynajmniej tak mi się wydaje.

- Nie możesz mi teraz powiedzieć?

- Nie mogę powiedzieć więcej, niż powiedziałem. Wszystko czeka na ciebie w domu.

- Kto to jest Leisha Tanner?

Zignorował to pytanie.

- Masz się tym zająć sam. Przynajmniej dopóki się nie dowiesz, o co chodzi. Aleksie, powinienem ci też powiedzieć, że liczy się czas. Ta propozycja zostanie złożona komuś innemu, jeśli nie pojawisz się w biurze Brimbury&Conn w ciągu trzydziestu dni standardowych. Bardzo przepraszam, ale nie mogłem ryzykować, żeby wszystko wymknęło się nam spod kontroli.

- Gabe, jesteś łajdakiem - odparłem lekkim tonem i uśmiechnąłem się.

- Coś ci powiem. - Wyglądał na zadowolonego z siebie. - Dowiesz się prawdy o Talino.

- Kto to jest Talino, u licha?

Ściągnął usta.

- Ludik Talino.

- Och - odparłem. - Zdrajca.

Pokiwał głową.

- Tak. - Wypowiedział to słowo rozmarzonym tonem. - Nawigator Christophera Sima. Może jeden z największych pechowców, jacy kiedykolwiek żyli.

- Lepszym określeniem byłoby chyba „okryty niesławą".

- Tak. Lepszym. Po dwóch wiekach nadal wzbudza emocje. - Spacerował teraz energicznie po pokoju, istna fontanna energii. - Wiedziałeś, że zawsze uważał się za niewinnego?

Wzruszyłem ramionami.

- Gabe, to wszystko stara śpiewka. Rozumiem, że coś cię zainteresowało, ale nie potrafię sobie wyobrazić, dlaczego rozmawianie o Ludiku Talino mogłoby być niebezpieczne. Możesz mi to wyjaśnić?

- Wolałbym nie rozwijać tego tematu. Nie masz pojęcia, o co toczy się gra. Przylatuj jak najszybciej.

- Dobrze. Przylecę. - Czułem, że mówienie przychodzi mi z coraz większą trudnością. Zupełnie nie obchodziła mnie kolekcja glinianych skorup, czy co tam akurat znalazł. W pewnym sensie były to nasze ostatnie spędzone razem chwile i nie byłem w stanie myśleć o niczym innym. - Dam znać prawnikom, że wyruszam. Ale muszę tu uporządkować parę spraw. Nie wytrzymają trochę dłużej niż trzydzieści dni? Przecież to coś, o czym mówisz, nie zmieniło się od dwustu lat. Parę miesięcy chyba nie robi różnicy?

- Nie. - Pochylił się w moją stronę, opierając podbródek na pięści. - Chyba nie. Przypuszczam, że małe opóźnienie teraz nie miałoby już znaczenia. Ale będziesz musiał spytać ludzi w Brimbury&Conn. Zostawiłem im wskazówki. Pewnie wszystko sprowadzi się do tego, czy uznają cię za godnego zaufania. - Zamrugał. - Kiedy już zapoznasz się z tym archiwum, możesz dojść do wniosku, że postąpiłem niewłaściwie. Nie mam żadnego sposobu, żeby ocenić twoją reakcję. Muszę przyznać, że sam jestem w rozterce, jeśli chodzi o moje działania w tej kwestii. Ale zostawiam wszystko tobie z pełnym przekonaniem. Przykro mi, że nie będę z tobą do końca.

- Będziesz tam - odparłem.

- Sentymentalna bzdura, Aleksie. Już mnie nie ma i nic mnie to nie obchodzi, naprawdę. Gdybyś jednak chciał coś dla mnie zrobić, proszę: kiedy już będzie po wszystkim, wyślij odpowiednią pamiątkę do Centrum Badań Akadyjskich. - Rozpromienił się na samą myśl. - Ci dranie zawsze mówili, że jestem amatorem.

Rozłożył ręce spodami dłoni na zewnątrz.

- To chyba wszystko, Aleksie. Kocham cię. I cieszę się, że zdecydowałeś się na tę podróż.

Objęliśmy się,

- Dzięki, Gabe.

- Nie ma za co. Chciałem, żeby to zostało w rodzinie, w taki czy inny sposób. - Stałem, ale on nadal patrzył mi w oczy, spoglądając w dół. - Jeśli to dobrze rozegrasz, będą nazywać uniwersytety na naszą cześć.

- Nie wiedziałem, że coś takiego cię w ogóle obchodzi.

Ściągnął usta z rozbawieniem.

- Ja już nie żyję, Aleksie. Muszę patrzeć na wszystko z odległej perspektywy.

 

Dziękujemy wydawnictwu Solaris za udostępnienie fragmentu do publikacji.

 

 


Komentarze do starszych artykułów tymczasowo niedostępne...